Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Opowiadanie Pirxa 5 страница



A kiedy o tym wszystkim myś lał em, ró wnocześ nie po raz czwarty, pią ty, szó sty, dla zupeł nej już dokł adnoś ci, na wszelki wypadek, obliczał em elementy jego ruchu i każ dy rezultat uderzeniem klawisza posył ał em w gł ą b ukł adu zapisują cego, bo szkoda mi był o nawet sekundy, bo był już tylko przecinkiem zielonkawej fosforyzacji na ekranach i jarzył się, jak spokojny ś wietlik, w brzeż nym sektorze prawego o dwa tysią ce, o trzy tysią ce, o sześ ć tysię cy kilometró w.

Kiedy skoń czył em, znikł. Có ż mi to jednak szkodził o? Był martwy, niezdolny do manewru, wię c nie mó gł nigdzie uciec, ukryć się: leciał wprawdzie z hiperboliczną, ale mó gł go z ł atwoś cią dogonić każ dy statek o reaktorze duż ej mocy, a mają c tak precyzyjnie obliczone elementy ruchu…

Otworzył em kasetę aparatu zapisują cego, ż eby wyją ć papierową taś mę i pó jś ć z nią do radiostacji — i wtedy, jakby we mnie grom uderzył, zastygł em, ogł upiał y nagle, zdruzgotany…

Metalowy bę ben był pusty; taś ma dawno się już, moż e przed godzinami, moż e przed dniami, skoń czył a, nikt nie zał oż ył nowej i posył ał em wszystkie rezultaty obliczeń doniką d; przepadł y co do jedynego; nie był o ani statku, ani jego ś ladu, nic…

Rzucił em się do ekranó w, potem, doprawdy, chciał em odczepić ten mó j przeklę ty balast, porzucić owe dobra Le Mansa i puś cić się — doką d? Sam dobrze nie wiedział em. Zapewne, kierunek… Mniej wię cej na gwiazdozbió r Wodnika, ale có ż to był za cel! Moż e jednak? Gdybym podał przez radio sektor, w przybliż eniu, oraz szybkoś ć …

Należ ał a to zrobić. Był o to moim obowią zkiem, pierwszym ze wszystkich, jeś li w ogó le jakieś jeszcze miał em.

Pojechał em windą na ś ró dokrę cie, do radiostacji, i ustalał em już kolejnoś ć dział ań: sygnał wzywają cy do Luny Gł ó wnej z ż ą daniem prawa pierwszeń stwa dla nastę pnych moich komunikató w, gdyż chodzi o informacje najwię kszej wagi; takich nie bę dzie odbierał automat, ale prawdopodobnie dyż urny koordynator Luny; zł oż ę meldunek o dostrzeż eniu obcego statku, któ ry przecią ł mó j kurs z szybkoś cią hiperboliczną i stanowił prawdopodobnie czę ś ć galaktycznego roju. Zaż ą da natychmiast podania elementó w jego ruchu. Bę dę musiał powiedzieć, ż e obliczył em je wprawdzie, ale ich nie mam, bo magazynek taś mowy aparatu był, wskutek zaniedbania, pusty. Wó wczas zaż ą da, abym padał „fix” pilota, któ ry zaobserwował, jako pierwszy, ó w statek. Ale i takiego „fixu” nie ma, bo wachtę peł nił inż ynier, z wykształ cenia drogowiec, a nie kosmonauta; z kolei — jeś li to już nie wyda mu się podejrzane — zapyta, czemu nie polecił em, w trakcie dokonywania pomiaró w, przekazać na bież ą co danych memu radiowcowi; wię c bę dę zmuszony wyjaś nić, ż e telegrafista nie peł nił sł uż by, bo był pijany. Jeś li zechce jeszcze w ogó le i wtedy prowadzić ze mną rozmowę o takich sprawach przez tych trzysta sześ ć dziesią t osiem milionó w kilometró w, któ re nas dzielą, zapragnie dowiedzieć się, czemu nie peł nił sł uż by któ ryś z pilotó w jaka zastę pca telegrafisty; wtedy odpowiem, ż e cał a zał oga ma ś winkę i leż y w gorą czce. Jeś liby do tej chwili ż ywił jeszcze jakiekolwiek wą tpliwoś ci, upewni się, ż e czł owiek, któ ry w ś rodku nocy alarmuje go wiadomoś ciami o statku „innych”, jest albo nie przy zdrowych zmysł ach, albo pijany. Spyta, czy utrwalił em wizerunek statku w jakikolwiek sposó b — fotografują c go w ś wietle flar, zapisują c dane radarowe na ferrotaś mie albo przynajmniej notują c wszystkie kolejne wezwania, z jakimi zwracał em się do niego przez radio. Ale nie mam nic, nic, ponieważ zbytnio się spieszył em, nie uważ ał em, aby jakieś fotografie był y potrzebne, skoro niebawem ziemskie statki doś cigną niezwykł y cel i wszystkie urzą dzenia zapisują ce był y wył ą czone. Zrobi wtedy to, co ja uczynił bym na jego miejscu — każ e mi się wył ą czyć i zapyta wszystkie statki mojego sektora, czy któ ryś nie dostrzegł nic podejrzanego. Otó ż ż aden statek nie mó gł zobaczyć galaktycznego goś cia. Był em tego pewny. Spotkał em go tylko dlatego, ż e leciał em w pł aszczyź nie ekliptyki, choć jest to najsurowiej wzbronione, zawsze bowiem krą ż y w niej pył i resztki zmielonych przez czas meteoró w czy kometowych ogonó w. Przekroczył em ten zakaz, bo inaczej nie wystarczył oby mi paliwa dla manewró w, mają cych wzbogacić Le Mansa o sto czterdzieś ci tysię cy ton zł omu rakietowego. Należ ał o od razu uprzedzić koordynatora Luny, ż e spotkanie nastą pił o w strefie zakazanej, co pocią gnę ł oby za sobą nieprzyjemną rozmowę w Komisji Dyscyplinarnej przy Trybunale Kosmicznej Ż eglugi. Zalewne, odkrycie tego statku warte był o czegoś wię cej niż upomnienia Komisji, a moż e i kary, ale tylko pod warunkiem, ż e się go rzeczywiś cie dosię gnie. Otó ż to wyglą dał o mi na rzecz beznadziejną. Musiał em mianowicie zaż ą dać, aby w obszar podwó jnego zagroż enia, bo w strefę ekliptyki, i do tego jeszcze nawiedzoną przez hiperboliczny ró j, rzucono cał ą flotyllę statkó w na poszukiwania. Koordynator Luny, gdyby nawet chciał, nie miał prawa tego uczynić; a gdybym się na gł owie postawił i do rana wzywał COSNAV ziemski i Mię dzynarodową Komisję do Spraw Badania Przestrzeni, i diabli wiedzą, kogo jeszcze, rozpoczę ł yby się obrady i posiedzenia, za czym, gdyby szł y bł yskawicznie, już po jakichś trzech tygodniach zapadł aby decyzja. Ale — jak to obliczył em jeszcze w windzie, bo doprawdy tej nocy myś lał o mi się bardzo szybko — ó w statek bę dzie się wó wczas znajdował w odległ oś ci stu dziewię ć dziesię ciu milionó w kilometró w od miejsca spotkania, wię c poza Sł oń cem, któ re minie dostatecznie blisko, aby odchylił o jego trajektorię, i przestrzeń, w któ rej przyjdzie go szukać, bę dzie liczył a ponad dziesię ć miliardó w kilometró w sześ ciennych. Być moż e — dwadzieś cia.

Tak to się przedstawiał o, kiedy dotarł em do radiostacji. Siadł em tam i pró bował em jeszcze ocenić szacunkowo, jakie są szanse dostrzeż enia statku przez wielki radioteleskop Luny, najpotę ż niejszą jednostkę radioastronomiczną cał ego ukł adu. Ale Ziemia z Księ ż ycem znajdował a się akurat po przeciwnej stronie orbity w stosunku do mnie, wię c i do tego statku. Radioteleskop był potę ż ny, ale nie aż tak potę ż ny, aby z odległ oś ci czterystu milionó w kilometró w dostrzec kilkumetrowe ciał o. I to był koniec cał ej tej historii. Podarł em kartki z obliczeniami, wstał em i cicho poszedł em do kajuty z uczuciem, ż e popeł nił em zbrodnię. Mieliś my goś cia z kosmosu, odwiedziny, zdarzają ce się — bo ja wiem? raz na miliony, nie — na setki milionó w lat. I przez mumsa, Le Mansa, jego wraki, pijanego Metysa, inż yniera z jego szwagrem i moje niedbalstwo — przeszedł nam przez palce, aby rozpuś cić się, jak duch, w nieskoń czonej przestrzeni. Od tej nocy ż ył em w jakimś dziwnym napię ciu przez dwanaś cie tygodni — w tym czasie bowiem martwy statek musiał wejś ć w obszar wielkich planet i tym samym zostać stracony dla nas już na zawsze. Nie opuszczał em, jeś li to był o moż liwe, radiostacji, ż ywią c coraz sł abszą nadzieję, ż e jednak ktoś go dostrzeż e, ktoś przytomniejszy ode mnie albo po prostu bardziej szczę ś liwy, ale nic takiego się nie stał o. Rozumie się, nikomu o tym nie mó wił em. Ludzkoś ci nieczę sto trafiają się takie okazje. Poczuwam się do winy nie tylko wobec niej — ale i wobec owej drugiej; i nie czeka mnie nawet herostratesowa sł awa, bo teraz, po tylu latach, nikt mi już, na szczę ś cie, nie uwierzy. Zresztą i ja sam miewam czasami wą tpliwoś ci: być moż e, nie zdarzył o mi się nic — pró cz zimnej, cię ż kostrawnej woł owiny.


Rozprawa

 

— Ś wiadek Shennan Ouine?

— To ja, panie komandorze.

— Jest pan ś wiadkiem w postę powaniu toczą cym się przed Trybunał em Izby Kosmicznej, któ remu przewodniczę. Zwracają c się do mnie, proszę uż ywać tytuł u przewodniczą cego, a czł onkó w Trybunał u nazywać sę dziami. Na pytania Trybunał u winien pan odpowiadać niezwł ocznie, natomiast na pytania oskarż enia i obrony tylko po uprzednim zezwoleniu Trybunał u. W zeznaniach moż e się pan opierać wył ą cznie na tym, co pan widział i wie z wł asnego doś wiadczenia, ale nie na tym, co pan sł yszał od osó b trzecich. Czy ś wiadek zrozumiał pouczenie?

— Tak, panie przewodniczą cy.

— Nazwisko i imię ś wiadka brzmi Shennan Ouine?

— Tak.

— Jako czł onek zał ogi „Goliata” uż ywał pan jednak innego nazwiska?

— Tak, panie przewodniczą cy: to był o jednym z warunkó w umowy, jaką zawarli ze mną armatorzy.

— Ś wiadek znał powody, dla któ rych nadano mu pseudonim?

— Znał em je, panie przewodniczą cy.

Ś wiadek brał udział w locie okrę ż nym „Goliata”, okresie od siedemnastego do trzydziestego paź dziernika bież ą cego roku?

— Tak, panie przewodniczą cy.

— Jakie funkcje peł nił ś wiadek na pokł adzie?

— Był em drugim pilotem.

— Proszę opowiedzieć Trybunał owi, co zaszł o na podkł adzie „Goliata” w dniu dwudziestym pierwszym paź dziernika podczas wspomnianego rejsu, poczynają c od ustaleń dotyczą cych poł oż enia statku i postawionych mu zadań.

— O ó smej trzydzieś ci czasu pokł adowego przecię liś my perymetr satelitó w Saturna z szybkoś cią hiperboliczną i zaczę liś my hamowanie, któ re trwał o do jedenastej. Wytraciliś my w tym czasie hiperboliczną i przy podwó jnej okrę ż nej zerowej rozpoczę liś my manewr wchodzenia na orbitę koł ową, aby naprowadzać z niej sztuczne satelity na pł aszczyznę pierś cienia.

— Przez podwó jną zerową ś wiadek rozumie szybkoś ć pię ć dziesię ciu dwu kilometró w na sekundę?

— Tak, panie przewodniczą cy. O jedenastej skoń czył em moją wachtę, ale ponieważ manewrowanie wobec trwał ych zakł ó ceń wymagał o cią gł ych poprawek kursowych, zamienił em się tylko miejscem z pierwszym pilotem, któ ry odtą d prowadził, a ja pracował em jako nawigator.

— Kto kazał panu tak postą pić?

— Dowó dca, panie sę dzio. Był a to zresztą procedura normalna w takich okolicznoś ciach. Zadaniem naszym był o podejś ć moż liwie blisko na bezpieczną jeszcze odległ oś ć do granicy Roche’a w pł aszczyź nie pierś cienia i stamtą d, z orbity praktycznie koł owej, wyrzucić kolejno trzy sondy automatyczne, któ re mieliś my naprowadzić zdalnie drogą radiową w obrę b strefy Roche’a. Jedna sonda miał a być umieszczona wewną trz szczeliny Cassiniego, to znaczy w przestrzeni oddzielają cej wewnę trzny pierś cień Saturna od zewnę trznego, a dwie pozostał e był y przeznaczone do kontrolowania jej. ruchó w. Czy mam to objaś nić dokł adniej?

— Proszę to zrobić.

— Sł uchani, panie przewodniczą cy. Każ dy z pierś cieni Saturna skł ada się z drobnych ciał meteoropodobnych, a rozdziela je szczelina o szerokoś ci mniej wię cej czterech tysię cy kilometró w. Sztuczny satelita, umieszczony wewną trz szczeliny i obiegają cy planetę po koł owej orbicie, miał dostarczać informacji o zakł ó ceniach grawitacyjnego pola oraz o wewnę trznych ruchach wzajemnych ciał, z któ rych skł adają się pierś cienie. Jednakż e satelita taki został by w kró tkim czasie wypchnię ty perturbacjami z owej pustej przestrzeni albo w obrę b pierś cienia wewnę trznego, albo zewnę trznego, i naturalnie strzaskany jak we mł ynie.

Aby do tego nie dopuś cić, mieliś my uż yć specjalnych satelitó w, posiadają cych wł asny napę d w postaci silnikó w jonowych o wzglę dnie mał ym cią gu, rzę du jednej czwartej do jednej pią tej tony, przy czym dwa satelity–”stró ż e” winny był y dzię ki radarowym czujnikom baczyć na to, ż eby ten, któ ry krą ż y wewną trz szczeliny, nie opuszczał jej. Posiadają c na pokł adach kalkulatory, miał y one obliczać odpowiednie poprawki dla owego satelity i uruchamiać należ ycie jego silniki, przez co spodziewano się, ż e satelita bę dzie mó gł pracować tak dł ugo, jak dł ugo bę dzie miał cią g, wię c okoł o dwu miesię cy.

— W jakim celu mieliś cie umieś cić aż dwa satelity kontroli? Czy ś wiadek nie uważ a, ż e wystarczył by jeden?

— Na pewno wystarczył by jeden, panie sę dzio. Drugi „stró ż ” był po prostu rezerwą na wypadek, gdyby pierwszy zawió dł bą dź uległ zniszczeniu w kolizji meteorytowej. Z Ziemi, obserwowana astronomicznie, przestrzeń okoł osaturnowa wydaje się poza pierś cieniami i księ ż ycami pusta, ale w rzeczywistoś ci jest porzą dnie zaś miecona. Wymijanie drobnych ciał jest oczywiś cie w takich warunkach niemoż liwe. Wł aś nie dlatego był o naszym zadaniem utrzymywać szybkoś ć koł ową orbitalną, ponieważ praktycznie wszystkie okruchy krą ż ą w przyró wnikowej pł aszczyź nie Saturna z jego pierwszą kosmiczną szybkoś cią. Zmniejszał o to szanse zderzenia do rozsą dnego minimum. Mieliś my poza tym na pokł adzie ochronę przeciwmeteorytową pod postacią ekranó w do wystrzelania: ekrany moż na był o albo wystrzelić ze stanowiska pilota, albo też mó gł to samo zrobić odpowiedni automat, sprzę ż ony z radarem wł asnym statku.

— Czy ś wiadek uważ ał zadanie za trudne bą dź niebezpieczne?

— Nie był o ani specjalnie niebezpieczne, ani szczegó lnie trudne, panie sę dzio, przy zał oż eniu, ż e wszystkie manewry zostaną wykonane sprawnie i bez zakł ó ceń. Saturn, z jego pobliż em, uchodzi wś ró d nas za ś mietnik gorszy od Jowiszowego, ale za to przyspieszenia, któ re trzeba rozwijać przy manewrach, są daleko mniejsze niż w perymetrach Jowisza, i to daje znaczne plusy.

— Kogo ś wiadek miał na myś li, mó wią c „wś ró d nas”?

— Pilotó w, panie sę dzio, no i nawigatoró w.

— Jednym sł owem — kosmonautó w?

— Tak, panie sę dzio. Gdy dochodził a dwunasta czasu pokł adowego, doszliś my praktycznie do zewnę trznej granicy pierś cienia.

— W jego pł aszczyź nie?

— Tak. Na odległ oś ć okoł o tysią ca kilometró w. Czujniki wskazywał y już tam znaczne zapylenie. Mieliś my okoł o czterystu mikrozderzeń pył owych na minutę. Zgodnie z programem weszliś my w strefę Roche’a ponad pierś cieniem i z orbity koł owej, któ ra był a praktycznie ró wnoległ a do szczeliny Cassiniego, zaczę liś my wyrzucać sondy. Pierwszą wystrzeliliś my o pię tnastej czasu pokł adowego i naprowadziliś my ją impulsem radarowym w obrę b samej szczeliny. To wł aś nie był o moim zadaniem. Pilot pomagał mi, utrzymują c minimalny cią g. Dzię ki temu krą ż yliś my praktycznie z taką samą szybkoś cią jak pierś cienie, Calder manewrował bardzo zrę cznie. Cią g dawał tylko taki, któ ry pozwala prawidł owo zorientować statek — dziobem do przodu, bo bez cią gu wchodzi się od razu w kozioł kowanie.

— Kto znajdował się w sterowni opró cz ś wiadka i pierwszego pilota?

— Wszyscy. Cał a zał oga, panie sę dzio. Dowó dca siedział mię dzy mną i Calderem, bardziej po jego stronie, bo tak ustawił sobie fotel. Za mną był inż ynier z elektronikiem. Doktor Burns siedział, zdaje się, za dowó dcą.

— Ś wiadek nie jest tego pewny?

— Nie zwró cił em na to uwagi. Był em przez cał y czas zaję ty, a zresztą z fotela trudno patrzeć w tył. Oparcie jest zbyt wysokie.

— Sonda został a wprowadzona w szczelinę wizualnie?

— Nie tylko wizualnie, panie sę dzio. Miał em z nią trwał ą ł ą cznoś ć telewizyjną. Pomagał em też sobie radarowym altimetrem. Obliczywszy dane jej orbity stwierdził em, ż e siedzi dobrze — mniej wię cej poś rodku pustej przestrzeni mię dzypierś cieniowej — i powiedział em Calderowi, ż e jestem gotó w.

— Ż e ś wiadek jest gotó w?

— Tak, do naprowadzenia nastę pnej sondy. Calder uruchomił ł apę, klapa otwarł a się, ale sonda nie wyszł a.

— Co pan nazywa „ł apą ”?

— Tł ok poruszany hydraulicznie, któ ry wypycha sondę z zewnę trznej wyrzutni po otwarciu klapy. Mieliś my na rufie trzy takie wyrzutnie i należ ał o trzykrotnie powtó rzyć ten sam manewr.

— Wię c drugi z kolei satelita nie opuś cił statku?

— Nie, utkwił w wyrzutni.

— Proszę dokł adnie przedstawić, jak do tego doszł o.

— Kolejnoś ć operacji był a nastę pują ca: najpierw otwiera się klapę zewnę trzną, potem uruchamia się hydraulikę, a gdy wskaź nik daje znać, ż e satelita wychodzi, wł ą cza się jego automat startowy. Automat daje zapł on po stu sekundach opó ź nienia, wię c zawsze jest dosyć czasu, ż eby go wył ą czyć, gdyby doszł o do awarii. Automat uruchamia mał y booster na paliwo stał e i satelita odchodzi wł asnym cią giem od statku, pię tnastosekundowym cią giem rzę du tony. Chodzi o to, ż eby oddalił się od macierzystego statku moż liwie szybko. Kiedy booster się wypala, automatycznie wł ą czeniu ulega silnik jonowy, znajdują cy się pod zdalną kontrolą nawigatora. W tym wypadku Calder wł ą czył już automat rozruchu, bo satelita zaczą ł się wysuwać, a kiedy nagle staną ł, pró bował automat wył ą czyć, ale mu się to nie udał o.

— Ś wiadek jest pewien tego, ż e pierwszy pilot usił ował wył ą czyć startowy automat sondy?

— Tak, mocował się z rę kojeś cią, któ ra zeskoczył a wstecz, ale nie wiem, czemu ł adunek mimo to odpalił. Calder krzykną ł: „Blok! ” — to sł yszał em.

— Krzykną ł: „Blok! ”?

— Tak, coś się tam zablokował o. Był o jeszcze okoł o pó ł minuty do odpalenia boostera, wię c starał się ponownie wypchną ć sondę, zwię kszają c ciś nienie, manometry wskazywał y maksimum, ale siedział a jak wklinowana. Wtedy cofną ł tł ok i uruchomił go ponownie, wszyscy czuliś my, jak uderzył w sondę, bo to był o prawie jak uderzenie mł otem.

— Usił ował w ten sposó b wypchną ć sondę?

— Tak, panie sę dzio; należ ał o się liczyć z jej ewentualnym zniszczeniem, bo nie zwię kszył nacisku stopniowo, ale dał od razu peł ne ciś nienie w przewody, co zresztą był o zupeł nie rozsą dne, biorą c pod uwagę to, ż e mieliś my zapasową sondę, ale nie mieliś my zapasowego statku.

— Czy to miał być dowcip? Ś wiadek zechce się powstrzymać od takiego okraszania zeznań.

— Tak wię c tł ok uderzył, ale sonda nie wyszł a, a ż e czas mijał, krzykną ł em „Pasy! ” — i zapią ł em się na cał ą moc. Opró cz mnie krzyknę ł o to co najmniej dwu ludzi, jednym z nich był dowó dca, poznał em go po gł osie.

— Proszę wyjaś nić Trybunał owi, czemu ś wiadek postą pił w ten sposó b.

— Byliś my na orbicie koł owej, nad pierś cieniem A, wię c szliś my praktycznie bez cią gu. Wiedział em, ż e kiedy booster odpali, a odpalić musiał, bo starter już dział ał, dostaniemy boczny odrzut i statek zacznie kozioł kować. Zaklinował a się sonda sterburty, zwró conej ku Saturnowi. Musiał a wię c dział ać jako boczny deflektor. Oczekiwał em kozioł kó w i sił y odś rodkowej, któ rą pilot bę dzie zmuszony gasić wł asnym cią giem przeciwnym statku. W takim poł oż eniu nie dał oby się z gó ry przewidzieć wszystkich ewolucji, do jakich mogł o dojś ć. Trzeba był o w każ dym razie być porzą dnie zapię tym.

— Wię c ś wiadek podczas wachty, peł nią c u steró w funkcje nawigatora, miał rozpię te pasy?

— Nie, panie sę dzio, nie był y rozpię te, miał y tylko luz. Moż na go w pewnych granicach regulować. Przy cał kowitym zacią gnię ciu klamry — nazywamy to „na cał ą moc” — ma się zmniejszoną swobodę ruchó w.

— Czy ś wiadkowi wiadomo o tym, ż e regulamin nie przewiduje ż adnych luzó w ani ustopniowania w zacią ganiu pasó w?

— Tak jest, Wysoki Trybunale, wiedział em, ż e instrukcja mó wi coś innego, ale tak się zawsze robi.

— Jak to ś wiadek rozumie?

— W praktyce na wszystkich statkach, na jakich latał em, regulował o się luzy w pasach, bo to uł atwia pracę.

— Nagminnoś ć wykroczenia nie moż e go usprawiedliwić. Proszę mó wić dalej.

— Tak jak tego oczekiwał em, booster sondy odpalił. Statek zaczą ł się obracać w osi poprzecznej i ró wnocześ nie znosił o nas z dotychczasowej orbity, zresztą bardzo powoli. Pilot ró wnoważ ył ten ruch podwó jny wł asnym cią giem bocznym, ale nie do koń ca, to znaczy — nie z zerowym skutkiem.

— Dlaczego?

— Nie był em sam przy sterach, ale przypuszczam, ż e to był o nie do zrobienia. Sonda siedział a zaklinowana w wyrzutni z otwartą klapą, przez ten otwó r wydobywał a się czę ś ć gazó w jej silnika, przy czym strumień gazó w musiał mieć zawirowania i przez to nie bił ró wnomiernie. Efekt był taki, ż e boczne impulsy raz sł abł y, a raz się wzmagał y, wskutek czego korekcja cią giem wł asnym powodował a wahadł owe ruchy boczne cał ego korpusu, a kiedy booster wypalił się, przeszliś my w kozioł kowanie daleko silniejsze, z odwrotnym znakiem, któ re pilot zgasił dopiero po dobrej chwili, gdy się zorientował, ż e booster wprawdzie zdechł, ale pracuje za to silnik jonowy.

— „Booster zdechł ”?

— Chciał em powiedzieć, ż e pilot nie był zupeł nie pewien, czy silnik jonowy sondy odpali, w koń cu uderzył ją bardzo silnie tł okiem i mó gł go uszkodzić: zresztą wł aś nie to był o chyba jego zamiarem, ja też bym tak postą pił. Kiedy booster wygasł, okazał o się jednak, ż e napę d jonowy dział a i znowu mieliś my defleksję boczną rzę du jednej czwartej tony. Nie był o tego wiele, a jednak dosyć dla kozioł kowania na takiej orbicie. Mieliś my przecież okrę ż ną szybkoś ć orbitalną, a wtedy najmniejsze ró ż nice przyspieszenia wywierają ogromny efekt na trajektorię lotu i na statecznoś ć wł asną.

— Jak zachowali się wtedy czł onkowie zał ogi?

— Zupeł nie spokojnie, panie sę dzio. Oczywiś cie wszyscy musieli, zdawać sobie sprawę z niebezpieczeń stwa w momencie, gdy booster odpalił, bo to jest ł adunek prochowy wagi stu kilogramó w, któ ry mó gł w tej na poł y zamknię tej przestrzeni, jaką stanowił a wyrzutnia z zaklinowaną sondą, po prostu zdetonować jak bomba. Otwarł oby to nam sterburtę jak puszkę konserw. Na szczę ś cie do eksplozji nie doszł o. Silnik jonowy już takiego niebezpieczeń stwa nie przedstawiał. Co prawda mieliś my dodatkową komplikację, spowodowaną przez to, ż e automat uruchomił alarm poż arowy i zaczai zatapiać wyrzutnię numer dwa pianą. Nie mogł o to nam nic dać dobrego, bo silnika z jonowym cią giem piana nie ugasi, toteż wyrzucał o tylko pianę przez otwartą klapę, przy czym jej czę ś ć był a chyba wsysana do wylotowego leja sondy i powodował a zdł awienie cią gu. Dopó ki pilot nie wył ą czył z sieci gaś nic, mieliś my przez dobrych kilka minut boczne szarpania, niezbyt mocne, ale w każ dym razie utrudniają ce stabilizację lotu.

— Kto uruchomił sieć gaś nic?

— Automat, panie sę dzio, kiedy czujniki pokazał y wzrost temperatury w poszyciu sterburty ponad siedemset stopni — to booster tak nas podgrzał.

— Jakie polecenia lub rozkazy dawał do tego czasu dowó dca?

— Nie dawał ż adnych poleceń ani rozkazó w. Wyglą dał o mi na to, ż e chce się przekonać, co zrobi pilot. Mieliś my zasadniczo dwie moż liwoś ci: albo po prostu odejś ć od planety rosną cym cią giem i rozpoczą ć powró t do hiperboli, rezygnują c z wykonania zadań, albo też pró bować wprowadzenia na kontrolną orbitę ostatniej, trzeciej sondy. Odejś cie oznaczał o ruinę programu, ponieważ sonda, któ ra już krą ż ył a w szczelinie, na pewno roztrzaskał aby się, dryfują c, po paru godzinach najwyż ej. Zewnę trzna korekcja jej toru,, dawana sondą –”stró ż em”, był a konieczna.

— Tę alternatywę powinien był naturalnie rozstrzygną ć dowó dca statku?

— Panie przewodniczą cy, czy mam odpowiedzieć na to pytanie?

— Ś wiadek odpowie na pytanie oskarż enia.

— A wię c, dowó dca mó gł naturalnie wydawać rozkazy, ale robić tego nie musiał. Zasadniczo pilot w okreś lonych okolicznoś ciach uprawniony jest do peł nienia funkcji ró wnoważ nych funkcjom dowó dcy statku, jak o tym mó wi szesnasty paragraf instrukcji pokł adowej, ponieważ czę sto był o tak, ż e nie ma czasu na porozumiewanie się pomię dzy dowó dcą a ludź mi przy sterach.

— Ale w powstał ych okolicznoś ciach dowó dca rozkazy wydawać mó gł, ponieważ statek ani nie znajdował się pod akceleracją, uniemoż liwiają cą wydawanie rozkazó w gł osem, ani też nie był w bezpoś rednim niebezpieczeń stwie zniszczenia.

— O pię tnastej z minutami czasu pokł adowego pilot dał umiarkowany cią g wyró wnawczy…

— Dlaczego ś wiadek zignorował to, co powiedział em? Proszę Wysoki Trybunał o udzielenie ś wiadkowi upomnienia i nakazanie mu, aby odpowiedział na moje sł owa.

— Wysoki Trybunale, miał em odpowiadać na pytania, ale oskarż enie nie zadał o mi ż adnego pytania. Oskarż enie wypowiedział o tylko wł asny komentarz interpretują cy powstał ą na statku sytuację. Czy mam ze swej strony ten komentarz skomentować?

— Oskarż enie zechce sformuł ować pytanie adresowane do ś wiadka, a ś wiadek winien wykazać maksimum dobrej woli przy zeznawaniu.

— Czy ś wiadek nie uważ a, ż e dowó dca powinien był w powstał ej sytuacji powzią ć konkretną decyzję i zakomunikować ją pilotowi w postaci rozkazu?

— Instrukcja, panie prokuratorze, nie przewiduje…

— Ś wiadek ma zwracać się tylko do Trybunał u,

— Sł ucham. Instrukcja, Wysoki Trybunale, nie przewiduje szczegó ł owo wszystkich okolicznoś ci, jakie mogą powstać na pokł adzie. To jest zresztą niemoż liwe. Gdyby to był o moż liwe, wystarczył oby, aby każ dy czł onek zał ogi na pamię ć się jej nauczył i wtedy dowodzenie nie był oby w ogó le potrzebne.

— Panie przewodniczą cy, oskarż enie protestuje przeciwko tego rodzaju ironicznym uwagom ś wiadka!

— Ś wiadek zechce odpowiadać zwię ź le i prosto na pytania oskarż yciela.

— Sł ucham. A wię c nie uważ am, ż eby dowó dca musiał wydawać w owej sytuacji specjalne rozkazy. Był obecny; widział i rozumiał, co się dzieje; jeś li milczał, znaczył o to, ż e wedle dwudziestego drugiego paragrafu instrukcji pokł adowej, zezwala pilotowi na dział anie zgodne z jego rozeznaniem wł asnym.

— Wysoki Trybunale, ś wiadek fał szywie interpretuje brzmienie dwudziestego drugiego paragrafu instrukcji pokł adowej ż eglugi kosmicznej, ponieważ odpowiedni jest tu paragraf dwudziesty szó sty, któ ry mó wi o sytuacjach niebezpiecznych.

— Wysoki Trybunale, sytuacja, któ ra powstał a na „Goliacie”, nie był a niebezpieczna ani dla statku, ani dla zdrowia i ż ycia zał ogi.

— Ś wiadek, Wysoki Trybunale, wykazuje najwyraź niej zł ą wolę, gdyż zamiast dą ż yć do ustalenia prawdy obiektywnej, w swoich zeznaniach usił uje per fas et nefas usprawiedliwiać postę pki oskarż onego Pirxa, któ ry był dowó dcą statku! Sytuacja, w jakiej statek się znalazł, niewą tpliwie należ ał a do takich, któ re obejmuje brzmienie paragrafu dwudziestego szó stego!

— Wysoki Trybunale, oskarż yciel nie moż e jednocześ nie peł nić funkcji rzeczoznawcy–biegł ego, któ ry ustala stany rzeczowe!

— Odbieram ś wiadkowi gł os. Trybunał zawiesza kwestię odpowiednioś ci dwudziestego drugiego lub dwudziestego szó stego paragrafu instrukcji pokł adowej do osobnego rozstrzygnię cia. Ś wiadek przedstawi obecnie, co zaszł o na statku w dalszym cią gu.

— Calder nie zwracał się wprawdzie do dowó dcy z ż adnymi pytaniami, ale widział em, ż e kilkakrotnie. spojrzał w jego stronę. Tymczasem cią g zaklinowanej sondy wyró wnał się i ustatecznienie statku nie nastrę czał o trudnoś ci. Calder, mają c dobrą stabilizację, poszedł na oddalenie od pierś cienia, ale nie ż ą dał ode mnie obliczenia kursó w powrotnych, wię c domyś lił em się, ż e bę dzie jednak pró bował dokoń czenia naszych zadań. Kiedyś my wyszli poza granicę Roche’a, o szesnastej mniej wię cej, zasygnalizował szczyt i natychmiast spró bował wytrzą sną ć sondę.

— To znaczy?

— No có ż, wł ą czył sygnał y szczytu przecią ż eniowego i zaraz potem dał najpierw cał ą wstecz, a potem cał ą naprzó d; sonda waż y trzy tony; pod peł ną akceleracją musiał a waż yć prawie dwadzieś cia razy tyle. Powinna był a wylecieć z tej wyrzutni jak groszek. Mają c z dziesię ć tysię cy mil luzu, Calder dał te uderzenia cią giem dwa razy po kolei, ale bez rezultatu. Sprawił tyle, ż e defleksja jeszcze wzrosł a. Przypuszczalnie pod wpł ywem gwał townych przyspieszeń sonda, któ ra jeszcze mocniej zaklinował a się w wyrzutni, zmienił a poł oż enie, tak ż e teraz cał y strumień jej gazó w bił w uchyloną klapę zewnę trzną, odbijał się od niej i uciekał w przestrzeń. Uderzenia cią giem był y zaró wno nieprzyjemne dla nas, jak i trochę ryzykowne, ponieważ już był o jasne, ż e jeż eli sonda w ogó le pó jdzie, to chyba zabierze ze sobą kawał ek zewnę trznego pancerza. Wyglą dał o na to, ż e albo bę dziemy musieli wysł ać ludzi w skafandrach z narzę dziami na pancerz, albo też wracać, cią gną c z sobą tę choler… przepraszam, tę zaklinowaną sondę.

— Czy Calder nie pró bował wył ą czyć silnika sondy?

— Nie mó gł tego zrobić, panie sę dzio, bo kabel sterowniczy, ł ą czą cy sondę ze statkiem, był już przerwany — a wię c pozostawał o tylko sterowanie drogą radiową, ale sonda tkwił a w samym wylocie wyrzutni i był a ekranowana jej metalową osł oną. Lecieliś my moż e minutę, oddalają c się od planety, i był em już przekonany, ż e jednak zdecydował się na odwró t; wykonał kilka manewró w, robią c tak zwany najazd na gwiazdę — polega to na tym, ż e dziobem statku celuje się w obraną gwiazdę i daje przy tym ró ż ne cią gi. Jeś li sterownoś ć jest w normie, gwiazda powinna tkwić w ekranach zupeł nie nieruchomo. Oczywiś cie tak nie był o, mieliś my zmienioną charakterystykę lotu i Calder starał się zbadać jej liczbowe wartoś ci. Po kilku pró bach udał o mu się jednak dobrać cią gi, wyró wnują c defleksję, i wtedy zawró cił.

— Czy ś wiadek zorientował się wó wczas we wł aś ciwym zamierzeniu Caldera?

— Tak, to znaczy — przypuszczał em, ż e bę dzie chciał jednak wyorbitować pozostał ą na pokł adzie trzecią sondę. Zeszliś my na pł aszczyznę ekliptyki z powrotem, od strony Sł oń ca, przy czym Calder pracował po prostu znakomicie; gdybym o tym nie wiedział, nigdy bym nie przypuś cił, ż e z taką swobodą steruje statkiem, któ ry ma niejako wbudowany osobny boczny silnik, nie uwzglę dniony konstrukcyjnie. Kazał mi obliczyć kursowe poprawki i cał ą trajektorię wraz z impulsami sterowania dla naszej „trzeciej sondy. Wtedy nie mogł em już mieć ż adnych wą tpliwoś ci.

— Ś wiadek te polecenia wykonał?

— Nie, panie sę dzio. To znaczy, powiedział em mu, ż e nie mogę obliczać kursó w zgodnie z programem, skoro mamy postę pować inaczej — a przecież nie mogliś my się już ś ciś le trzymać programu. Zaż ą dał em od niego dodatkowych danych, bo nie wiedział em, z jakiej wysokoś ci chce wyorbitować ostatnią sondę, ale nic mi nie odpowiedział. Być moż e, zwró cił się do mnie tylko po to, aby powiadomić dowó dcę o swoim zamiarze.

— Tak ś wiadek są dzi? Mó gł przecież zwró cić się do dowó dcy bezpoś rednio.

— Moż e nie chciał tego robić. Moż e zależ ał o mu na tym wł aś nie, ż eby nikt nie pomyś lał, ż e on sam nie wie, jak należ y postę pować i potrzebuje pomocy. Ale ró wnie dobrze mogł o być tak, ż e chciał pokazać, jak doskonał ym jest pilotem, jeś li bierze się do wykonania zadań, w któ rych nawigator, to znaczy ja, nie potrafi mu pomó c. Dowó dca jednak nie zareagował, a Calder już szedł na zbliż enie z pierś cieniami. Wtedy przestał o mi się to podobać.

— Ś wiadek zechce zeznawać w sposó b bardziej rzeczowy.

— Tak, panie sę dzio. Pomyś lał em, ż e zanosi się na ryzykowną operację.

— Wysoki Trybunał zechce zauważ yć, ż e ś wiadek minio woli potwierdził obecnie to, czego nie chciał stwierdzić poprzednio: obowią zkiem dowó dcy był o aktywnie wmieszać się w powstał ą sytuację i dowó dca ś wiadomie, z rozmysł em, tego zaniechał, naraż ają c przez to statek wraz z zał ogą na nieobliczalne nastę pstwa.

— Wysoki Trybunale, nie był o tak, jak twierdzi oskarż enie.

— Proszę nie polemizować z oskarż eniem, lecz skł adać zeznania odnoszą ce się wył ą cznie do przebiegu zdarzeń. Dlaczego w chwili, kiedy Calder począ ł wracać na perymetr pierś cieni, uznał pan — dopiero wtedy — operację za ryzykowną?

— Moż e ź le się wyraził em. Był o tak: pilot powinien się w podobnych okolicznoś ciach zwró cić do dowó dcy. Ja bym to na jego miejscu zrobił na pewno. Pierwotnego programu nie mogliś my już zrealizować z cał ą dokł adnoś cią. Myś lał em, ż e Calder, skoro dowó dca zostawia mu inicjatywę, bę dzie się starał umieś cić satelitę ze znacznej odległ oś ci, to znaczy nie zbliż ają c się zbytnio do pierś cienia. Zmniejszał o to co prawda szansę sukcesu, ale był o moż liwe, a zarazem bezpieczne. I rzeczywiś cie, przy mał ej szybkoś ci kazał mi ponownie obliczyć kursy dla satelity, naprowadzanego impulsami z odległ oś ci rzę du tysią ca do tysią ca dwustu kilometró w. Ponieważ chciał em mu pomó c, zaczą ł em obliczać te kursy, przy czym okazał o się, ż e rozmiary bł ę du są mniej wię cej takie, jak rozmiary szerokoś ci szczeliny Cassiniego. Był o wię c koł o pię ć dziesię ciu szans na sto, ż e sonda, zamiast wejś ć na wł aś ciwą orbitę kontroli, pó jdzie albo ku planecie, albo na zewną trz, i roztrzaska się o pierś cień. Podał em mu ten wynik, bo nie miał em nic lepszego.

— Czy dowó dca zaznajomił się z wynikiem obliczeń ś wiadka?

— Musiał go widzieć, bo cyfry wyskakiwał y na indykatorze, umieszczonym centralnie nad naszymi pulpitami. Szliś my mał ym cią giem i wydał o mi się, ż e Calder nie umie zadecydować, co począ ć. Był rzeczywiś cie w kropce. Gdyby teraz wycofał się, oznaczał oby to, ż e poprzednio omylił się w rachubach, ż e zawiodł a go intuicja. Dopó ki nie zawró cił ku planecie, mó gł by jeszcze utrzymywać, ż e uznał ryzyko za zbyt wielkie i nieopł acalne — natychmiast. Ale on już pokazał, ż e ma statek w rę ku, mimo zmienionej charakterystyki cią gó w, a choć tego nie powiedział, z nastę pnych manewró w wynikał o jasno, ż e postanawia przecież kontynuować pró bę orbitowania sondy. Szliś my na zbliż enie i myś lał em, ż e chce po prostu polepszyć nieco szansę; zwię kszał y się przecież ze spadkiem odległ oś ci, ale gdyby o to mu chodził o, powinien był już zaczą ć hamowanie, tymczasem zwię kszył cią g. Dopiero gdy to zrobił, w owym momencie pomyś lał em, ż e chce zrobić coś zupeł nie innego, wcześ niej nawet mi to do gł owy nią przyszł o. Zresztą wszyscy to poję li — momentalnie.

— Ś wiadek twierdzi, ż e wszyscy czł onkowie zał ogi zdali sobie sprawę z powagi poł oż enia?

— Tak, panie przewodniczą cy. Ktoś za mną, siedzą cy od bakburty, powiedział, w chwili przyspieszenia: „Ż ycie był o pię kne”.

— Kto to powiedział?

— Tego nie wiem. Moż e inż ynier, a moż e elektronik. Nie zwracał em na to uwagi. Wszystko dział o się w uł amkach sekund. Calder wł ą czył sygnał szczytu i dał duż y cią g, mają c kurs kolizyjny z pierś cieniem. Jasne był o, ż e chce przejś ć „Goliatem” przez sam ś rodek szczeliny Cassiniego i po drodze „zgubić ” tą trzecią sondę metodą „przestraszonego ptaszka”.

— Có ż to za metoda?

— Tak się to czasem nazywa, panie sę dzio: statek „gubi” sondę tak, jak ptak „gubi” w locie jajko… Ale dowó dca mu tego zabronił.

— Dowó dca mu zabronił? Wydał taki rozkaz?

— Tak jest, panie sę dzio.

— Sprzeciw oskarż enia. Ś wiadek przeinacza fakty. Dowó dca rozkazu takiego nie wydał.

— Owszem — dowó dca usił ował wydać taki rozkaz, ale nie zdą ż ył go wypowiedzieć peł nym zdaniem. Calder dał wprawdzie ostrzeż enie szczytu przyspieszeniowego, ale zaledwie na uł amek sekundy przed wł aś ciwym manewrem. Kiedy bł ysł o czerwienią, dowó dca krzykną ł do niego, a on ró wnocześ nie poszedł cał ą mocą. Pod taką prasą, powyż ej czternastu g, nie moż na z siebie już gł osu wydobyć. Wyglą dał o na to, ż e Calder chciał mu zgnieś ć sł owa na ustach. Nie powiadam, ż e on naprawdę do tego zmierzał, ale tak to wyglą dał o. Wgniotł o nas od razu tak, ż e stracił em kompletnie wzrok, toteż dowó dca zdą ż ył ledwie krzykną ć …

— Panie przewodniczą cy, oskarż enie wnosi sprzeciw przeciwko sformuł owaniom uż ytym przez ś wiadka. Wbrew wł asnemu zastrzeż eniu ś wiadek sugeruje jednak, jakoby pilot Calder z premedytacją i zł ą wolą usił ował udaremnić dowó dcy wydanie rozkazu.

— Niczego podobnego nie mó wił em.

— Odbieram ś wiadkowi gł os. Trybunał przychyla się do wniosku oskarż enia. Proszę wykreś lić z protokoł u sł owa ś wiadka, poczynają c od zdania: „Wyglą dał o na to, ż e Calder chciał mu zgnieś ć sł owa na ustach”. Ś wiadek zechce się powstrzymać od komentarzy i powtó rzyć dokł adnie to, co powiedział rzeczywiś cie dowó dca.

— A wię c, jakem już mó wił, dowó dca nie zdą ż ył wprawdzie sformuł ować rozkazu cał ym zdaniem, ale jego sens był jasny. Zabronił Calderowi wchodzić w szczelinę Cassiniego.

— Sprzeciw oskarż enia. Nie jest istotne dla materialnej prawdy przewodu to, co oskarż ony Pirx chciał powiedzieć, lecz to tylko, co rzeczywiś cie powiedział.

— Trybunał uznaje sprzeciw. Niech ś wiadek ograniczy się do tego, co został o powiedziane w sterowni.

— Został o powiedziane dosyć, ż eby każ dy czł owiek, któ ry jest z zawodu kosmonautą, zrozumiał, ż e dowó dca zabrania pilotowi wejś ć w Cassiniego.

— Ś wiadek zechce przytoczyć owe sł owa, a Trybunał sam poweź mie opinię w kwestii ich wł aś ciwego sensu.

— Nie pamię tam tych sł ó w, panie przewodniczą cy, tylko wł aś nie ich sens. Dowó dca zaczą ł woł ać coś w rodzaju: „Nie przechodź przez pierś cień! ” — a moż e: „Nie na wylot! ” — i dalej już mó wić nie mó gł.

— Jednakowoż poprzednio ś wiadek powiedział, ż e dowó dca nie wygł osił cał ego zdania, a zacytowane teraz przez ś wiadka: „Nie przechodź przez pierś cień ” — stanowi cał e zdanie.

— Gdyby na tej sali wybuchł poż ar i gdybym zawoł ał: „Pali się! ” — nie był oby to cał e zdanie, boby nie mó wił o o tym, co się pali ani gdzie się pali, lecz był oby zrozumiał ym ostrzeż eniem.

— Sprzeciw oskarż enia! Proszę Trybunał o przywoł anie ś wiadka do porzą dku!

— Trybunał udziela ś wiadkowi upomnienia. Nie jest zadaniem ś wiadka pouczanie Trybunał u przypowieś ciami i anegdotami. Proszę ograniczyć się do rzeczowej relacji o tym, co zaszł o na pokł adzie.

— Sł ucham. Na pokł adzie zaszł o to, ż e dowó dca okrzykiem zakazał pilotowi wprowadzić statek w szczelinę …

— Sprzeciw! Zeznania ś wiadka tendencyjnie zmierzają do sfał szowania faktó w!

— Trybunał pragnie być wyrozumiał y. Ś wiadek zechce poją ć, ż e zadaniem przewodu jest ustalenie faktó w materialnych. Czy ś wiadek potrafi przytoczyć urywek zdania, wypowiedzianego przez dowó dcę?

— Byliś my już pod wielkim przyspieszeniem. Miał em black–out, nic nie widział em, ale sł yszał em okrzyk dowó dcy. Sł owa nie był y wyraź ne, a jednak zrozumiał em, o co szł o. Tym bardziej musiał sł yszeć to ostrzeż enie pilot, skoro znajdował się bliż ej dowó dcy aniż eli ja.

— Obrona prosi o ponowne przesł uchanie taś m rejestracyjnych ze sterowni, w ich fragmencie dotyczą cym okrzyku dowó dcy.

— Trybunał oddala wniosek obrony. Taś my został y przesł uchane i ustalono, ż e stopień zniekształ cenia gł osu pozwala jedynie na zidentyfikowanie osoby, ale nie na wyjawienie treś ci okrzyku. Trybunał poweź mie w tej spornej kwestii odrę bną decyzję. Niech ś wiadek powie, co stał o się po okrzyku dowó dcy.

— Kiedy przejrzał em, szliś my na kolizję z pierś cieniem, Akcelerometr pokazywał dwa g. Szybkoś ć był a hiperboliczna. Dowó dca zawoł ał: „Calder! Nie wykonał eś rozkazu! Zabronił em ci wchodzić w Cassiniego! ” — a Calder natychmiast odpowiedział: „Nie sł yszał em tego, komandorze! ”

— Dowó dca nie rozkazał mu jednak w owej chwili hamować bą dź zawró cić?

— To już był o niemoż liwe, panie przewodniczą cy. Mieliś my hiperboliczną rzę du osiemdziesię ciu kilometró w na sekundę. Nie był o mowy o tym, ż eby wygasić taki pę d bez przekroczenia bariery grawitacyjnej.

— Co ś wiadek rozumie przez barierę grawitacyjną?

— Trwał e przyspieszenie dodatnie lub ujemne powyż ej dwudziestu — dwudziestu dwu jednostek grawitacyjnych. Z każ dą sekundą lotu kolizyjnego trzeba był o wię kszej mocy wstecznej, ż eby wyhamować. Najpierw zapewne okoł o pię ć dziesię ciu g, a potem moż e i sto. Przy takim hamowaniu musielibyś my wszyscy zginą ć. To znaczy — musieliby zginą ć wszyscy ludzie na pokł adzie.

— Statek mó gł rozwiną ć technicznie przyspieszenia tego rzę du?

— Tak, panie sę dzio. Mó gł, po zerwaniu bezpiecznikó w, ale tylko wtedy. „Goliat” posiada stos dysponują cy w szczycie potencjalnym cią giem rzę du dziesię ciu tysię cy ton.

— Proszę kontynuować zeznania.

— „Chcesz zniszczyć statek? ” — powiedział dowó dca cał kiem spokojnie. — „Przejdziemy przez Cassiniego i wyhamuję po drugiej stronie” — odpowiedział Calder z takim samym spokojem. Ta wymiana zdań jeszcze trwał a, kiedy dostaliś my bocznych obrotó w. Pod wpł ywem gwał townego wzrostu przyspieszenia, któ rym Calder zapoczą tkował lot na szczelinę, sonda musiał a w niekontrolowany sposó b zmienić swoje poł oż enie wewną trz wyrzutni i dawał a wprawdzie boczną defleksję mniejszą, ale strumień gazó w szedł teraz po stycznej wzglę dem korpusu, tak ż e cał y statek obracał się jak bą k w osi podł uż nej. Ten obró t był najpierw doś ć powolny, lecz z każ dą sekundą przyspieszał. Był to począ tek nieszczę ś cia. Calder spowodował je niechcą cy — tym, ż e bardzo gwał townie zwię kszył poprzednio akcelerację.

— Niech ś wiadek wyjaś ni dokł adnie Trybunał owi, dlaczego, jego zdaniem, Calder zwię kszył akceleracją.

— Wysoki Trybunale, oskarż enie wnosi sprzeciw. Ś wiadek jest stronniczy i odpowie bez wą tpienia, tak jak już mó wił, ż e Calder usił ował zmusić dowó dcę do milczenia.

— Wcale nie to chcę powiedzieć. Calder nie musiał zwię kszyć akceleracji skokiem, mó gł to uczynić wolniej, ale jeś ł i zamierzał wejś ć w Cassiniego, duż y cią g był konieczny. Znajdowaliś my się w przestrzeni skrajnie trudnej do manewru, ponieważ jest to strefa typowa dla nierozwią zywalnych matematycznie problemó w ruchu wielu ciał. Oddział ywanie samego Saturna, masy jego pierś cieni, najbliż szych satelitó w, wszystko to razem tworzy pole cią ż enia, w któ rym cał oś ć perturbacji nie daje się ró wnocześ nie uwzglę dnić. Ponadto mieliś my jeszcze boczną defleksję ze strony sondy. W tej sytuacji poruszaliś my się po torze, któ ry był wypadkową wielu sił — zaró wno wł asnych cią gó w statku, jak i przycią gania rozrzuconych w przestrzeni mas. Otó ż, im wię kszym szliś my cią giem, tym mniejszy stawał się wpł yw czynnikó w zakł ó cają cych, bo ich wartoś ci był y stał e, natomiast wartoś ć naszego pę du rosł a. Powię kszają c chyż oś ć, Calder czynił nasz tor mniej wraż liwym na zewnę trzne wpł ywy zakł ó cają ce. Jestem przekonany, ż e przejś cie udał oby mu się, gdyby nie ten boczny obró t, któ ry nagle powstał.

— Ś wiadek uważ a, ż e przejś cie przez szczelinę, przy w peł ni sprawnym statku, był o moż liwe?

— Ależ tak, panie sę dzio. Manewr ten jest moż liwy, jakkolwiek zakazany przez wszystkie podrę czniki kosmolocji. Szczelina ma praktycznie szerokoś ć trzech i pó ł tysią ca kilometró w, przy czym pobocza są peł ne grubego pył u lodowego i meteorytowego, niedostrzegalnego wprawdzie wizualnie, ale takiego, któ ry musiał by spalić statek poruszają cy się z hiperboliczną. Jako tako czysta przestrzeń, przez któ rą moż na przejś ć, ma jakieś pię ć set do sześ ciuset kilometró w szerokoś ci. Przy mał ych szybkoś ciach wejś ć w taki pasaż jest nietrudno, ale przy wię kszych pojawia się dryf grawitacyjny; dlatego Calder najpierw dobrze wycelował dziobem w szczelinę, a potem dał duż y cią g. Gdyby sonda nie przekrę cił a się, wszystko poszł oby dobrze. Tak przynajmniej są dzę. Oczywiś cie, był o pewne ryzyko, mieliś my mniej wię cej jedną szansę na trzydzieś ci, ż e trafimy w jakiś samotny okruch. Tymczasem dostaliś my jednak obrotó w wzdł uż nych. Calder usił ował je wygasić, ale mu się to nie udał o. Walczył bardzo pię knie. To muszę przyznać.

— Calder nie mó gł zlikwidować obrotó w statku? Czy ś wiadek wie, dlaczego nie mó gł?

— Już poprzednio, obserwują c go w czasie wacht, zorientował em się, ż e jest fenomenalnym rachmistrzem. Pokł adał ogromne zaufanie w umieję tnoś ci przeprowadzania bł yskawicznych obliczeń na wł asną rę kę, bez pomocy kalkulatoró w. Przy hiperbolicznej, w tej naszej sytuacji, mieliś my przejś ć jak przez igielne ucho. Zegary cią gu był y bezwartoś ciowe, skoro pokazywał y tylko dane cią gu „Goliata”, ale nie mogł y pokazywać wartoś ci cią gu sondy. Calder patrzał wył ą cznie na grawimetry i prowadził tylko podł ug nich. Był to prawdziwy wyś cig matematyczny mię dzy nim a warunkami, któ re zmieniał y się z rosną cą szybkoś cią.

O tym, do czego Calder był zdolny, ś wiadczy to, ż e kiedy ja zaledwie nadą ż ał em za samym odczytywaniem cyfr na indykatorach, on w tym samym czasie musiał przeprowadzać w gł owie obliczenia, budują c ró wnania ró ż niczkowe czwartego stopnia. Muszę podkreś lić, ż e jakkolwiek. zachowanie Caldera do tego momentu uważ ał em za oburzają ce, bo był em pewien, ż e usł yszał rozkaz dowó dcy i zignorował go rozmyś lnie, to jednak czuł em dla niego podziw.

— Ś wiadek nie odpowiedział na pytanie Trybunał u.

— Wł aś nie zmierzał em do odpowiedzi, panie sę dzio. Rozwią zania, jeś li nawet Calder uzyskiwał je w uł amku sekund, musiał y być tylko aproksymacjami. Nie był y idealnie precyzyjne, bo nie mogł y być, nawet gdyby się zamienił w najszybszą maszynę cyfrową ś wiata. Margines bł ę du, któ rego uwzglę dnić nie mó gł, narastał — i krę ciliś my się dalej. Przez jaką ś minutę zdawał o mi się, ż e moż e jednak Calder da radę, ale on wcześ niej ode mnie poją ł, ż e przegrał, i wył ą czył cał y cią g. Straciliś my cią ż enie do zera.

— Dlaczego wył ą czył cią g?

— Chciał przejś ć przez szczelinę po niemal prostej, ale nie mó gł wygasić obrotó w podł uż nych statku. „Goliat” krę cił się jak bą k i przez to zachowywał się jak bą k: opierał się sile napę dzają cej, któ ra usił ował a go ustawić podł uż nie. Wpadliś my w precesję — im wię kszą mieliś my szybkoś ć, tym gwał towniej zataczał a się rufa. Szliś my w efekcie bardzo rozcią gnię tym korkocią giem, statek kł adł o na boki, a każ dy z tych zwojó w miał moż e ze setkę kilometró w ś rednicy. Przy takim ruchu mogliś my jak nic trafić w brzeg pierś cienia zamiast w ś rodek szczeliny. Calder nie mó gł już nic na to poradzić. Siedział w lejku.

— Co to znaczy?

— Tak nazywamy zwykle sytuacje nieodwracalne, w któ re ł atwo wejś ć, ale z któ rych już nie ma wyjś cia, Wysoki Trybunale.

Nasz dalszy lot był już poza wszelkim przewidywaniem. Kiedy Calder wył ą czył silniki, są dził em, ż e po prostu zdaje się na los szczę ś cia. Cyfry aż migotał y w okienkach indykatoró w, ale już nic nie był o do obliczania. Pierś cienie oś lepiał y, ż e trudno był o patrzeć — one są przecież zł oż one z brył lodu. Krę cił y się przed nami karuzelą, razem ze szczeliną, któ ra wyglą dał a jak czarne pę knię cie. W takich momentach czas dł uż y się niewiarygodnie. Ilekroć zawadził em wzrokiem o strzał ki sekundomierzy, zdawał o mi się, ż e stoją na miejscu. Calder zaczą ł rozpinać pasy, bardzo gwał townie. Zaczą ł em robić to samo, bo domyś lił em się, ż e chce zerwać gł ó wny bezpiecznik przecią ż enia, któ ry jest na pulpicie, a przypasany nie mó gł go dosię gną ć. Mają c do dyspozycji peł ną moc, mó gł jeszcze wyhamować i uciec w przestrzeń, rozwiną wszy tych jakichś sto g. Pę klibyś my jak baloniki, ale uratował by statek, no i siebie. Wł aś ciwie powinienem był pomyś leć już poprzednio, ż e nie moż e być czł owiekiem, bo ż aden czł owiek nie był by w stanie dokonywać obliczeń jak on… ale to sobie dopiero w tej chwili uś wiadomił em. Chciał em go powstrzymać, zanim dojdzie do pulpitu, ale on był szybszy. Musiał być szybszy. „Nie odpinaj się! ” — krzykną ł do mnie dowó dca. A do Caldera: „Nie ruszaj bezpiecznika! ” Calder nie zwró cił na to uwagi, już stał. „Cał a naprzó d! ” — zawoł ał dowó dca — i usł uchał em go. Miał em przecież drugi ster. Nie uderzył em cał ą mocą od razu, wszedł em na pię ć g, bo nie chciał em zabić Caldera — chciał em go tym uderzeniem odrzucić tylko od bezpiecznikó w, ale on utrzymał się na nogach. Był to widok przeraż ają cy, panowie, bo ż aden czł owiek nie ustoi przy pię ciu! Ustał, tyle ż e chwycił się pulpitu, zdarł o mu skó rę z obu dł oni i dalej trzymał się, bo pod tą skó rą był a stal. Wtedy dał em od razu szczyt. Czternaś cie g oderwał o go, poleciał w tył sterowni z tak potwornym ł omotem, jakby cał y był jedną brył ą metalową, przeleciał mię dzy naszymi fotelami i wyrż ną ł w ś cianę, aż się zatrzę sł a, securit poszedł tam w drzazgi, a on wydał z siebie zupeł nie niepodobny do niczego gł os i sł yszał em zza plecó w, jak się tam z tył u tarzał, druzgotał przepierzenia, jak rozwalał wszystko, czego się chwytał, ale już nie zwracał em na to uwagi, bo szczelina otwierał a się przed nami; waliliś my w nią krę ć kiem, z zataczają cą się rufą, zredukował em do czterech g, decydował już tylko czysty traf. Dowó dca krzykną ł, ż ebym strzelał; zaczą ł em wię c wystrzeliwać jeden po drugim ekrany przeciwmeteorytowe, aby zmieś ć sprzed dziobu drobniejsze okruchy, gdyby przed nami się pojawił y, a chociaż nie był o to wiele warte, lepszy taki rodzaj osł ony niż ż aden. Cassini był jak czarna olbrzymia gę ba, widział em ogień przed dziobem, daleko, ekrany osł ony rozwijał y się i od razu palił y w zderzeniach z obł okami pył u lodowego, olbrzymie srebrne chmury powstawał y i pę katy w okamgnieniu, niezwykle pię kne, statek zatrzą sł się lekko, Czujniki prawej burty wszystkie razem skoczył y, to był termiczny udar, otarliś my się — nie wiem, o co, i byliś my już po drugiej stronie…

 

* * *

 

— Komandor Pirx?

— Tak, to ja. Pan chciał mnie widzieć?

— Owszem. Dzię kuję, ż e pan przyszedł. Proszę usią ś ć … Mę ż czyzna za biurkiem nacisną ł guzik czarnego pudeł ka i powiedział:

— Bę dę teraz zaję ty przez dwadzieś cia minut. Nie ma mnie dla nikogo.

Wył ą czył aparat i spojrzał uważ nie na siedzą cego.

— Panie komandorze, mam dla pana pewną — oryginalną — propozycję. Pewien — szukał przez sekundę sł owa — eksperyment. Na wstę pie jednak musiał bym prosić, aby pan zachował to, co powiem, w dyskrecji. Takż e, jeś li pan propozycję odrzuci. Czy pan się zgadza?

Przez kilka minut panował o milczenie.

— Nie — rzekł Pirx. I dodał: — Chyba ż e powie mi pan coś wię cej.

— Pan nie należ y do ludzi podpisują cych cokolwiek in blanco? Wł aś ciwie mogł em się tego spodziewać po tym, co o panu sł yszał em. Papierosa?

— Dzię kuję, nie.

— Chodzi o rejs eksperymentalny.

— Nowy rodzaj statku?

— Nie. Nowy rodzaj zał ogi.

— Zał ogi? A moja rola?

— Wszechstronna ocena jej przydatnoś ci. To wszystko, co mogę powiedzieć. Teraz kolej na pań ską decyzję.

— Bę dę milczał, jeś li uznam to za moż liwe.

— Za moż liwe?

— Za wskazane.

— Ze wzglę du na jakie kryteria?

— Tak zwane sumienie, proszę pana.

Znó w upł ynę ł o kilka minut. W wielkim pokoju, o jednej ś cianie ze szkł a, panował a cisza, jakby nie mieś cił się wś ró d dwu tysię cy innych, tworzą cych ogromny wież owiec z trzema lotniskami dla helikopteró w na dachach. Pirx nie widział prawie rysó w czł owieka, któ ry z nim rozmawiał, bo tł em jego postaci był a silnie ś wiecą ca mgł a, a raczej chmura, w któ rej zanurzał o się szesnaś cie najwyż szych pię ter gmachu. Chwilami mleczne kł ę by materializował y się za przezroczystą ś cianą i wydawał o się wtedy, ż e cał y pokó j pł ynie gdzieś, unoszony niewyczuwalną sił ą.

— Dobrze. Jak pan widzi, zgadzam się na wszystko. Chodzi o rejs Ziemia–Ziemia.

— Pę tla?

— Tak. Z okrą ż eniem Saturna i wprowadzeniem tara na orbitę stacjonarną nowych satelitó w automatycznych.

— To przecież projekt JOVIANA?

— Owszem, czę ś ć tego projektu, co się tyczy tych satelitó w. Statek ró wnież należ y do COMSEC–u, wię c imprezie patronuje UNESCO. Jak pan wie, przedstawiam wł aś nie tę instytucję. Jednakż e mamy wł asnych pilotó w i nawigatoró w, a pana wybraliś my, ponieważ w grę wchodzi dodatkowy czynnik. Ta zał oga, o któ rej już wspomniał em.

Dyrektor UNESCO znowu zamilkł. Pirx czekał, mimo woli nasł uchują c, ale naprawdę był o tak, jakby najsł abszy dź wię k nie rozlegał się w promieniu cał ych mil — a przecież otaczał o ich milionowe miasto.

— Jak panu pewno wiadomo, od szeregu lat istnieją już moż liwoś ci produkowania urzą dzeń coraz wszechstronniej zastę pują cych czł owieka. Takie, któ re doró wnują mu w wielu dziedzinach naraz, był y dotą d stacjonarne, ze wzglę du na cię ż ar i rozmiary. Jednakż e prawie jednocześ nie w Stanach Zjednoczonych i ZSRR fizyka ciał a stał ego umoż liwił a nastę pny etap mikrominiaturyzacji — już molekularny. Wyprodukowano eksperymentalnie prototypy; ukł adó w krystalicznych, ró wnoważ nych mó zgowi. Są wcią ż okoł o pó ł tora raż a wię ksze od naszego mó zgu, ale to nie ma znaczenia. Szereg firm amerykań skich opatentował o już takie konstrukcje i obecnie pragną przystą pić do wytwarzania automató w czł ekokształ tnych, tak zwanych nieliniowcó w skoń czonych, przede wszystkim dla obsł ugi statkó w pozaziemskich.

— Sł yszał em o tym. Ale podobno Zwią zki Zawodowe się temu sprzeciwił y? I wymagał oby to, zdaje się, istotnych zmian w istnieją cym prawodawstwie?

— Pan o tym sł yszał? W prasie nie był o o tym nic, poza plotkami…

— Tak. Ale toczył y się jakieś pozakulisowe rozmowy, pertraktacje, i wiadomoś ci o tym przeciekł y do ś rodowiska, w któ rym się obracam. To chyba zrozumiał e.

— Zapewne. Oczywiś cie. Wię c — tym lepiej, chociaż … Jakie jest pana zdanie?

— W tej sprawie? Raczej negatywne. Tak, nawet bardzo negatywne. Obawiam się jednak, ż e niczyje zdanie nie ma tu istotnego wpł ywu. Konsekwencje odkryć są nieubł agane — moż na najwyż ej przez pewien czas hamować ich realizację.

— Jednym sł owem, uważ a pan to za zł o konieczne?

— Tak bym tego nie sformuł ował. Uważ am, ż e ludzkoś ć nie jest przygotowana na inwazję sztucznych istot czł ekokształ tnych. Oczywiś cie najważ niejsze jest, czy one naprawdę są ró wnoważ ne czł owiekowi. Osobiś cie się z takimi nigdy nie spotykał em. Nie jestem specjalistą, ale ci, któ rych znam, uważ ają, ż e o peł nowartoś ciowoś ci, o prawdziwej ró wnoważ noś ci nie moż e być mowy.

— Czy nie jest pan uprzedzony? Istotnie takie jest zdanie szeregu fachowcó w, tj. był o to ich zdanie. Ale, widzi pan… motywacja dział ania tych firm jest warunkowana czynnikami ekonomicznymi. Opł acalnoś cią produkcji.

— To znaczy nadzieją zyskó w.

— Tak. To znaczy, w tym wypadku, rzą d federalny (mam na myś li Amerykę ), jak ró wnież rzą dy brytyjski i francuski nie udostę pnił y jeszcze peł nej dokumentacji prywatnym firmom, o ile ta dokumentacja powstał a w instytutach finansowanych przez pań stwo. Jednakż e luki owej dokumentacji firmy mogą uzupeł nić nawet mocy rzą dó w, we wł asnym zakresie, mają wszak swoje laboratoria badawcze.

— „Cybertronics”?

— Nie tylko. „Machintrex”, „Inteltron” i inne. Otó ż, wielu ludzi ze sfer rzą dowych tych pań stw obawia się skutkó w podobnej akcji. Prywatnych firm nie interesuje brak funduszó w pań stwowych dla masowego przekwalifikowania ludzi, któ rych usunie z pracy fala nieliniowcó w. …

— Nieliniowcy? Dziwne. Nie spotkał em się z tym terminem.

— To po prostu sł owo z ż argonu, któ rym się posł ugujemy. Zawsze lepsze od „homunculusa” czy „sztucznego czł owieka”. Bo to zresztą nie są ludzie, ani sztuczni, ani naturalni.

— Ze wzglę du na niepeł nowartoś ciowoś ć?

— Wie pan, komandorze, ja takż e nie jestem specjalistą na tym polu, wię c choć bym chciał, nie udzielę panu odpowiedzi. Moje prywatne przypuszczenia nie są przecież waż ne. Chodzi o to, ż e jednym z pierwszych odbiorcó w nowego produktu był by COSNAV.

— Przecież to prywatne przedsię biorstwo angloamerykań skie?

— Wł aś nie dlatego. „Cosmical navigation” od lat walczy z trudnoś ciami finansowymi, ponieważ nie obliczony na doraź ne zyski system kosmodromii i kosmolocji pań stw socjalistycznych stanowi dla niej silną konkurencję, przejmują cą znaczną czę ś ć cał ego obrotu towarowego. Zwł aszcza, na gł ó wnych trasach pozaziemskich. Pan musi o tym wiedzieć.

— Owszem. I wcale bym się nie zmartwił, gdyby COSNAV zbankrutował. Skoro udał o się umię dzynarodowić eksplorację kosmiczną w ramach ONZ, to i z ż eglugą moż na zrobić to samo. Tak mi się przynajmniej wydaje.

— Mnie też. Zapewniam pana, ż e i ja bym tego chciał, choć by ze wzglę du na biurko, za któ rym siedzę. Ale to pieś ń przyszł oś ci. Na razie, proszę pana, jest tak, ż e COSNAY gotó w jest przyją ć każ dą iloś ć nieliniowcó w dla obsł ugi swych linii — tymczasem tylko frachtowych, bo obawiają się bojkotu szerszej publicznoś ci w ruchu pasaż erskim. Wstę pne pertraktacje już się toczą.

— I prasa o tym milczy?

— Rozmowy są nieoficjalne. Zresztą —w niektó rych dziennikach był y o tym wzmianki, ale COSNAV wszystko zdementował. Formalnie ma niby rację. Zresztą, panie komandorze, to jest istna dż ungla. W gruncie rzeczy oni się poruszają w paś mie nie obję tym ś ciś le ani przez prawodawstwo ich krajó w, ani przez mię dzynarodowe, podlegają ce ONZ. A znó w ze wzglę du na zbliż ają cy się koniec kadencji prezydent nie bę dzie pró bował wprowadzenia do Kongresu ustaw, któ rych domaga się wielki kapitał intelektromczny — w obawie gwał townej reakcji Zwią zkó w Zawodowych. Otó ż — przechodzę wreszcie do rzeczy — szereg firm, antycypują c moż liwe obiekcje prasy ś wiatowej, ruchu robotniczego, zawodowego i tak dalej, zdecydował o się dostarczyć do naszej dyspozycji grupę pó ł prototypó w dla zbadania ich przydatnoś ci przy obsł udze pozaziemskich statkó w.

— Przepraszam, „nam” — to znaczy komu? ONZ? Jakoś to dziwnie wyglą da.

— Nie, nie wprost ONZ. Nam, to znaczy UNESCO. Jako ż e to instytucja zajmują ca się sprawami nauki, kultury, oś wiaty…

— Pan wybaczy, ale ja dalej nic nie rozumiem. Co mają te automaty wspó lnego z oś wiatą czy nauką?

— Przecież inwazja, jak pan sam ją nazwał, tych… tych pseudoludzi, produkowanych systemem taś mowym, jest chyba pod każ dym wzglę dem istotna wł aś nie w dziedzinie ogó lnoludzkiej kultury. Nie chodzi tylko o konsekwencje czysto ekonomiczne, o niebezpieczeń stwo bezrobocia i tak dalej, ale o efekty psychologiczne, socjalne, kulturowe — zresztą, aby wyjaś nić rzecz do koń ca, dodam, ż e przyję liś my tę ofertę bez entuzjazmu. A nawet dyrekcja zamierzał a ją pierwotnie odrzucić. Te przedsię biorstwa przedstawił y wtedy dodatkową motywację tej treś ci, ż e jako obsł uga statkó w nieliniowcy dają bez poró wnania wię ksze gwarancje bezpieczeń stwa od obsł ugi ludzkiej. Ponieważ mają szybsze reakcje, nie wykazują praktycznie potrzeby snu ani zmę czenia, nie podlegają chorobom, posiadają ogromną nadmiarowoś ć, któ ra w wypadku poważ nego umoż liwia im jeszcze funkcjonowanie, a nadto, nie wymagają c ani tlenu, ani ż ywnoś ci, mogą wykonywać swe zadania wet na pokł adzie statku zdehermetyzowanego, przegrzanego — i tak dalej, wię c, rozumie pan, to są już argumenty rzeczowe, porcie waż na pierwszy plan wysuwają nie zysk jakichś firm prywatnych, lecz bezpieczeń stwo statkó w i ł adunkó w. W takim wypadku kto wie, czy nawet podległ a ONZ ż egluga kosmiczna o charakterze badawczym nie zdecydował aby się przynajmniej czę ś ciowo…

— Rozumiem. Ale to bardzo niebezpieczny precedens. Zdajecie sobie z tego chyba sprawę?

— Dlaczego niebezpieczny?

— Dlatego, ż e prawie to samo moż na powiedzieć o innych funkcjach j zawodach. Pewnego dnia mogą zwolnić i pana, a na tym miejscu zasią dzie maszyna.

Ś miech dyrektora był mał o przekonują cy. Zaraz zresztą spoważ niał.

— Proszę pana… mó j drogi komandorze, odbiegamy wł aś ciwie od tematu. Ale co moż na, pań skim zdaniem, zrobić w powstał ej Sytuacji? UNESCO mogł aby odrzucić propozycję tych panó w, ale to faktó w nie zmieni. Jeś li ich automaty są naprawy takie dobre, weź mie je prę dzej czy pó ź niej COSNAV, a za nim pó jdą inni.

— A co zmieni się przez to, ż e UNESCO zamierza peł nić rolę technicznego kontrolera produkcji tych firm?

— Ależ, proszę pana… nie chodzi o kontrolę techniczną. Chcieliś my… to już muszę powiedzieć teraz do koń ca… chcieliś my zaproponować panu rejs z taką zał ogą. Pan by nią dowodził. w cią gu tych kilkunastu dni mó gł by się pan zorientować, ile jest warta. Tym bardziej, podkreś lam, ż e to są rozmaite modele, ró ż nią ce się od siebie. Prosilibyś my pana o przestawienie nam po powrocie kompetentnej, wszechstronnej opinii, rozbitej na znaczną iloś ć punktó w, ponieważ chodzi zaró wno o aspekty zawodowe, jak inne — psychologiczne: w jakiej mierze te automaty przystosowują się do czł owieka, o ile odpowiadają jego wyobraż eniom, czy powstaje wrzenie ich supremacji albo odwrotnie — ich psychiczny niż szoś ci… Odpowiednie nasze komó rki dostarczył yby panu zaró wno materiał ó w jak formularzy, przygotowanych przez wybitnych uczonych, psychologó w…

— I to miał oby być moje zadanie?

— Tak. Nie musi mi pan udzielić odpowiedzi w tej chwili. O ile wiem, pan chwilowo nie lata?

— Mam sześ ciotygodniowy urlop.

— A wię c, powiedzmy… moż e pan zdecydował by się w cią gu dwó ch dni?

— Jeszcze dwa pytania. Jakie konsekwencje bę dzie miał a moja opinia?

— Bę dzie decydują ca!

— Dla kogo?

— Dla nas, oczywiś cie. Dla UNESCO. Jestem przekonany, ż e jeś li dojdzie do umię dzynarodowienia ż eglugi, bę dzie stanowił a istotny materiał dla tych komisji legislacyjnych ONZ, któ re…

— Przepraszam. To pieś ń przyszł oś ci, jak pan powiedział. A wię c dla UNESCO, tak pan mó wi? Ale UNESCO nie jest przecież ż adną firmą, ż adnym przedsię biorstwem — ani, mam nadzieję, nie zamierza się stać biurem reklamowym jakichś firm?

— Ależ, proszę pana! Jasne, ż e nie. Opublikujemy w prasie ś wiatowej to, co nam pan przedstawi. Wyniki, gdyby był y negatywne, na pewno zahamują bieg pertraktacji mię dzy COSNAV–em a tymi firmami. W ten sposó b] przyczynimy się …

— Jeszcze raz przepraszam. Ale jeś li wyniki bę dę pozytywne, to nie zahamujemy i nie przyczynimy się?

Dyrektor odchrzą kną ł, kaszlną ł, wreszcie się uś miechną ł.

— Przed panem, komandorze, czuję się niemal jak winny. Jakbym miał nieczyste sumienie… Czy to UNESCO wynalazł o te roboty nieliniowe? Czy cał a sytuacja jest rezultatem naszych prac? Staramy się postę pować obiektywnie, w interesie wszystkich…

— Nie podoba mi się to.

— Komandorze, moż e pan odmó wić. Tylko proszę pomyś leć, ż e. gdybyś my postą pili tak samo, był by to gest Pił ata. Najł atwiej jest umyć rę ce. Nie jesteś my rzą dem ś wiatowym i nie moż emy zakazywać nikomu produkowania takich czy innych maszyn. To rzecz poszczegó lnych rzą dó w — zresztą pró bował y, powiem panu, wiem, ż e był y takie pró by, jako projekty, ale nic z tego nie wyszł o! I Koś ció ł też nic nie wskó rał, a pan zna jego absolutnie negatywne stanowisko w tej sprawie.

— Tak. Jednym sł owem, nikomu się to nie podoba i wszyscy patrzą, jak się to robi.

— Ponieważ brak podstaw prawnych do przeciwdział ania.

— A konsekwencje? Tym firmom, im samym, zachwieje się grunt pod nogami, kiedy doprowadzą do takiego bezrobocia, ż e…

— Tym razem ja muszą panu przerwać. Zapewne, w tym, co pan mó wi, jest racja. Wszyscy się tego obawiamy. Niemniej jesteś my bezsilni. Jednakż e bezsił a ta nie jest cał kowita. Moż emy przeprowadzić chociaż by ten eksperyment. Pan jest uprzedzony negatywnie? To bardzo dobrze! Wł aś nie dlatego tym wię cej zależ ał oby nam na panu! Jeś li w ogó le są jakieś obiekcje, pan wył oż y je w sposó b najdobitniejszy!

— Pomyś lę o tym — powiedział Pirx i wstał.

— Pan mó wił przed chwilą o jeszcze jakimś pytaniu…

— Już mi pan na nie odpowiedział. Chciał em wiedzieć, czemu wybó r padł na mnie.

— Odpowie nam pan zatem? Proszę zatelefonować w cią gu dwu dni, zgoda?

— Zgoda — rzekł Pirx, skiną ł gł ową temu czł owiekowi i wyszedł.

 

* * *

 

Sekretarka, platynowa blondynka, wstał a zza biurka, kiedy wszedł Pirx.

— Dzień dobry, ja…

— Dzień dobry. Wiem, proszę pana. Ja sama zaprowadzę.

— Już są?

— Tak, czekają na pana.

Poprowadził a go przez dł ugi, pusty korytarz; jej pantofelki stukał y jak metalowe szczudeł ka. Zimny, kamienny dź wię k wypeł niał wielką przestrzeń, wył oż oną sztucznym granitem. Mijali ciemne drzwi z aluminiowymi cyferkami i tabliczkami. Sekretarka był a zdenerwowana. Kilka razy zerknę ł a na Pirxa spod oka — nie jak przystojna dziewczyna, ale jak przestraszony czł owiek. Gdy Pirx to zauważ ył, zrobił o om się jej trochę jakby ż al, a zarazem poczuł, ż e to wszystko jest kompletnie obł ą kań czą awanturą, i prawie nieoczekiwanie dla siebie odezwał się:

— Pani ich widział a?

— Tak. Przez chwilę. Przelotnie.

— I jacy są?

— Pan ich nie widział?

Prawie się ucieszył a. Jak gdyby ci, co dobrze ich znali, należ eli już do jakiejś obcej, moż e nawet wrogiej konspiracji, nakazują cej najwyż szą nieufnoś ć.

— Jest ich sześ ciu. Jeden mó wił ze mną. Zupeł nie niepodobny, mó wię panu! Zupeł nie! Gdybym go spotkał a na ulicy; nigdy bym nawet nie pomyś lał a. Ale, jak się przyjrzał am z bliska, ma coś takiego w oczach — i tu… — dotknę ł a ust.

— A reszta?

— Nawet nie weszli do pokoju, stali w korytarzu… Wsiedli do windy, pomknę ł a w gó rę, zł otawe ziarenka ś wiatł a, odliczają cego kondygnacje, gorliwie przesypywał y się w ś cianie, Pirx miał dziewczynę naprzeciw siebie i dobrze mó gł ocenić rezultaty wysił ku, jakim odebrał a sobie, za pomocą kredki, tuszu i szminki, ostatnie ś lady wł asnej indywidualnoś ci, aby stać się czasowo sobowtó rem Indy Lae, czy jak się tam nazywał a w nowy sposó b rozczochrana gwiazda sezonu. Gdy zatrzepotał a powiekami, zlą kł się o cał oś ć sztucznych rzę s.

— Roboty… — powiedział a piersiowym szeptem i otrzą snę ł a się jak pod dotknię ciem gada.

W pokoju na dziesią tym pię trze siedział o sześ ciu mę ż czyzn. Kiedy Pirx wszedł, jeden, któ ry zasł onię ty był wielką pł achtą „Herald Tribune”, zł oż ył ją i wstał, idą c ku niemu z szerokim uś miechem, a wtedy wstali i tamci.

Byli mniej wię cej jednego wzrostu i przypominali pilotó w eksperymentalnych w cywilu: barczyś ci, ubrani w podobne, piaskowe garnitury, w biał ych koszulach z kolorowymi muszkami. Dwaj byli blondynami, jeden rudy jak pł omień, inni ciemnowł osi — lecz wszyscy o jasnych oczach. Tyle zdą ż ył zauważ yć, nim ten, któ ry podszedł do niego, podał mu rę kę i potrzą sają c nią mocno powiedział:

— Jestem Mc Guirr, jak się pan ma?! Miał em przyjemnoś ć podró ż ować raz statkiem, któ rym pan dowodził, „Polluksem”! Ale pan mnie pewno nie pamię ta…

— Nie — rzekł Pirx. Mc Guirr odwró cił się do mę ż czyzn stoją cych nieruchomo wokó ł okrą gł ego stoł u z czasopismami.

— Chł opcy, oto wasz dowó dca, komandor Mr Pirx. A to pana zał oga, komandorze: pierwszy pilot John Calder, drugi pilot Harry Brown, inż ynier nukleonik Andy Thomson, radiowiec — elektronik John Burton oraz neurolog, cybernetyk i lekarz w jednej osobie — Tomasz Burns.

Pirx podał im po kolei rę kę, potem wszyscy siedli, przysuwają c gną ce się pod cię ż arem ciał a metalowe krzesł a do stoł u. Przez parę sekund panował a cisza, któ rą Mc Guirr przerwał swym hał aś liwym barytonem.

— Najpierw chciał em podzię kować panu w imieniu dyrekcji „Cybertonics”, „Inteltronu” i „Nortronics” za to, ż e przyjmują c ofertą UNESCO wykazał pan takie zaufanie do naszych starań. Aby wykluczyć moż liwoś ć wszelkich nieporozumień, od razu muszę wyjaś nić, ż e niektó rzy z obecnych przyszli na ś wiat z ojca i matki, a niektó rzy — nie. Każ dy z nich orientuje się we wł asnym pochodzeniu, lecz nie wie nic o pochodzeniu innych. Zwracam się do pana z proś bą, by zechciał pan ich o to nie pytać. Pod każ dym innym wzglę dem ma pan absolutną swobodę. Na pewno bę dą dobrze speł niać pana rozkazy i wykaż ą w stosunkach sł uż bowych i pozasł uż bowych inicjatywę i szczeroś ć. Zostali jednak tak pouczeni, ż e na pytanie, kim jest, każ dy odpowie to samo: zupeł nie zwyczajnym czł owiekiem. Mó wię to od razu, ponieważ to nie bę dzie kł amstwo, lecz koniecznoś ć, podyktowana wspó lnym naszym interesem…

— Wię c nie mogę ich o to pytać?

— Moż e pan. Oczywiś cie, ż e pan moż e, ale wtedy bę dzie pan miał nieprzyjemną ś wiadomoś ć, ż e niektó rzy nie mó wią prawdy, wię c czy nie lepiej tego zaniechać? Powiedzą zawsze to samo, ż e są zwykł ymi chł opakami, ale nie w każ dym przypadku bę dzie to prawdą.

— A w pań skim? — spytał Pirx. Po uł amku sekundy wszyscy obecni wybuchnę li ś miechem. Najgł oś niej ś miał się sam Mc Guirr.

— O! Kawalarz z pana! Ja, ja jestem tylko mał ym kó ł eczkiem zę batym w maszynie „Nortronics”…

Pirx, któ ry się nawet nie uś miechną ł, czekał, aż nastanie cisza.

— Czy nie wydaje się panu, ż e pró bujecie mnie podejś ć? — spytał wtedy.

— Przepraszam! Jak pan to rozumie?! Nic podobnego! Warunki przewidywał y „nowy rodzaj zał ogi”. Nie był o w nich ani sł owa o tym, czy to bę dzie zał oga jednorodna — nieprawdaż? Pragnę liś my po prostu wykluczyć moż liwoś ci pewnego, hm, czysto psychologicznego, irracjonalnego uprzedzenia negatywnego, wie pan. Przecież to jasne! Nieprawdaż? Podczas rejsu i po nim, w oparciu o jego przebieg, zechce pan przedstawić swą opinię o jakoś ci wszystkich, czł onkó w zał ogi. Wszechstronną opinię, na któ rej nam jak najbardziej zależ y. My tylko postaraliś my się utworzyć warunki takie, aby pan mó gł dział ać z najwyż szym, bezstronnym obiektywizmem!

— Bó g zapł ać! — rzekł Pirx. — Niemniej uważ am, ż eś cie mnie podeszli. Jednak nie mam się zamiaru wycofać.

— Brawo!

— Chciał bym jeszcze, już teraz, porozmawiać chwilę z moimi — zawahał się przez drobny uł amek sekundy — ludź mi…

— Pan pragnie się moż e zorientować w ich kwalifikacjach? Zresztą, nie ograniczam! Proszę strzelać! Proszę!

Mc Guirr wydobył z gó rnej kieszeni surduta cygaro i odcią wszy koniec wzią ł się do zapalania, a tymczasem pię ć par spokojnych oczu uważ nie spoczywał o na twarzy Pirxa. Obaj jasnowł osi, któ rzy byli pilotami, wykazywali pewne podobień stwo. Calder wyglą dał jednak bardziej na Skandynawa, a jego krę te wł osy był y mocno wyblakł e, jak od sł oń ca. Brown za to był prawdziwie zł otowł osy, przypominał trochę cherubina z ż urnala mó d, ale ten zbytek urody ł agodził y jego szczę ki i nieustanne, drwią ce jakby skrzywienie bezbarwnych, cienkich ust. Od lewego ich ką ta szł a skosem przez policzek biał a blizna. Na nim wł aś nie znieruchomiał wzrok Pirxa.

— Doskonale — rzekł, jakby ze sporym opó ź nieniem odpowiadają c Mc Guirrowi, i tym samym tonem, jakby od niechcenia, spytał, patrzą c na mę ż czyznę z blizną:

— Czy pan wierzy w Boga?

Wargi Browna drgnę ł y, jak w powstrzymanym uś miechu czy skrzywieniu, i nie od razu odpowiedział. Wyglą dał, jakby się ś wież o ogolił, nawet z pewnym poś piechem; koł a ucha został o kilka wł oskó w, na policzkach widniał y ś lady niedokł adnie startego pudru.

— To… nie należ y do moich obowią zkó w — powiedział gł osem o przyjemnym, niskim brzmieniu. Mc Guirr, któ ry wł aś nie zacią gał się cygarem, znieruchomiał, nieprzyjemnie dotknię ty pytaniem Pirxa i, mrugają c, gwał townie wydmuchną ł dym, jakby mó wił: „A widzisz? Trafił a kosa na kamień! ”

— Panie Brown — powiedział wcią ż takim samym flegmatycznym tonem Pirx — pan mi nie odpowiedział na pytanie.

— Przepraszam, komandorze. Powiedział em panu, ż e to nie należ y do moich obowią zkó w.

— Jako pana przeł oż ony decyduję o tym, co należ y do pana obowią zkó w — odparował Pirx. Twarz Mc Guirra wyraż ał a zaskoczenie. Tamci siedzieli bez ruchu, z widoczną uwagą przysł uchują c się tej wymianie sł ó w — wł aś nie jak wzorowi uczniowie.

— Jeś li to jest rozkaz — odpowiedział mię kkim, wyraź nie modulowanym barytonem Brown — to mogę tylko wyjaś nić, ż e się tym problemem specjalnie nie zajmował em.

— Wię c proszę go przemyś leć do jutra. Od tego uzależ niam pana obecnoś ć na pokł adzie.

— Tak jest, nawigatorze.

Pirx zwró cił się do Caldera, pierwszego pilota, oczy ich spotkał y się, tę czó wki tamtego był y prawie bezbarwne, odbijał y się w nich wielkie okna pokoju:

— Pan jest pilotem?

— Tak.

— Z jakim doś wiadczeniem?

— Mam ukoń czony kurs podwó jnego pilotaż u oraz dwieś cie dziewię ć dziesią t solowych godzin w przestrzeni na mał ym tonaż u, dziesię ć lą dowań samodzielnych, w tym cztery na Księ ż ycu, dwa na Marsie i na Wenus.

Pirx zdawał się nie zwracać wię kszej uwagi na tę odpowiedź.

— Burton — zwró cił się do nastę pnego — pan jest elektronikiem?

— Tak.

— Ile rentgenó w moż e pan znieś ć w cią gu godziny?

Tamtemu drgnę ł y wargi. Nie był to nawet uś miech. Zaraz znikł.

— Myś lę, ż e ze czterysta — powiedział, — Najwyż ej. Ale trzeba by się potem leczyć.

— Wię cej niż czterysta nie?

— Nie wiem, ale chyba nie.

— Ską d pan pochodzi?

— Z Arizony.

— Chorował pan?

— Nie. W każ dym razie na nic poważ nego.

— Pan ma dobry wzrok?

— Dobry.

Pirx nie sł uchał wł aś ciwie tego, co mó wili. Zważ ał raczej na dź wię k gł osu, jego modulację, brzmienie, na ruchy twarzy, warg, i ogarniał a go chwilami irracjonalna nadzieja, ż e to wszystko jest tylko jednym wielkim a gł upim ż artem, kpiną, ż e chciano pobawić się nim, zadrwić z jego naiwnej wiary we wszechmoc technologii. A moż e ukarać go w ten sposó b za to, ż e tak w nią wierzył? Bo to przecież byli zupeł nie zwyczajni ludzie; sekretarka mó wił a od rzeczy — có ż znaczy uprzedzenie! Mc Guirra wzię ł a przecież takż e za jednego z nich…

Rozmowa był a dotą d bł aha — gdyby nie ó w niezbyt mą dry koncept z Panem Bogiem. Nie był mą dry na pewno, niesmaczny i prymitywny raczej, Pirx czuł to doskonale, miał się za osobnika ograniczonego do tę poty, tylko przez nią zgodził się … Tamci patrzyli na niego jak przedtem, ale wydał o mu się, ż e rudy, Thomson i obaj piloci przybrali wyraz twarzy aż przesadnie oboję tny, jak gdyby nie chcieli dać mu do poznania, ż e już ze wszystkim przejrzeli jego prymitywną duszę rutyniarza, wytrą conego teraz kompletnie ze znanej sobie, zrozumiał ej i bezpiecznej przez to ró wnowagi. Chciał pytać „ich dalej, tym bardziej ż e milczenie, któ re poczę ł o narastać, zwracał o się przeciwko niemu, stają c się ś wiadectwem jego bezradnoś ci, lecz nie mó gł: po prostu nic wymyś lić; już tylko rozpacz, nie zdrowy rozsą dek, podszeptywał a, by uczynić coś dziwacznego, na poł y szalonego, ale wiedział dobrze, ż e nic przecież takiego nie zrobi. Czuł, ż e oś mieszył się, należ ał o zrezygnować z tego spotkania; popatrzył na Mc Guirra,

— Kiedy mogę wejś ć na pokł ad?

— Ach, w każ dej chwili, nawet dziś

— Co bę dzie z kontrolą sanitarną?

— Proszę o tym nie myś leć. Wszystko już zał atwione. Inż ynier odpowiadał mu niemal pobł aż liwie, tak mu się przynajmniej wydał o.

— Nie umiem dobrze przegrywać — pomyś lał. A gł oś no rzekł:

— To wszystko. Opró cz Browna wszyscy moż ecie się uważ ać za czł onkó w zał ogi. Brown zechce odpowiedzieć mi jutro na pytanie, któ re mu zadał em. Mc Guirr, ma pan przy sobie te papiery do podpisu?

— Mam, ale nie tu. Są w dyrekcji. Pó jdziemy tam?

— Dobrze.

Pirx wstał. Wszyscy uczynili to samo.

— Do zobaczenia — skiną ł im gł ową i wyszedł pierwszy. Inż ynier dogonił go przy windzie.

— Pan nas nie doceniał, komandorze… Cał kowicie odzyskał dobry humor.

— Jak mam to rozumieć?

Winda ruszył a. Inż ynier podnió sł ostroż nie cygaro do ust, by nie strą cić siwego stoż ka popioł u.

— Naszych chł opcó w nie da się tak ł atwo odró ż nić od… zwyczajnych.

Pirx wzruszył ramionami.

— Jeż eli są z tego samego materiał u co ja — powiedział — to są ludź mi, a czy powstali przez jakieś sztuczne zapł odnienie w probó wce, czy w sposó b bardziej obiegowy — nie obchodzi mnie to wcale.

— Och, nie, nie są z tego samego materiał u!

— A z jakiego?

— Proszę wybaczyć, to tajemnica produkcyjna.

— Kim pan jest?

Winda stanę ł a. Inż ynier otworzył drzwi, ale Pirx, czekają c na odpowiedź, nie ruszył się z miejsca.

— Chodzi panu o to, czy jestem projektantem? Nie. Pracuję w dziale public relations.

— I jest pan kompetentny, by odpowiedzieć mi na kilka pytań?

— Naturalnie, ale chyba nie tu?

Ta sama sekretarka wprowadził a ich do duż ego pokoju Konferencyjnego.

Za dł ugim stoł em stał y dwa rzą dy foteli w idealnym ordynku. Siedli u koń ca owego stoł u, tam gdzie leż ał a otwarta teczka z umowami.

— Sł ucham pana — rzekł Mc Guirr. Popió ł spadł mu na spodnie, zdmuchną ł go, Pirx zauważ ył, ż e inż ynier ma przekrwione oczy i nadmiernie ró wne zę by. Sztuczne pomyś lał. — Udaje mł odszego, niż jest.

— Czy ci, któ rzy… nie są ludź mi, zachowują się jak ludzie? Spoż ywają posił ki? Piją?

— Tak.

— Po co?

— Aby zł udzenie był o zupeł ne. Dla otoczenia; rzecz oczywista.

— Wię c muszą się potem tego… pozbywać?

— No, tak.

— A krew?

— Proszę?

— Czy mają krew? Serce? Czy krwawią — zranieni?

— Mają … pozory krwi i serca — powiedział Mc Guirr, dobierają c sł ó w z wyraź ną ostroż noś cią.

— Co to znaczy?

— Ż e tylko dobry specjalista lekarz, po wszechstronnym badaniu, mó gł by się zorientować …

— A ja nie?

— Nie. Oczywiś cie, wył ą czają c zastosowanie jakichś specjalnych urzą dzeń.

— Rentgena?

— Pan jest domyś lny! Ale nie bę dzie go pan miał na pokł adzie.

— Tego nie wymyś lił ż aden fachowiec — rzekł spokojnie Pirx. — Mogę mieć tyle izotopó w ze stosu, ile zechcę, no i muszę też mieć na pokł adzie aparaty do defektoskopii; rentgen cał kiem mi wię c niepotrzebny.

— Nie mamy zastrzeż eń co do tej aparatury, o ile zobowią ż e się pan nie uż ywać jej do ż adnych innych celó w.

— A jeż eli się nie zgodzę?

Mc Guirr westchną ł i duszą c cygaro w popielniczce, jakby nabrał do niego nagle obrzydzenia, rzekł:

— Komandorze… pan stara się to nam utrudnić, jak się tylko da!

— To prawda! — serdecznie odparł Pirx. — Wię c oni mogą krwawić?

— Tak.

— I to jest krew? Takż e pod mikroskopem?

— Tak, to jest krew.

— Jakeś cie to zrobili?

— Imponują ce, nie? — Mc Guirr uś miechną ł się szeroko. — Mogę panu powiedzieć tylko bardzo ogó lnikowo: zasada gą bki. Podskó rnej, specjalnej gą bki.

— To ludzka krew?

— Tak.

— Po co?

— Na pewno nie po to, aby wywieś ć w pole pana. Proszę zrozumieć, przecież nie dla pana uruchomiona został a produkcja kosztem miliardó w dolaró w! Oni muszą wyglą dać tak, być tacy, aby w ż adnych okolicznoś ciach nikomu z pasaż eró w czy innych ludzi nie przyszł o nawet do gł owy podejrzewać …

— Chodzi o uniknię cie bojkotu waszych „produktó w”?

— O to też. No i o komfort, o wygodę psychologiczną …

— A pan potrafi ich rozró ż nić?

— Tylko dlatego, ż e ich znam. No… są sposoby… gwał towne… ale przecież nie bę dzie pan uż ywał siekiery!

— Pan mi nie powie, czym oni się ró ż nią od ludzi pod wzglę dem fizjologicznym? Oddychanie, kaszel, rumień ce…

— Ach, to wszystko został o zrobione. Są ró ż nice, pewne, ale powiedział em już panu: poznał by się na nich tylko lekarz.

— A pod wzglę dem psychicznym?

— Mó zg mają w gł owie! To nasz najwię kszy triumf! — rzekł Mc Guirr z prawdziwą dumą. — „Inteltron” umiejscawiał go dotychczas w kadł ubie, bo był zbyt wielki. Dopiero my pierwsi przenieś liś my go do gł owy!

— Powiedzmy, drudzy: pierwsza był a Natura…

— Cha, cha! No, wię c drudzy. Ale szczegó ł y są tajemnicą. To multistat monokrystaliczny, z szesnastoma miliardami elementó w dwó jkowych!

— A czy to, do czego są zdolni, takż e jest tajemnicą?

— Co pan ma na myś li?

— Na przykł ad to, ż e mogą kł amać … w jakim zakresie mogą kł amać … ż e mogą utracić panowanie nad sobą wię c i nad sytuacją …

— Owszem. To wszystko moż liwe.

— Dlaczego?

— Dlatego, ż e to nieuniknione. Wszelkie — mó wią c obrazowo — hamulce, wprowadzone w sieć neutronową, czy krystaliczną, są wzglę dne, są do pokonania. Mó wią to, bo pan powinien znać prawdą. Zresztą, jeś li choć trochę zna pan literaturą przedmiotu, wie pan, ż e robot, któ ry by zarazem umysł owo doró wnywał czł owiekowi, a nie był zdolny do kł amstwa czy oszukiwania, jest czystą fikcją. Moż na produkować albo peł nowartoś ciowe ró wnoważ niki czł owieka, albo marionetki. Trzeciej drogi nie ma.

— Istota zdolna do pewnych czynó w tym samym musi być zdolna do innych czynó w, tak?

— Tak. Oczywiś cie, to jest nierentowne. Na razie przynajmniej. Psychiczna wszechstronnoś ć, nie mó wią c nawet o czł ekokształ nioś ci, potwornie kosztuje. Modele, któ re pan dostaje, są wytworzone tylko w bardzo nielicznych prototypach — jako nieopł acalne. Koszt jednego jest wię kszy od kosztu naddź wię kowego bombowca!

— Co pan mó wi!

— Oczywiś cie, wliczywszy koszty wszystkich badań, któ re budowę poprzedził y. Bę dziemy te automaty oferowali produkowane, być moż e, z taś my; i pewnie je nawet udoskonalimy, chociaż to już chyba niemoż liwe. Dajemy panu to, co mamy najlepszego. Utrata wię c panowania nad sobą, jakieś zał amanie się, chociaż nie do wykluczenia, bę dzie z reguł y mniej prawdopodobne aniż eli u czł owieka w tej samej sytuacji!

— Czy był y robione takie doś wiadczenia?

— Oczywiś cie!

— I ludzie stanowili pró by kontrolne?

— Był o i tak.

— Sytuacje katastrofalne? Groż ą ce zagł adą?

— Wł aś nie takie.

— A rezultaty?

— Ludzie są bardziej zawodni.

— A jak z ich agresywnoś cią?

— Chodzi panu o ich stosunek do czł owieka?

— Nie tylko.

— Moż e pan być spokojny. Mają wbudowane inhibitory, tak zwane ukł ady wył adowania wstecznego, amortyzują ce niejako potencjał y agresji.

— Zawsze?

— Nie, to niemoż liwe. Mó zg jest ukł adem probabilistycznym, nasz takż e. Moż na w nim zwię kszać prawdopodobień stwo okreś lonych stanó w, ale nigdy nie ma się cał kowitej pewnoś ci. Mimo to — i pod tym wzglę dem przewyż szają czł owieka!

— A co się stanie, jeś li bę dę pró bował strzaskać któ remuś gł owę?

— Bę dzie się bronił.

— Czy bę dzie usił ował mnie zabić?

— Nie, ograniczy się do obrony.

— A jeś li jedyną moż liwoś cią obrony bę dzie atak?

— Wtedy zaatakuje pana.

— Proszą mi dać te umowy — powiedział Pirx. Pió ro skrzypiał o w ciszy. Inż ynier zł oż ył formularze i schował je do teczki.

— Pan wraca do Stanó w?

— Tak, jutro.

— Moż e pan zakomunikować przeł oż onym, ż e postaram się wycisną ć z nich wszystko najgorsze — rzekł Pirx.

— Rozumie się! Na to wł aś nie liczymy! Bo nawet w tym najgorszym jeszcze są lepsi od czł owieka! Tylko…

— Pan chciał coś powiedzieć?

— Pan jest czł owiekiem odważ nym. Ale… we wł asnym interesie doradzam ostroż noś ć.

— Ż eby się do mnie nie wzię li? Pirx uś miechną ł się mimo woli.

— Nie. Ż eby się to nie skrupił o wł aś nie na panu: bo pierwej, wcześ niej, „wysią dą ” panu ludzie. Zwykli, poczciwi, zacni chł opcy. Rozumie pan?

— Rozumiem — odparł Pirx. — Czas na mnie. Muszę przeją ć dziś statek.

— Mam na dachu helikopter — rzekł Mc Guirr wstają c. — Podrzucić pana?

— Nie, dzię kuję. Pojadę metrem. Nie lubię ryzykować, wie pan… Wię c powie pan przeł oż onym, jak czarne mam zamiary?

— Jak pan sobie ż yczy.

Mc Guirr szukał w kieszeni nastę pnego cygara.

— Muszę powiedzieć, ż e zachowuje się pan raczej dziwnie. Czego pan wł aś ciwie od nich chce? To nie są ludzie, tego nikt nie twierdzi. To doskonali fachowcy, a przy tym naprawdę zacni! Mó wię panu! Zrobią dla pana wszystko!

— Postaram się, ż eby zrobili jeszcze wię cej — odparł Pirx.

 

* * *

 

Pirx rzeczywiś cie nie darował Brownowi sprawy Pana Boga i umyś lnie zatelefonował do niego nastę pnego dnia; w UNESCO podano mu numer telefonu, dzię ki któ remu mó gł osią gną ć swego „nieliniowego pilota”. Poznał nawet jego gł os, gdy nakrę cił ó w numer.

— Czekał em na pana — powiedział Brown.

— No i jak się pan zdecydował? — spytał Pirx. Był o mu przy tym dziwnie cię ż ko na sercu; znacznie lepiej czuł się, kiedy podpisywał papiery Mc Guirrowi. Wydawał o mu się wó wczas, ż e da temu radę. Teraz nie był już taki pewny siebie.

— Miał em mał o czasu — rzekł Browri swym ró wnym, mił ym gł osem. — Dlatego mogę powiedzieć tylko tyle: nauczono mnie podejś cia probabilistycznego. Obliczam szansę i na tej podstawie dział am. A w tym wypadku — dziewię ć dziesią t dziewię ć procent, ż e „nie”, a moż e nawet dziewię ć dziesią t dziewię ć i osiem dziesią tych, ale jedna setna szansy, ż e tak.

— Ż e jest?

— Tak.

— Dobrze. Moż e się pan zgł osić z innymi. Do zobaczenia.

— Do widzenia — odparł mię kki baryton i sł uchawka dź wię kł a, odł oż ona. Pirx przypomniał sobie, nie wiedzieć czemu, tę rozmowę, kiedy jechał do portu rakietowego. Nie wiadomo, kto zał atwił już wszystkie formalnoś ci w kapitanacie — moż e UNESCO, a moż e firmy, któ re mu „wyprodukował y” zał ogę. Doś ć, ż e nie był o ani normalnej kontroli sanitarnej, ani też nikt nie ż ą dał papieró w jego „ludzi” — a start wyznaczono na godzinę drugą czterdzieś ci pię ć, to znaczy miał się odbyć wtedy, gdy ruch jest najmniejszy. Trzy spore satelitarne przekaź niki dla Saturna znajdował y się już w lukach. „Goliat” był statkiem ś redniego tonaż u, z wysoką automatyzacją obsł ugi; niezbyt duż y — ledwo sześ ć tysię cy ton masy spoczynkowej — ale wypuszczony ze stoczni dopiero przed dwoma laty, posiadał doskonał y, zupeł nie pozbawiony wahań termicznych stos na szybkie neutrony, któ ry zajmował dosł ownie dziesię ć metró w sześ ciennych, a wię c tyle co nic, a miał nominalną moc czterdziestu pię ciu milionó w koni, ze szczytem w siedemdziesię ciu dla przyspieszeń kró tkotrwał ych.

Pirx wł aś ciwie nie wiedział nic o tym, co się z jego „ludź mi” dział o w Paryż u — czy zatrzymali się w hotelu, czy jakaś firma wynaję ł a im mieszkanie (a nawet przeszł a mu przez gł owę tyleż groteskowa, co makabryczna myś l, ż e ich tam jakoś inż ynier Mc Guirr „powył ą czał ” i na te dwa dni powkł adał do skrzyń ) — ani nawet, jak się dostali do portu.

Czekali w osobnym pokoju kapitanatu, przy czym wszyscy mieli walizki, jakieś zawinią tka i mał e nesesery z dyndają cymi przy uchwytach wizytó wkami. Pirxowi, kiedy to widział, mimo woli przechodził y przez myś l ró ż ne idiotyczne dowcipy, ż e pewno mają tam klucze francuskie i toaletowe oliwiarki, i tak dalej. Ale nie był o mu wcale do ś miechu, kiedy, przywitawszy się z nimi, zł oż ył uprawnienia i papiery, niezbę dne dla potwierdzenia gotowoś ci startowej, po czym, dwie godziny przed wyznaczonym czasem, wyszli na pł ytę oś wietloną jedynym reflektorem i gę siego ruszyli ku biał emu jak ś nieg „Goliatowi”. Wyglą dał trochę jak olbrzymia, ś wież o wypakowana gł owa cukru.

Start nie był problemem. „Goliatem” dał oby się wystartować bez ż adnej niemal pomocy, nastawiwszy tylko programy wszystkich automatycznych i pó ł automatycznych urzą dzeń. Nie minę ł o ani pó ł godziny, a już pozostawili za sobą nocną pó ł kulę Ziemi z jej fosforyczną wysypką miast; Pirx wyjrzał wtedy, bo chociaż atmosferę, któ rą swymi promieniami o ś witaniu sł oń ce czesze „pod wł os”, widział z przestrzeni niejednokrotnie, wspaniał e to widowisko — ó w olbrzymi sierp tę czy pł oną cej — jeszcze mu się wcale nie znudził o. Miną wszy parę minut potem ostatniego nawigacyjnego satelitę, w gę stym ciurkaniu i popiskiwaniu sygnał ó w, któ rymi pę czniał y pracują ce maszyny informacyjne („elektronowa biurokracja Kosmosu”, jak je Pirx nazywał ), wyszli ponad ekliptykę. Pirx polecił wó wczas pierwszemu pilotowi, aby pozostał przy sterach, a sam udał się do swojej kajuty. Nie minę ł o ani dziesię ć minut, gdy usł yszał pukanie.

— Proszę!

Wszedł Brown. Zamkną ł starannie drzwi, podszedł Pirxa, któ ry siedział na swojej koi, i odezwał się stł umionym gł osem:

— Chciał bym z panem porozmawiać.

— Proszę. Niech pan siada.

Brown opuś cił się na krzesł o, ale jakby uznawszy, odległ oś ć, jaka ich dzieli, jest zbyt wielka, przysuną ł je bliż ej, przez chwilę milczał z opuszczonymi oczami, nagle patrzył prosto w twarz dowó dcy i rzekł:

— Chcę panu coś powiedzieć. Ale muszę prosić o dyskrecję. O sł owo, ż e pan tego nikomu nie powtó rzy.

Pirx unió sł brwi.

— Tajemnice?

Namyś lał się przez kilka sekund.

— Zgoda, nie powtó rzę tego nikomu — powiedział wreszcie. — Sł ucham.

— Jestem czł owiekiem — rzekł tamten i urwał, patrz: Pirxowi w oczy, jakby pragną ł sprawdzić efekt tych sł ó w. Pirx jednak, z wpó ł przymknię tymi powiekami, oparty gł ową o ś cianę wyś cielaną biał ym pianoplastykiem, trwał ruchu.

— Mó wię to, bo chcę panu pomó c — zaczą ł tamten tak, jakby mó wił coś, co już poprzednio sobie obmyś lił. — Kiedy skł adał em ofertę, nie wiedział em, o co chodzi. Takich jak ja był o na pewno wielu — ale przyjmowano nas oddzielnie, abyś my nie mogli się poznać ani nawet zobaczyć. O tym, co wł aś ciwie mi przeznaczają, dowiedział em się dopiero, kiedy został em definitywnie wybrany, po wszystkich lotach, pró bach i testach. Musiał em wtedy zarę czyć, ż e absolutnie nic nie wyjawię. Mam dziewczynę, chcemy się pobrać, ale był y trudnoś ci finansowe — a to mnie urzą dzał o wprost nadzwyczajnie, bo dali mi od razu osiem tysię cy, a drugie tyle mam dostać po powrocie z tego rejsu bez wzglę du na jego rezultat. Mó wię panu wszystko, jak był o, bo chcę. aby pan wiedział, ż e jestem w tej sprawie w porzą dku. Prawdę mó wią c, w pierwszej chwili nie zdawał em sobie sprawy z tego,, o jaką stawkę idzie gra. Dziwaczny eksperyment i tyle — tak począ tkowo myś lał em. Ale potem zaczę ł o mi się to coraz mniej podobać. Przecież, w koń cu, to jest kwestia jakiejś elementarnej solidarnoś ci mię dzyludzkiej. Mam milczeć wbrew ich interesom? Uznał em, ż e mi nie wolno. Czy pan tak nie są dzi?

Pirx milczał, wię c tamten po chwili podją ł, ale już jakby odrobinę mniej pewnie:

— Z tej czwó rki nie znam nikogo. Przez cał y czas trzymano nas oddzielnie. Każ dy miał wł asny pokó j, wł asną ł azienkę, wł asną salę gimnastyczną, nie stykaliś my się nawet przy posił kach, dopiero przed samym wyjazdem do Europy mogliś my jadać wspó lnie przez trzy dni. Dlatego nie mogą panu powiedzieć, któ ry z nich jest czł owiekiem, a któ ry nie. Na pewno nie wiem nic. Podejrzewam jednak…

— Zaraz — przerwał mu Pirx. — A dlaczego odpowiedział mi pan na pytanie o Bogu, ż e zajmowanie się tą kwestią „nie jest pana obowią zkiem”?

Brown poprawił się ha krześ le, poruszył nogą i patrzą c w czubek bucika, któ rym rysował podł ogę, powiedział cicho:

— Bo ja wł aś ciwie już wtedy był em zdecydowany wszystko panu powiedzieć i — pan wie, jak to jest: na zł odzieju czapka gore. Bał em się, ż eby Mc Guirr nie wyczuł jakoś mojej decyzji. Wię c kiedy pan mnie spytał, odpowiedział em w taki sposó b, ż eby jemu wydał o się, ż e mam zamiar zachować solennie tajemnicę i na pewno nie pomogę panu zorientować się w tym, kim naprawdę jestem.

— Wię c umyś lnie odpowiedział pan w taki sposó b ze wzglę du na obecnoś ć Mc Guirra?

— Tak.

— A wierzy pan w Boga?

— Wierzę.

— I myś lał pan, ż e robot nie powinien wierzyć?

— No tak.

— I ż e gdyby pan powiedział „wierzę ”, moż na by się ł atwiej domyś lić tego, kim pan jest?

— Tak. Tak wł aś nie był o.

— Ale przecież i robot moż e wierzyć w Boga — powiedział Pirx po sekundzie, tonem lekkim, jakby mimochodem, aż tamten oczy szerzej otworzył.

— Co pan mó wi?

— Uważ a pan, ż e to niemoż liwe?

— Nigdy nie przyszł oby mi to do gł owy…

— Zostawmy to. Rzecz jest — przynajmniej w tej chwili — bez znaczenia. Pan mó wił o jakichś swoich podejrzeniach…

— Tak. Wydaje mi się, ż e ten ciemny — Burns — nie jest czł owiekiem.

— Dlaczego panu się tak wydaje?

— To są drobiazgi, trudne do uchwycenia, ale w sumie się liczą. Najpierw — kiedy siedzi albo kiedy stoi, w ogó le się nie porusza. Jak posą g. A przecież pan wie, ż e ż aden czł owiek nie moż e dł ugo przebywać idealnie w tej samej pozycji. Gdy się robi niewygodnie, noga ś cierpnie — czł owiek się mimo woli poprawi, poruszy, dotknie twarzy, a on wprost zastyga.

— Zawsze?

— Nie. Wł aś nie, ż e nie zawsze, i to mi się wydał o szczegó lnie znamienne.

— Dlaczego?

— Myś lę sobie, ż e on wykonuje takie drobne, niby to mimowolne poruszenia, kiedy o tym specjalnie pamię ta, a kiedy zapomni — nieruchomieje. Natomiast u nas jest odwrotnie: my wł aś nie musimy się wytę ż yć, ż eby pozostać jakiś czas bez ruchu.

— Coś w tym jest. Co wię cej?

— On wszystko je.

— Jak to „wszystko”?

— Cokolwiek dają. Jemu jest zupeł nie wszystko jedno. Zauważ ył em to już wiele razy, takż e w podró ż y, kiedy lecieliś my przez Atlantyk. I w Stanach jeszcze, i w restauracji na lotnisku — je zupeł nie oboję tnie to, co podadzą, a przecież każ dy ma zwykle jakieś upodobania, no i czegoś tam nie lubi.

— To nie ż aden dowó d.

— Ach, nie, pewno, ż e nie. Ale razem z tamtym, wie pan. Poza tym jeszcze jedna rzecz.

— No?

— On nie pisze listó w. Tego to już nie mogę być stuprocentowo pewny, ale sam na przykł ad widział em, jak Burton wrzucał w hotelu list do skrzynki.

— A wolno wam pisać listy?

— Nie.

— Jak widzę, pilnie przestrzegacie warunkó w umowy! — mrukną ł Pirx. Wyprostował się na ł ó ż ku i przybliż ają c twarz do twarzy Browna, powoli spytał:

— Dlaczego zł amał pan dane sł owo?

— Co? Co pan mó wi?! Komandorze!

— Przecież dał pan sł owo, ż e zachowa swoją identycznoś ć w tajemnicy.

— A! Tak. Dał em. Uważ am jednak, ż e są sytuacje, w któ rych czł owiek nie tylko ma prawo to zrobić, ale jest to nawet jego obowią zkiem.

— Na przykł ad?

— To wł aś nie jest taka sytuacja. Wzię li metalowe kukł y, okleili je plastykiem, uró ż owali, przemieszali z ludź mi, jak fał szywe karty, i chcą zrobić na tym wielkie pienią dze. Myś lę sobie, ż e każ dy uczciwy czł owiek postą pił by tak jak ja — czy nikt nie przyszedł z tym do pana?

— Nie. Pan jest pierwszy. Ale dopiero co wystartowaliś my… — rzekł Pirx, a choć powiedział to zupeł nie oboję tnie, sł owa nie był y pozbawione ironii; Brown jednak, jeś li to zauważ ył, nie dał po sobie nic poznać.

— Bę dę się starał w dalszym cią gu pomagać panu podczas cał ego rejsu. I zrobię ze swej strony wszystko, co pan uzna za wskazane.

— Po co?

Brown zamrugał lalkowatymi rzę sami.

— Jak to — po co? Ż eby panu ł atwiej przyszł o odró ż nić ludzi od nieludzi…

— Pan wzią ł tych osiem tysię cy dolaró w, Brown.

— Tak. I co z tego? Został em zaangaż owany jako pilot. Jestem pilotem. I to nie najgorszym.

— Po powrocie weź mie pan drugie osiem tysię cy, za tych kilka tygodni Za taki rejs nikt nie daje nikomu szesnastu tysię cy dolaró w, ani pilotowi pierwszej klasy kosmodromicznej, ani locmanowi, ani nawigatorowi. Nikomu. Wię c dostał pan te pienią dze za milczenie. Nie tylko wobec mnie; wobec wszystkich — konkurencji tych firm chociaż by. Chcieli uchronić pana od wszelkich pokus.

Tamten patrzał na niego z osł upieniem na swej ł adnej twarzy.

— To pan ma mi jeszcze za zł e, ż e sam przyszedł em i powiedział em? …

— Nie. Nie mam panu niczego za zł e. Postą pił pan jak uważ ał pan za wł aś ciwe. Jaki jest pana IQ?

— Iloraz inteligencji? Sto dwadzieś cia.

— To dosyć, ż eby się pan orientował w ró ż nych stawowych rzeczach. Niech no mi pan powie, co ja wł aś ciwie mam z tego, ż e pan podzielił się ze mną swoimi podejrzeniami na temat Burnsa?

Mł ody pilot wstał.

— Komandorze, proszę wybaczyć. Jeż eli tak — to był o nieporozumienie. Chciał em najlepiej. Ale wobec tego, ż e pan uważ a, ż e ja… jednym sł owem, proszę o tym zapomnieć … i pamię tać tylko…

Nie dokoń czył na widok uś miechu Pirxa.

— Siadaj pan. Siadajż e pan, no! Brown usiadł.

— Czego pan nie dopowiedział? O czym mam pamię tać? O tym, ż e obiecał em nie powtó rzyć nikomu naszej rozmowy? Prawda? No, bo gdybym ja z kolei uznał, ż e mogę ją powtó rzyć? Cicho! Nie przerywa się dowó dcy. Widzi pan, to nie jest taka prosta sprawa. Pan przyszedł do mnie w zaufaniu — i zaufanie to umiem ocenić. Ale… co innego zaufanie, a co innego — rozsą dek. Powiedzmy, ż e ja już wiem na pewno, dzię ki panu, kim pan jest i kim — Burns. Co bę dę z tego miał?

— To… już pana rzecz. Pan ma, po tym rejsie, ocenić przydatnoś ć …

— O, wł aś nie! Przydatnoś ć każ dego. Ale przecież pan sobie nie myś li, Brown, ż e ja bę dę pisał nieprawdę? Ż e ja| minusy powpisuję nie tym, któ rzy bę dą gorsi, ale tym, któ rzy nie są ludź mi?

— To nie jest moja rzecz — sztywno zaczą ł pilot, poruszają c się niespokojnie na krześ le podczas tej przemowy. Pirx zmierzył go oczami tak, ż e zamilkł.

— Tylko proszę nie zgrywać mi tu takiego karnego kaprala, któ ry wyż ej swego paska nie patrzy. Jeż eli pan jest czł owiekiem i poczuwa się do solidarnoś ci z ludź mi, to musi pan pró bować oceny cał ej tej historii i czuć wł asną odpowiedzialnoś ć …

— Jak to „jeż eli”? — tamten drgną ł. — Pan mi nie wierzy? To… to pan myś li…

— Ale ską d! Tak mi się powiedział o! — szybko odparował jego sł owa Pirx. — Wierzę panu. Jasne, ż e panu wierzę, ponieważ pan się już zdradził, a ja nie mam zamiaru oceniać tego pod wzglę dem moralnym czy tam innym, proszę, aby pan nadal utrzymywał ze mną pozasł uż bowy kontakt i mó wił mi o wszystkim, co pan zauważ y.

— Teraz to już nic nie rozumiem — powiedział Brown i mimo woli westchną ł. — Najpierw beszta mnie pan, a teraz…

— To są dwie ró ż ne sprawy, Brown. Skoro powiedział mi pan to, czego nie miał mó wić, jakieś wycofywanie się był oby zupeł nie bez sensu. Inna rzecz, naturalnie, z tą forsą. Moż e i należ ał o mó wić. Ale, na pana miejscu, tych pienię dzy bym nie brał.

— Co? Ależ … ależ, panie komandorze — Brown szukał rozpaczliwie argumentó w, aż znalazł: — Oni by się natychmiast zorientowali, ż e zł amał em umowę! Jeszcze by mnie zaskarż yli…

— To jest pań ska rzecz. Nie mó wię, ż e ma pan oddać te pienią dze. Obiecał em dyskrecję i nie mam zamiaru mieszać się do tego. Powiedział em tylko, zupeł nie prywatnie i nieobowią zują co, co ja bym na pana miejscu zrobił, ale pan nie jest mną, ja nie jestem panem, i na tym koniec. Czy jeszcze coś?

Brown potrzą sną ł gł ową, otworzył usta, zamkną ł je, wzruszył ramionami, okazują c coś wię cej niż rozczarowanie przebiegiem rozmowy, ale już nic nie powiedział i wyprostowawszy się odruchowo przed odejś ciem — wyszedł.

Pirx odetchną ł peł ną piersią. Niepotrzebnie wyrwał o mu się to: „jeż eli pan jest czł owiekiem” — pomyś lał z naganą. — Co za piekielna gra! Diabli go wiedzą, tego Browna, Albo jest czł owiekiem, albo to chwyt zastosowany umyś lnie, aby nie tylko wprowadzić mnie w bł ą d, lecz dodatkowo przekonać się jeszcze, czy nie zamierzam uż ywać jakichś sprzecznych z umową sposobó w, by ich rozró ż nić … W każ dym razie tę czę ś ć rozgrywki przeprowadził em chyba nie najgorzej? Jeś li mó wił prawdę, powinien odtą d czuć się trochę nieswojo we wł asnej skó rze, po tym wszystkim, com mu nagadał. A jeż eli nie… to znó w nic mu w ogó le nie Powiedział em. Co za historia! A tom się wpakował w kabał ę!

Nie mogą c spokojnie usiedzieć, zaczą ł chodzić tam i z powrotem po kabinie. Odezwał się brzę czyk; to był Calder ze sterowni; uzgodnili poprawki kursowe i przyspieszę: na noc, po czym Pirx usiadł i wpatrzył się przed siei myś lą c nie wiadomo co czyni ze ś cią gnię tymi w supł y brwiami gdy ktoś zapukał. A to co znowu? — pomyś lał.

— Proszę! — rzekł gł oś no.

Do kajuty wszedł neurolog, lekarz i cybernetyk zarazem — Burns.

— Czy moż na?

— Proszę, niech pan siada. Burns uś miechną ł się.

— Przyszedł em, ż eby panu powiedzieć, ż e nie jestem czł owiekiem.

Pirx, razem z krzesł em, obró cił się ku niemu gwał townie.

— Jak proszę? Ż e pan nie jest…

— Nie jestem czł owiekiem. I stoję — w tym eksperymencie — po pań skiej stronie.

Pirx odetchną ł gł ę boko.

— To, co pan mó wi, ma oczywiś cie pozostać mię dzy nami? — powiedział.

— Pozostawiam to pana uznaniu. Mnie na tym nie zależ y.

— Jak to? …

Tamten znowu się uś miechną ł.

— To cał kiem proste. Dział am z egoizmu. Jeż eli wyda pan pozytywną opinię o „nieliniowcach”, wywoł a to produkcyjną reakcję ł ań cuchową. To jest wię cej niż prawdopodobne. Tacy jak ja zaczną się pojawiać masowo — i nie tylko na statkach kosmicznych. Wywoł a to fatalne konsekwencje u ludzi — powstanie nowy rodzaj dyskryminacją nienawiś ci, z wszystkimi wiadomymi rezultatami. Przewiduję to, ale, powtarzam, dział am przede wszystkim z pobudek osobistych. Jeś li istnieję sam, jeś li takich jak ja; jest dwó ch czy dziesię ciu, nie ma to ż adnego znaczenia społ ecznego — zginiemy po prostu w masie, nie dostrzeż eni i niedostrzegalni. Bę dę — bę dziemy mieli przed sobą przyszł oś ć podobną do przyszł oś ci każ dego czł owieka, z nader istotną poprawką na inteligencję oraz szereg specjalnych umieję tnoś ci, jakich ó w zwykł y czł owiek nie ma. Osią gniemy wię c niejedno, ale tylko wtedy, jeś li do uruchomienia. masowe j produkcji nie dojdzie.

— Tak — w tym coś jest… — powiedział powoli Pirx. Miał w gł owie lekki zamę t. — Ale dlaczego nie zależ y panu na dyskrecji? Czy nie obawia się pan, ż e firma, któ ra…

— Nie. Wcale się nie obawiam. Niczego — powiedział tym samym spokojnym tonem wykł adu Burns. — Jestem niesamowicie kosztowny, panie nawigatorze. W to tutaj — dotkną ł rę ką piersi — wł oż ono miliardy dolaró w. Nie przypuszcza pan chyba, ż e rozgniewany fabrykant każ e mnie rozkrę cić na ś rubki? Mó wię to oczywiś cie przenoś nie, bo nie mam w ciele ż adnych ś rubek… Zapewne, bę dą wś ciekli, ale mojej sytuacji to nie zmieni. Prawdopodobnie bę dę musiał pracować w tej firmie — ale có ż mi to szkodzi? Wolę nawet tam, niż gdzie indziej, gdyż znajdę tam lepszą opiekę w razie… choroby. Nie są dzę takż e, by usił owali mnie uwię zić. Wł aś ciwie — po co? Stosowanie przemocy mogł oby się dla nich samych bardzo smutno skoń czyć. Pan wie, jaką potę gą jest prasa…

On myś li o szantaż u — bł ysnę ł o Pirxowi. Miał wraż enie, ż e to sen. Sł uchał jednak dalej, z najwię kszą uwagą.

— Tak zatem, teraz pan już rozumie, czemu pragnę, aby pana opinia o nieliniowcach wypadł a negatywnie.

— Tak. Rozumiem. Czy — moż e mi pan wskazać, kto jeszcze spoś ró d zał ogi…?

— Nie. To znaczy, nie mam pewnoś ci, a przypuszczeniami mó gł bym panu wię cej zaszkodzić, niż pomó c. Lepiej mieć zero informacji, niż być zdezinformowanym, bo oznacza to informację ujemną, mniejszą od zera.

— Tak. Hm. W każ dym razie — bez wzglę du na pana pobudki — dzię kuję panu. Tak. Dzię kuję. Czy… mó gł by pan wobec tego powiedzieć mi coś o sobie? Mam na myś li kwestie, któ re mogł yby mi pomó c…

— Domyś lani się, o co panu chodzi. O tym, jak jestem zbudowany, nic nie wiem, podobnie jak i pan nie wie nic o swojej anatomii czy fizjologii, przynajmniej nie wiedział Pan, dopó ki nie przeczytał jakiegoś podrę cznika biologii. Ale ta strona konstrukcyjna chyba mał o pana interesuje i chodzi panu raczej o psychiczną? O nasze — sł abe miejsca?

— O sł abe miejsca też. Ale — wie pan — każ dy w koń cu coś niecoś wie o swoim organizmie, to nie jest wiedza naukowa, ale wynikł a z doś wiadczenia, samoobserwacji.

— Oczywiś cie, organizmu się przecież uż ywa i mieszkaj w nim… to daje okazję do obserwowania…

Burns znó w się uś miechną ł, jak poprzednio, ukazują c ró wne — ale nie nazbyt ró wne — zę by.

— Wię c mogę pana pytać?

— Proszę.

Pirx usił ował zebrać myś li.

— Czy to mogą być pytania… niedyskretne? Wrę cz intymne?

— Nie mam nic do ukrycia — powiedział tamten po prostu.

— Czy spotkał się pan już z taką reakcją, jak zaskoczenie, strach i odraza, spowodowane tym, ż e pan nie jest czł owiekiem?

— Owszem, raz jeden, podczas operacji, przy któ rej asystował em. Drugim asystentem był a kobieta. Wiedział em już wtedy, co to jest.

— Nie zrozumiał em pana…

— Wiedział em już wtedy, co to jest kobieta — wyjaś nił Burns. — Z począ tku nie był o mi nic wiadomo o istnieniu pł ci…

— A!

Pirx zł y był na siebie, ż e nie udał o mu się powś cią gną ć tego okrzyku.

— Wię c był a tam kobieta. I co się stał o?

— Operator skaleczył mnie w palec skalpelem, rę kawiczka gumowa rozeszł a się i był o widać, ż e nie krwawię.

— Jak to? Ależ Mc Guirr mó wił mi…

— Teraz bym krwawił. Wtedy był em jeszcze „suchy”. To się tak nazywa — w ż argonie wewnę trznym naszych „rodzicó w”…— powiedział Burns. — Bo ta krew nasza to czysta maskarada: wewnę trzna powierzchnia skó ry jest gą bczasta i nasycona krwią, przy czym ten zabieg nasycania trzeba powtarzać doś ć czę sto.

— Aha. I ta kobieta zauważ ył a? A operator?

— Och, operator wiedział, kim jestem, ale ona nie. Zorientował a się nie od razu, dopiero przy koń cu operacji, a i to gł ó wnie dlatego, ponieważ on się zmieszał …

Burns uś miechał się.

— Chwycił a moją rę kę, podniosł a ją do oczu i kiedy zobaczył a, co jest… w ś rodku, rzucił a ją i uciekł a. Zapomniał a, w któ rą stronę otwierają się drzwi operacyjnej, cią gnę ł a je, a ż e się nie otwierał y, dostał a ataku histerycznego,

— Tak — powiedział Pirx. Przeł kną ł. — Co pan wtedy czuł?

— Nie czuję w ogó le wiele… ale to nie był o przyjemne — wolno rzekł Burns i uś miechną ł się znowu. — Nie mó wił em o tym z nikim — dodał po sekundzie — ale mam wraż enie, ż e mę ż czyznom, nawet nieobytym, jest ł atwiej przestawać z nami. Mę ż czyź ni godzą się z faktami. Kobiety z niektó rymi faktami nie chcą się pogodzić. Mó wią dalej „nie”, nawet jeś li już nic opró cz „tak” powiedzieć nie moż na.

Pirx przez cał y czas patrzał na mó wią cego, wpatrywał się w niego wtedy zwł aszcza, gdy Burns odwracał wzrok, bo usił ował odkryć w nim tę jaką ś innoś ć, któ ra by go uspokoił a, jako dowó d, ż e wcielenie maszyny w czł owieka nie jest jednak doskonał e. Przedtem, kiedy podejrzewał wszystkich, sytuacja był a inna; teraz, mają c z każ dą chwilą coraz mniej wą tpliwoś ci, ż e to, co mó wił Burns, jest prawdą, i doszukują c się fał szu raz w bladoś ci Burnsa, któ ra uderzył a go już przy pierwszym spotkaniu, raz w Jego ruchach, tak opanowanych, w nieruchomym poł ysku, jasnych oczu, musiał sobie powiedzieć, ż e w koń cu bywają przecież i ludzie ró wnie bladzi czy mał o ruchliwi; wtedy znó w wracał y wą tpliwoś ci — a cał emu temu obserwowaniu towarzyszył uś miech lekarza, nie zawsze odnoszą cy się jakby do jego sł ó w, wyraż ają cy raczej wiedzę o tym, co Pirx wł aś nie czuł; ten uś miech sprawiał mu przykroś ć, mieszał go i tym trudniej przychodził o mu kontynuować indagacją, ż e Burns przejawiał w odpowiedziach niczym nie zmą coną szczeroś ć.

— Pan uogó lnia na podstawie jednego wypadku — mrukną ł.

— Och, miał em potem sporo do czynienia z kobietami. Pracował o ze mną — to znaczy: uczył o mnie — kilka. Był y wykł adowcami — i tak dalej. Ale one wiedział y z gó ry, kim jestem. Starał y się wię c ukrywać emocje. Nie przychodził o im to ł atwo, ponieważ miewał em okresy, w któ rych draż nienie ich sprawiał o mi satysfakcję.

Uś miech, z jakim patrzał Pirsowi w oczy, był niemal impertynencki.

— Szukał y, wie pan, jakichś cech szczegó lnych, wyró ż niają cych in minus, a ponieważ tak im na tym zależ ał o, niekiedy bawił em się, przejawiają c takie cechy.

— Nie rozumiem.

— O, na pewno pan rozumie! Udawał em marionetkę fizycznie, pewną sztywnoś cią, i psychicznie — biernoś cią posł uszeń stwa… tylko gdy już się takimi odkryciami zaczynał y napawać, nagle ucinał em grę. Myś lę, ż e miał y mnie za stwó r diabelski.

— Czy pan nie jest uprzedzony? To są tylko domysł y, tym bardziej ż e, jeś li był y wykł adowcami, musiał y mieć odpowiednie wykształ cenie.

— Czł owiek jest istotą doskonale niezborną — rzekł flegmatycznie Burns. — To jest nieuniknione, jeś li się powstawał o tak jak wy; ś wiadomoś ć to czę ś ć procesó w mó zgowych, wyodrę bniona z nich na tyle, ż e stanowi w subiektywnym odczuciu jednoś ć, ale ta jednoś ć jest zł udzeniem introspekcji. Tych innych procesó w, któ re unoszą ś wiadomoś ć, jak ocean — gó rę ’ lodową, nie odczuwa się bezpoś rednio — one dają o sobie znać, czasem tak dobitnie, ż e ś wiadomoś ć zaczyna ich szukać. Z takiego poszukiwania wł aś nie powstał o poję cie diabł a, jako projekcja — w ś wiat zewnę trzny — tego, co choć jest i dział a w czł owieku, w jego mó zgu, nie daje się umiejscowić ani tak jak myś l, ani tak jak rę ka.

Uś miechał się szerzej.

— Wykł adam panu cybernetyczne podstawy teorii osobowoś ci, któ re pan pewno zna? Maszyna logiczna ró ż ni się od mó zgu tym, ż e nie moż e mieć naraz kilku wykluczają cych się programó w dział ania. Mó zg moż e je mieć, zawsze je ma, dlatego jest polem bitew u ś wię tych albo wypalonym pobojowiskiem sprzecznoś ci u ludzi zwyklejszych… Sieć neuronowa kobiety, jest trochę inna niż u mę ż czyzny; to nie dotyczy inteligencji; zresztą ró ż nica jest tylko statystyczna. Kobiety ł atwiej znoszą wspó ł istnienie sprzecznoś ci — na ogó ł tak jest. Nawiasem mó wią c, dlatego mę ż czyź ni gł ó wnie tworzą naukę, bo ona jest poszukiwaniem jednego, wię c niesprzecznego porzą dku. Sprzecznoś ć przeszkadza mę ż czyznom bardziej, wię c usił ują ją usuną ć, redukują c ró ż norodnoś ć do jednolitoś ci.

— Być moż e — powiedział Pirx. — Wię c pan dlatego uważ a, ż e one widział y w panu diabł a?

— To już za wiele powiedziane — odparł tamten. Poł oż ył rę ce na kolanach.

— Był em dla nich w najwyż szym stopniu odpychają cy i — przez to pocią gał em. Był em urzeczywistnioną niemoż liwoś cią, czymś zakazanym, czymś, co jest wbrew ś wiatu, rozumianemu jako porzą dek naturalny, i strach ich nie był tylko chę cią ucieczki, ale takż e samozatraty. Jeż eli nawet ż adna nie powiedział a sobie tego tak wyraź nie, ja mogę to za nie powiedzieć: stanowił em, w ich oczach, wył amanie się z uległ oś ci wobec nakazó w biologicznych. Jako upostaciowany bunt przeciwko Naturze, jako istota, w któ rej biologicznie racjonalna, wię c interesowna wię ź uczuć z funkcją podtrzymania gatunku został a rozerwana. Zniszczona.

Bystro spojrzał na Pirxa.

— Pan myś li, ż e to filozofia kapł ona? Nie, ponieważ nie został em okaleczony; nie jestem zatem istotą gorszą, jestem tylko odmienną od was. Któ rej mił oś ć jest — w każ dym razie: moż e być — tak samo bezinteresowna, tak samo na nic niepotrzebna — jak ś mierć, a przez to z wartoś ciowego narzę dzia staje się wartoś cią w sobie. Wartoś cią, oczywiś cie, ze znakiem ujemnym — jak diabeł. Dlaczego tak się stał o? Stworzyli mnie mę ż czyź ni i ł atwiej był o im zbudować potencjalnego rywala aniż eli potencjalny obiekt namię tnoś ci. A jak pan są dzi? Czy mam rację?

— Nie wiem — powiedział Pirx. Nie patrzał na niego — nie mó gł. — Nie wiem. Realizację dyktował y rozmaite okolicznoś ci — ekonomiczne chyba przede wszystkim.

— Na pewno — zgodził się Burns. — Ale te, o któ rych mó wił em, też miał y swó j udział. Tylko ż e, panie komandorze, to jedna wielka pomył ka. Mó wił em o tym, co ludzie odczuwają wobec mnie — ale oni tworzą tylko jeszcze jedną mitologię, mitologię nieliniowca, bo ja nie jestem ż adnym diabł em, co chyba jasne, i nie jestem też potencjalnym rywalem erotycznym, co jest moż e już mniej jasne. Wyglą dam jak mę ż czyzna i mó wię jak mę ż czyzna, i psychicznie jestem zapewne w jakimś stopniu mę ż czyzną, tylko w pewnym stopniu wł aś nie… jednakż e nie ma to już prawie nic wspó lnego ze sprawą, w jakiej przyszedł em do pana.

— A nie wiadomo, nie wiadomo — rzucił Pirx. Wcią ż patrzał na wł asne splecione rę ce. — Niech pan mó wi dalej…

— Jeś li pan chce… Ale bę dę mó wił tylko we wł asnym imieniu. Nie wiem nic o innych. Powstawał em, jako osobowoś ć, podwó jnie: z przedprogramowania i z uczenia się. I czł owiek tak powstaje, ale ten pierwszy czynnik gra w nim mniejszą rolą, bo on przychodzi na ś wiat ledwo rozwinię ty, ja natomiast był em od razu taki, jaki jestem obecnie, pod wzglę dem fizycznym, i nie musiał em uczyć ; się tak dł ugo jak dziecko. Przez to zaś, ż e nie miał em ani dzieciń stwa, ani dojrzewania, a tylko był em multistatem, w któ ry najpierw wł oż ono masę przedprogramowania, a potem trenowano go wielopostaciowo i ł adowano weń mnó stwo informacji — przez to stał em się bardziej jednorodny niż ktokolwiek z was. Bo każ dy czł owiek jest chodzą cą formacją geologiczną, któ ra przeszł a przez tysią c epok ż aru i drugi tysią c zastygania, kiedy warstwy osiadał y na warstwach — najpierw ten ostateczny, bo pierwszy, a przez to niezró wnany z niczym ś wiat sprzed poznania mowy, któ ry ginie pó ź niej pochł onię ty przez nią, ale tli się jeszcze gdzieś u dna; jest to inwazja koloró w, kształ tó w i zapachó w w mó zg, wtargnię cie przez zmysł y, otwierają ce się po urodzeniu; dopiero potem dochodzi do polaryzacji na ś wiat i nie–ś wiat, czyli na nie–ja i ja. No, a potem te powodzie hormonó w, te sprzeczne i ró ż nopoziomowe programy wiar i popę dó w — historia kształ towania się jest historią wojen: mó zg przeciw sobie — wszystkich tych szaleń stw i rezygnacji nie znał em, nie przeszedł em takich etapó w i dlatego nie ma we mnie ani ś ladu dziecka. Jestem zdolny do wzruszeń i pewno mó gł bym nawet zabić, ale nie z mił oś ci. Sł owa w moich ustach brzmią jak w waszych, ale znaczą dla mnie coś innego.

— To znaczy, ż e pan nie moż e kochać? — spytał Pirx. Wcią ż patrzał już tylko na wł asne rę ce. — Ale ską d ta pewnoś ć? Tego nikt nie moż e wiedzieć do czasu…

— Tego nie chciał em powiedzieć. Moż e i mó gł bym. Ale to oznaczał oby coś cał kiem innego niż u was. Dwa uczucia nie opuszczają mnie wł aś ciwie nigdy: zdziwienia i zarazem ś miesznoś ci. A jest tak, myś lę, bo tą cechą waszego ś wiata, któ ra wszę dzie mi się narzuca, jest jego umownoś ć. Nie tylko” w kształ tach maszyn i w waszych obyczajach, ale takż e w waszej cielesnoś ci, któ ra stał a się wzorem dla mojej. Widzę, ż e wszystko mogł oby wyglą dać inaczej, być inaczej zbudowane, dział ać inaczej, i nie był oby przez to ani lepsze, ani gorsze od tego, co jest. Dla was ś wiat najpierw po prostu jest, to znaczy istnieje jako jedyna moż liwoś ć, a dla mnie, od kiedy w ogó le umiał em myś leć, ś wiat nie tylko był, ale był ś mieszny. To znaczy wasz ś wiat — miast, teatró w, ulic, rodzinnego ż ycia, gieł dy, tragedii mił osnych i filmowych gwiazd. Chce pan usł yszeć moją ulubioną definicję czł owieka? Istota, któ ra mó wi najchę tniej o tym, na czym się najmniej zna. Staroż ytnoś ć miał a być wszechobecnoś cią mitologii, a wspó ł czesna cywilizacja — jej brakiem? Ale ską d wywodzą się naprawdę wasze najbardziej podstawowe poję cia? Grzesznoś ć spraw ciał a to konsekwencja starego rozwią zania ewolucyjnego, któ re przez ekonomię ś rodkó w poł ą czył o funkcje wydalnicze z rozrodczymi w tym samym systemie narzą dó w. Poglą dy religijne i filozoficzne są konsekwencją waszej konstrukcji biologicznej, bo ludzie są ograniczeni w czasie, a chcą, w każ dym pokoleniu, poznać wszystko, zrozumieć wszystko, wyjaś nić wszystko — iż tego rozmijania się wynikł a metafizyka — jako most ł ą czą cy moż liwe z niemoż liwym. A nauka? Ona jest przede wszystkim rezygnacją. Zwykle podkreś la się jej osią gnię cia, ale te przychodzą powoli, a zresztą nie doró wnują nigdy ogromowi utraty. Wię c ona jest zgodą na ś miertelnoś ć i na bylejakoś ć jednostki, powstają cej ze statystycznej gry walczą cych o prymat zapł odnienia plemnikó w. Jest zgodą na przemijanie, na nieodwracalnoś ć, na brak odpł aty i wyż szej sprawiedliwoś ci, i ostatecznego poznania, ostatecznego zrozumienia wszystkiego — i przez to był aby nawet heroiczna, gdyby nie to, ż e jej twó rcy tak czę sto nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę robią! Mają c do wyboru lę k i ś miesznoś ć — wybrał em ś miesznoś ć, bo był o mnie na to stać.

— Pan nienawidzi tych, któ rzy pana stworzyli, prawda? — spytał cicho Pirx.

— Myli się pan. Uważ am, ż e każ de istnienie, nawet najbardziej ograniczone, lepsze jest od nieistnienia. Oni, ci konstruktorzy moi, na pewno wielu rzeczy nie mogli przewidzieć, ale bardziej nawet niż za inteligencję jestem im wdzię czny za to, ż e odmó wili mi oś rodka rozkoszy. Jest taki oś rodek w waszym mó zgu, wie pan o tym?

— Czytał em to gdzieś.

— Ja go widocznie nie mam, dzię ki temu nie jestem beznogim, któ ry nie chce niczego — tylko chodzić … Tylko chodzić, ponieważ to niemoż liwe.

— Wszyscy inni są ś mieszni, tak? — poddał Pirx. — A pan?

— O, ja też. Tylko w inny sposó b. Każ dy z was, skoro istnieje, posiada takie ciał o, jakie ma, i na tym koniec — a ja mó gł bym na przykł ad wyglą dać jak lodó wka.

— Nie widzę w tym nic ś miesznego — mrukną ł Pirx. Rozmowa ta mę czył a go coraz bardziej.

— Chodzi o umownoś ć, o przypadkowoś ć — powtó rzył Burns. — Nauka jest rezygnacją z rozmaitych absolutó w: z absolutnej przestrzeni, z absolutnego czasu i absolutnej, to znaczy wiecznotrwał ej, duszy, z absolutnego, bo przez Boga stworzonego, ciał a. Takich umownoś ci, któ re bierzecie za rzeczy realne, od niczego niezawisł e, jest wię cej.

— Co jeszcze jest umowne? Zasady etyczne? Mił oś ć? Przyjaź ń?

— Uczucia nigdy nie są umowne, chociaż mogą wynikać z umownych, konwencjonalnych przesł anek. Ale ja naprawdę tylko dlatego mó wię o was, bo w takim zestawieniu ł atwiej mi powiedzieć, jaki sam jestem. Etyka na pewno jest umowna, przynajmniej dla mnie. Nie muszę postę pować etycznie, a jednak robię to.

— Ciekawe. Dlaczego?

— Nie mam jakiegoś „odruchu dobra”. Nie jestem zdolny do litoś ci, aby tak powiedzieć — „z natury”. Ale wiem, kiedy należ y się litować i potrafię się do tego wdroż yć. Wyrozumował em sobie, ż e tak trzeba. A wię c niejako zapeł nił em to puste miejsce w sobie dzię ki logicznemu rozumowaniu. Moż e pan powiedzieć, ż e mam „zastę pczą etykę ”, ż e ją sobie sprotezował em tak dokł adnie, iż jest „jak prawdziwa”.

— Nie rozumiem dobrze. Wię c na czym polega ró ż nica? Na tym, ż e dział am zgodnie z logiką przyję tych aksjomató w, a nie zgodnie z odruchem. Ja nie mam takich odruchó w. Jednym z waszych nieszczę ś ć jest to, ż e opró cz nich nie macie prawie nic; Nie wiem, moż e kiedyś to wystarczał o, ale obecnie na pewno nie wystarcza. Jak przejawia się w praktyce tak zwana mił oś ć bliź niego? Ulituje się pan nad ofiarą wypadku i pomoż e jej. Ale jeś li stanie pan wobec dziesię ciu tysię cy ofiar naraz, nie ogarnie pan wszystkich litoś cią. Wspó ł czucie jest mał o pojemne i mał o rozcią gliwe. Dobre, dopó ki w grę wchodzą jednostki — bezradne, kiedy pojawia się masa. A wł aś nie rozwó j technologii rozsadza wam moralnoś ć coraz skuteczniej. Aura odpowiedzialnoś ci etycznej obejmuje ledwo pierwsze czł ony ł ań cucha przyczyn i skutkó w — czł ony bardzo nieliczne. Ten, kto uruchamia proces, nie czuje się wcale odpowiedzialny za jego dalekie konsekwencje.

— Bomba atomowa?

— O, to tylko jedna z tysię cy spraw. W sferze zjawisk moralnych jesteś cie moż e najś mieszniejsi.

— Dlaczego?

— Mę ż czyź nie i kobiecie, o któ rych wiadomo, ż e spł odzą potomstwo niedorozwinię te, wolno mieć dzieci. To jest moralnie dozwolone.

— Burns, to nigdy nie jest pewne, najwyż ej wysoce prawdopodobne.

— Ale moralnoś ć jest deterministyczna jak księ ga buchalteryjna, a nie statystyczna jak Kosmos. Komandorze, tak moż na by rozprawiać przez cał ą wiecznoś ć. Co chce pan jeszcze wiedzieć — o mnie?

— Wspó ł zawodniczył pan z ludź mi w rozmaitych sytuacjach doś wiadczalnych. Czy zawsze bywał pan gó rą?

— Nie. Jestem tym lepszy, im bardziej zadanie wymaga algorytmizacji, matematyki i ś cisł oś ci. Intuicja jest moją stroną najsł abszą. Mś ci się na mnie pochodzenie od maszyn cyfrowych.

— Jak to wyglą da w praktyce?

— Jeż eli sytuacja komplikuje się nadmiernie, jeż eli iloś ć nowych czynnikó w staje się zbyt wielka, gubię się. Czł owiek, jak wiem, stara się wtedy zdać na domysł, to znaczy rozwią zanie przybliż one, i udaje mu się to czasem, a ja tego nie potrafię. Muszę uwzglę dnić wszystko dokł adnie, ś wiadomie, a jeś li nie mogę — przegrywam.

— To bardzo waż ne, co pan mi powiedział, Burns. Wię c powiedzmy, w sytuacji awaryjnej, jakiejś katastrofy…?

— To nie takie proste, komandorze, bo ja nie odczuwam strachu, w każ dym razie nie tak jak czł owiek, i chociaż groź ba zagł ady nie jest mi oczywiś cie oboję tna, nie tak jak to się mó wi, gł owy, i tak uzyskana ró wnowaga moż e wtedy skompensować niedomogę intuicji.

— Pan pró buje opanować sytuację — do koń ca?

— Tak, nawet wtedy, gdy widzę, ż e przegrał em.

— Dlaczego? Czy to nie jest irracjonalne?

— To jest tylko logiczne, bo tak sobie postanowił em.

— Dzię kuję panu. Moż e naprawdę mi pan pomó gł — i rzekł Pirx. — Niech mi pan tylko powie jeszcze, co pan zamierza robić po naszym powrocie?

— Jestem cybernetykiem–neurologiem, i to niezł ym. Zdolnoś ci twó rczych mam mał o, bo one są nieoddzielne od intuicji, ale i tak znajdę doś ć interesują cej roboty.

— Dzię kuję panu — powtó rzył Pirx.

Tamten wstał, skł onił się nieznacznie i wyszedł. Pirx zerwał się z koi, ledwo drzwi zamknę ł y się za Burnsem, i ją ł chodzić od ś ciany do ś ciany.

Panie ś wię ty, po diabł a mi to był o?! Teraz dopiero nic nie wiem. Albo to robot, albo… Chyba jednak mó wił prawdę. Ale ską d znó w taka wylewnoś ć? Cał a historia ludzkoś ci plus „krytyka z zewną trz” — powiedzmy, ż e mó wił prawdę. W takim razie trzeba sprowokować uczciwie pogmatwaną sytuację. Ale musi być dosyć autentyczna, aby nie wydał o się, ż em ją sfingował. Wię c musi być realna. Jednym sł owem, trzeba bę dzie nadstawić karku. Niebezpieczeń stwo, wywoł ane moż e i sztucznie, ale samo w sobie prawdziwe?

Uderzył pię ś cią w otwartą rę kę.

A jeż eli to też był tylko manewr taktyczny? Wó wczas być moż e skrę cę sobie kark i zabiję przy tym wszystkich ludzi, a statek doprowadzą do portu roboty, któ re to wytrzymają! No, to wprowadził oby tych panó w w najwyż szy zachwyt — co za fenomenalna reklama! Co za gwarancja bezpieczeń stwa dla statkó w, wyposaż onych w takie zał ogi! Czy nie tak? Wię c, z ich punktu widzenia, takie pocią gnię cie — nabieranie mnie na szczeroś ć — był oby szalenie efektywne!

Chodził coraz szybciej.

Muszę przekonać się jakoś, czy to prawda. Powiedzmy, ze w koń cu zidentyfikuję wszystkich. Na pokł adzie jest apteczka. Mó gł bym wpuś cić do jedzenia po kropli apomorfiny. Ludzie się pochorują, a tamci chyba nie. Na pewno nie. Ale co mi z tego przyjdzie? Najpierw, niemal na pewno, wszyscy domyś la się, ż e ja to zrobił em. Poza tym, nawet jeś li się okaż e, ż e Brown jest czł owiekiem, a Burns nie, to z tego wcale jeszcze nie wynika, ż e wszystko, co mi mó wili, jest prawdą. Moż e zidentyfikowali się przede mną prawdziwie, aby cał a reszta sł uż ył a ich strategii? Zaraz. Burns skierował mnie rzeczywiś cie na okreś loną drogę — mó wią c o tej niedomodze intuicji. Ale Brown? Rzucił podejrzenie na Burnsa. Wł aś nie na Burnsa, któ ry przyszedł zaraz potem i potwierdził je! Czy nie za duż o tego dobrego? Z drugiej strony, gdyby to się stał o wskutek nie zaplanowanej, wię c niezawisł ej inicjatywy każ dego z nich z osobna, wó wczas i to, ż e najpierw Brown wymienił Burnsa, i to, ż e potem Burns sam przyszedł, by tamto potwierdzić — był oby czystym przypadkiem. Jeś liby oni rzecz planowali, pewno by takiego prymitywizmu uniknę li, bo daje za wiele do myś lenia. Zaczynam gonić w pię tkę! Zaraz. Gdyby teraz ktoś jeszcze przyszedł, bę dzie to znaczył o, ż e i tamto był o „lipą ”. Grą. Tylko pewno nikt nie przyjdzie — rozgrywka stał aby się zbyt przejrzysta, tacy gł upi nie są. No, ale jeś li mó wili prawdę? Przecież moż e się jeszcze komuś zachcieć …

Pirx po raz drugi palną ł pię ś cią w rozchyloną dł oń. Wię c po prostu nic nie wiadomo. Czy dział ać? Jak dział ać? Moż e jeszcze czekać? Chyba czekać.

W mesie podczas gł ó wnego posił ku panował o przy stole milczenie. Pirx w ogó le do nikogo się nie odzywał, bo wcią ż walczył z pokusą owej „chemicznej pró by”, na któ rą wpadł przedtem i nie mó gł powzią ć jednoznacznej decyzji. Przy sterach był Brown, wię c jedli w pię ciu. I jedli wszyscy, a Pirx pomyś lał, ż e to jakieś monstrualne — jeś ć tylko po to, ż eby udawać czł owieka. I ż e moż e z takich ź ró deł pł ynie owo poczucie ś miesznoś ci, o któ rym mó wił Burns, i ż e to jest jego sposó b samoobrony, stą d też to gadanie o umownoś ci wszystkiego — pewno, dla niego jedzenie też był o tylko umownym chwytem! Jeś li nawet sam wierzy w to, ż e nie nienawidzi swych twó rcó w, to samego siebie oszukuje. Ja bym nienawidził — pomyś lał Pirx i był pewien swego. — To jednak jakieś drań stwa ż e im nie wstyd! Milczenie, trwają ce przez cał y czas posił ku, stawał o się wrę cz nieznoś ne — był a w nim nie tyle chę ć każ dego, by pozostać przy swoim i nie angaż ować siei w kontakty, jak sobie tego ż yczyli organizatorzy rejsu,! a wię c nie lojalnoś ć, dbają ca o zachowanie tajemnicy, ile jakaś powszechna wrogoś ć, a jeś li nie wrogoś ć, to podejrzliwoś ć; czł owiek nie chciał zbliż ać się do nieczł owieka, ] a tamten znó w rozumiał, ż e tylko zaję cie takiej samej postawy go nie zdemaskuje. Gdyby bowiem w tej lodowatej atmosferze pró bował choć odrobinę się narzucać, od razu ś cią gną ł by na siebie uwagę i przypuszczenia, ż e nie jest i czł owiekiem. Pirx siedział nad swym talerzem, dostrzegają c każ dy drobiazg — jak Thomson poprosił o só l, jak mu ją Burton podał, jak jemu z kolei Burns przysuną ł karafkę z octem, widelce i noż e poruszał y się ż wawo w rę kach, ż uli, poł ykali, mał o co patrzą c na innych — był to prawdziwy pogrzeb marynowanej woł owiny i Pirx, nie dojadł szy kompotu, wstał, skiną ł im gł ową i wró cił do siebie.

Mieli kursową szybkoś ć, okoł o dwudziestej czasu pokł adowego minę li dwa duż e transportowce, wymienili zwykł e sygnał y i w godzinę pó ź niej automaty wył ą czył y na pokł adach dzienne ś wiatł o. Pirx szedł wł aś nie ze sterowni, kiedy się to stał o. Wielką przestrzeń ś rodkowego pokł adu wypeł nił mrok, podziurawiony bł ę kitnymi kulami nocnych jarzenió wek. Ró wnocześ nie zajaś niał y powleczone farbą samoś wiecą cą liny, rozcią gnię te wzdł uż ś cian, sł uż ą ce do poruszania się przy braku grawitacji, naroż a drzwi, ich klamki, i wyrysowane na przegrodach orientacyjne strzał y i napisy. Statek był tak nieruchomy, jakby przebywał w jakimś ziemskim doku. Nie czuł o się najmniejszej wibracji, tylko klimatyzatory pracował y prawie bezszelestnie i Pirx przechodził kolejno przez niewidzialne strugi powietrza, odrobinę chł odniejszego, o bardzo sł abej woni ozonu.

Coś uderzył o go lekko w czoł o z jadowitym bzyknię ciem, jakaś mucha, któ ra stał a się pasaż erem na gapę — popatrzał na nią z niesmakiem, nie lubił much, ale nie zobaczył jej już. Za zakrę tem korytarz zwę ż ał się omijają c schody i cylinder dź wigu osobowego. Pirx ują ł w rę kę porę cz i poszedł na gó rę, wł aś ciwie nie wiadomo po co; nie pomyś lał nawet o tym, ż e tam jest gwiazdowe okno. To znaczy wiedział o jego istnieniu, ale natkną ł się na ten czarny, wielki czworoką t jakby przypadkiem. W gruncie rzeczy nie miał wyraź nego stosunku do gwiazd. Wielu kosmonautó w rzekomo go miał o; nie był to już ó w koniecznie obowią zują cy, romantyczny „fason” dawnych lotó w, ale prawdopodobnie wskutek tego, ż e opinia publiczna, kształ towana przez film, telewizję, literaturę, oczekiwał a jakiejś „kosmicznej postawy” ż eglarzy pozaziemskich, każ dy nieomal starał się odnaleź ć w sobie rodzaj intymnoś ci wobec tego ś wietlnego rojowiska — Pirx jednak w gruncie rzeczy podejrzewał wszystkich tak mó wią cych o blagę, bo gwiazdy mał o go osobiś cie obchodził y, a już rozprawianie na ó w temat uważ ał za kompletny idiotyzm. Staną ł teraz, oparty o elastyczną rurę, któ ra chronił a przed rozbiciem gł owy o niewidzialną taflę szkliwa, i od razu poznał leż ą ce niż ej statku centrum Galaktyki, a wł aś ciwie jego kierunek, skryty przed wzrokiem wielkimi biał awymi chmurami Strzelca. Gwiazdozbió r ten był dla niego czymś w rodzaju rozmytego trochę i przez to nie doś ć dokł adnego znaku drogowego, został o mu to z lotó w patrolowych, bo chmurę Strzelca moż na był o rozpoznać nawet w niewielkim ekranie, a szczupł oś ć pola widzenia owych rakiet jednoosobowych nieraz utrudniał a orientację podł ug gwiazdozbioró w. Ale też nie myś lał na ogó ł o tej chmurze jako o milionach goreją cych ś wiató w, z nieprzeliczonymi systemami planetarnymi — to znaczy myś lał tak za mł odu, dopó ki nie znalazł się w pró ż ni i nie oswoił z nią. Wó wczas te mł odzień cze fantazjowania jakoś go opuś cił y, ani wiedział kiedy. Zbliż ył powoli twarz do zimnej tafli, aż dotkną ł jej czoł em, i stał tak, wł aś ciwie nie bardzo patrzą c w mrowie nieruchomych punktó w ś wietlnych, zlewają cych się miejscami w biał awo pał ają cą mgł ę. Widziana z wnę trza Galaktyka przedstawia się jako chaos, jako rezultat miliardoletniej gry w koś ci ogniste — bez ł adu i skł adu. A jednak istniał porzą dek, ale wyż szej skali, cał ych Galaktyk, dostrzegalny jednak tylko na fotografiach olbrzymich reflektoró w. Galaktyki tak wyglą dają na negatywach jak ciał ka eliptyczne, jak ameby w rozmaitych fazach rozwoju — tyle ż e to w ogó le nie obchodzi kosmonautó w, bo Galaktyka ukł adowa jest dla nich wszystkim, reszta się nie liczy. Moż e zacznie się liczyć za tysią c lat — pomyś lał. Ktoś nadchodził. Pianowy chodnik tł umił kroki, ale wyczuł czyją ś obecnoś ć. Odwró cił gł owę i zobaczył na tle ś wietlistych pasó w, wyznaczają cych zbieg stropu i ś cian, ciemną postać.

— Kto to? — spytał nie podnoszą c gł osu.

— To ja. Thomson.

— Skoń czył pan wachtę? — zapytał, by powiedzieć cokolwiek.

— Tak, panie komandorze.

Stali tak; Pirx chciał się na powró t zwró cić ku oknu, ale tamten jakby na coś czekał.

— Pan chce mi coś powiedzieć?

— Nie — powiedział tamten, odwró cił się i odszedł w stronę, z któ rej przybył.

A to co znowu? — pomyś lał Pirx. Wyglą dał o cał kiem, jakby go szukał.

— Thomson! — zawoł ał w ciemnoś ć. Kroki wró cił y. Tamten wynurzył się, ledwo widoczny w fosforyzowaniu nieruchomo zwisają cych lin podokiennych.

— Tu gdzieś są fotele — powiedział Pirx. Podszedł do przeciwległ ej ś ciany i zobaczył je. — Niech no pan sią dzie tu ze mną, Thomson.

Tamten zbliż ył się posł usznie. Usiedli, mają c przed sobą gwiazdowe okno.

— Pan chciał mi coś powiedzieć. Sł ucham.

— Obawiam się … — zaczą ł tamten i urwał.

— Nie szkodzi. Proszę mó wić. Czy to sprawa osobista? /

— Tak. Jak najbardziej.

— A wię c porozmawiamy cał kiem prywatnie. O co chodzi?

— Chciał bym, ż eby pan postawił na swoim — powiedział Thomson. — Zastrzegam się od razu: muszę dotrzymać danego sł owa i nie powiem panu, kim naprawdę jestem. Ale tak czy owak — chcę, aby pan widział we mnie sojusznika.

— Czy to logiczne? — spytał Pirx. Miejsce na rozmowę był o ź le wybrane, uprzytomnił to sobie, bo przeszkadzał o mu, ż e nie widział twarzy tamtego.

— Chyba tak. Czł owiekowi zależ ał oby na tym z oczywistych wzglę dó w, a nieczł owiekowi — bo co go spotka, jeś li rozpocznie się masowa produkcja? Zostanie zaszeregowany do kategorii obywateli „B”, czyli po prostu nowoż ytnych niewolnikó w; bę dzie wł asnoś cią jakiejś korporacji.

— To nie jest pewne.

— Ale jest cał kiem moż liwe. Z tym jest jak z Murzynami: jeden czy kilku w jakimś kraju przez swą innoś ć ł atwo zyskują uprzywilejowanie, a kiedy jest ich mnó stwo, pojawia się od razu problem segregacji, integracji i tak dalej.

— No dobrze. Wię c mam pana uważ ać za sojusznika? Ale czy przez to nie wykracza pan przeciw danemu sł owu?

— Zobowią zał em się do niezdradzania mojej identycznoś ci i do niczego ponadto. Mam wykonywać funkcję nukleonika pod pana dowó dztwem. To wszystko. Reszta jest moją sprawą prywatną.

— Wie pan, w ten sposó b moż e i formalnie wszystko jest w porzą dku, ale czy pan nie dział a wbrew interesom swoich chlebodawcó w? Bo pan chyba nie wą tpi, ż e postę puje pan wbrew ich intencjom?

— Moż liwe. Ale oni nie są dzieć mi; sformuł owania był y wyraź ne i jednoznaczne. Opracował y je zjednoczone dział y prawne wszystkich zainteresowanych przedsię biorstw. Mogli umieś cić osobny paragraf zakazują cy podejmowania wszelkich takich krokó w jak mó j wł aś nie, ale nic takiego tam nie był o.

— Przeoczenie?

— Nie wiem. Być moż e. Dlaczego pan tak o to pyta? Czy pan mi nie ufa?

— Chciał em zorientować się w pana pobudkach. Thomson milczał przez chwilę.

— Nie wzią ł em tego pod uwagę — rzekł wreszcie cicho.

— Czego?

— Tego, ż e moż e pan wzią ć mó j postę pek za nieautentyczny. Za — powiedzmy — wybieg zaplanowany z gó ry. To znaczy — pan przystę puje do gry, w któ rej biorą udział dwie strony, pan z jednej, a my wszyscy z drugiej. Wię c jeś liby pan uł oż ył sobie jakiś plan dział ania, aby poddać nas pró bie — mam na myś li pró bę, któ ra by mogł a wykazać, powiedzmy, wyż szoś ć czł owieka — otó ż gdyby pan wyjawił ó w plan jednemu z nas, mają c tego czł owieka za sojusznika, to gdyby on był naprawdę w przeciwnym obozie, wydarł by panu z rą k strategicznie cenną informację.

— To ciekawe, co pan mó wi.

— Och, pan na pewno musiał o tym pomyś leć. Ja dopiero teraz — widocznie zbyt był em zaabsorbowany samym problemem, czy mam się panu zaofiarować jako poplecznik, czy nie. Stracił em ten aspekt rozgrywki z oka. Tak, wł aś ciwie popeł nił em gł upstwo, bo tak czy owak pan nie moż e być wobec mnie szczery.

— Dajmy na to — rzekł Pirx. — Ale to jeszcze katastrofa, bo wprawdzie ja panu nic nie powiem, ale moż e mi powiedzieć to i owo. Na przykł ad — o swoich kolegach.

— Ale to też moż e być fał szywa informacja, ż eby pana wprowadzić w bł ą d.

— Niech pan to już mnie pozostawi. Czy pan coś wie?

— Tak. Brown nie jest czł owiekiem.

— Pan jest tego pewny?

— Nie. Ale to bardzo prawdopodobne.

— Jakie pan ma dane, któ re za tym przemawiają?

— Pan rozumie chyba, ż e każ dy z nas jest po prostu ciekawy, kto z innych jest czł owiekiem, a kto nie.

— Tak.

— W czasie przygotowań startowych sprawdzał em reaktor i kiedy pan, Calder, Brown i Burns zeszliś cie do komory rozrzą du, akurat wymieniał em blendy, a wó wczas na wasz widok przyszł a mi do gł owy pewna myś l.

— Tak?

— Miał em pod rę ką pró bkę, pobraną z gorą cego wnę trza reaktora, bo musiał em przeprowadzić kontrolę na zanieczyszczenia porozpadowe. Nie był o tego wiele, ale wiedział em, ż e tam jest sporo izotopó w strontu, wię c kiedy wchodziliś cie, wzią ł em ją pincetką i wł oż ył em mię dzy dwie oł owiane cegł y, któ re stał y na wierzchu tej pó ł ki pod ś cianą. Pan ich nie zauważ ył?

— Zauważ ył em je. I co dalej?

— Oczywiś cie nie mogł em ustawić ich dokł adnie, ale w każ dym razie musieliś cie wszyscy przejś ć przez pę k promieniowania — był o dosyć sł abe. Niemniej był o zauważ alne dla kogoś, kto miał by nawet mał o czuł y licznik Geigera albo zwykł y czujnik. Otó ż nie zdą ż ył em tego zrobić na czas i pan oraz Burns przeszliś cie już dalej, a tamci dwaj — Calder i Brown — dopiero schodzili po schodach. Tak ż e tylko oni przeszli przez ten niewidzialny promień i Brown nagle spojrzał w stronę tych oł owianych cegieł i przyspieszył kroku.

— A Calder?

— Nie zareagował.

— To by miał o jakieś znaczenie, gdyby był o wiadomo, ż e nieliniowcy posiadają czujnik promienisty.

— Pan chce mnie zł apać? Myś li pan, ż e jeś li nie wiem, czy mają, to jestem czł owiekiem, a jeś li wiem, nie jestem nim! A tymczasem nic podobnego, to po prostu bardzo prawdopodobne, bo gdyby nie mieli ż adnej wyż szoś ci nad nami, po co by miano ich w ogó le budować? Taki dodatkowy zmysł radioaktywny moż e być bardzo przydatny, zwł aszcza na statku, i konstruktorzy na pewno o tym pomyś leli.

— Powiada pan wię c, ż e Brown ma taki zmysł?

— Powtarzam: nie mam pewnoś ci. To w koń cu mó gł być przypadek, ż e przyspieszył kroku i spojrzał w bok, ale jak na czysty przypadek wydaje mi się to mał o prawdopodobne.

— Co wię cej?

— Na razie nic. Dam panu znać, gdy coś zauważ ę, jeś li pan sobie tego ż yczy.

— Dobrze. Dzię kuję panu.

Thomson wstał i odszedł w ciemnoś ć. Pirx został sam. A wię c tak — bilansował szybko. — Brown twierdzi, ż e jest czł owiekiem, Thomson powiada, ż e nim nie jest, a sam wprawdzie identycznoś ci nie ujawnia, ale sugeruje raczej, ż e jest czł owiekiem — w każ dym razie to by w bardziej prawdopodobny sposó b motywował o jego postę powanie. Zdaje mi się, ż e nieczł owiek nie zdradził by tak ochoczo drugiego nieczł owieka przed dowó dcą czł owiekiem, chociaż być moż e jestem już dostatecznie bliski schizofrenii, aby mi się wszystko wydawał o moż liwe. Idź my dalej. Burns powiada, ż e nie jest czł owiekiem. Pozostają jeszcze Burton i Calder. Moż e obaj uważ ają się za Marsjan? Kim ja jestem wł aś ciwie: kosmonautą czy szaradzistą? Ale jedno jest chyba jasne: ż aden z nich nie wycisną ł ze mnie krzty informacji, co zamierzam robić, przy czym to nie jest nawet powó d do chwał y, bo nie z chytroś ci niczego nikomu nie powiedział em, ale dlatego, ż e sam nie mam zielonego poję cia, co począ ć. Czy, w koń cu, identyfikacja jest najważ niejsza?

Chyba nie. Trzeba machną ć na nią rę ką: przecież muszę poddać wszystkich jakiejś pró bie, a nie tylko niektó rych. Jedyna informacja, któ ra ma z tym zwią zek, po chodzi od Burnsa — ż e nieliniowcy są sł abeuszami intuicji. Czy to prawda — nie wiem, ale spró bować moż na. Ale; trzeba to „coś ” zaaranż ować tak, ż eby wyglą dał o jak najnaturalniej. A naprawdę naturalnie bę dzie wyglą dał tylko] taki wypadek, któ ry bę dzie prawie ż e nieodwracalny. Czyli, jednym sł owem, trzeba zaryzykować gł ową.

Wszedł przez liliowy pó ł mrok do kajuty i podnió sł rę kę do wył ą cznika. Nie musiał go naciskać; przy zbliż eniu dł oni ś wiatł o się, wł ą czył o. Ktoś tu był przed nim. Na stole, zamiast ksią ż ek, któ re leż ał y tam przedtem, spoczywał a niewielka biał a koperta, zaadresowana pismem maszynowym: „Kmdr Pirx w/m”. Podnió sł ją. Był a zaklejona. Zamkną ł drzwi, usiadł, rozerwał kopertę — zawierał a nie podpisany, wystukany na arkuszu papieru list. Potarł czoł o rę ką i zaczą ł czytać. Nie był o ż adnego nagł ó wka.

 

List ten pisze do pana czł onek zał ogi, któ ry nie jest czł owiekiem. Wybrał em tą drogę, ponieważ jednoczy mó j interes z pań skim. Chcą, by pan udaremnił lub co najmniej utrudnił realizacją planó w firm elektronicznych. Dlatego pragną dostarczyć panu informacji o wł aś ciwoś ciach nieliniowca, o ile je znam na podstawie wł asnego doś wiadczenia. List ten napisał em w hotelu, zanim pana zobaczył em. Nie wiedział em wtedy jeszcze, czy czł owiek, któ ry ma zostać dowó dcą „Goliata”, bę dzie gotó w ze mną wspó ł pracować, lecz z pana zachowania przy pierwszym spotkaniu zorientował em się, ż e pragnie pan tego samego co ja. Dlatego pierwszy wariant listu zniszczył em i napisał em ten. Realizacja projektu firm nie moż e mi wyjś ć na dobre, tak to oceniam. Ogó lnie rzecz biorą c, produkowanie nieliniowcó w ma tylko o tyle sens, o ile tak powstał e istoty gó rują nad czł owiekiem w szerokim zakresie parametró w. Powtó rzenie istnieją cego czł owieka nie miał oby ż adnego sensu. Mogę wię c panu wyjawić od razu, ż e jestem czterokrotnie mniej wraż liwy od czł owieka na dział anie przyspieszeń, potrafię jednorazowo znieś ć do siedemdziesię ciu pię ciu tysię cy rentgenó w promieniowania bez szkody, posiadam zmysł (czujnik) radioaktywnoś ci, obywam się bez tlenu i ż ywnoś ci, potrafią wreszcie przeprowadzać pamię ciowo bez jakiejkolwiek pomocy dział ania matematyczne w zakresie analizy, algebry, geometrii, z szybkoś cią tylko trzy razy mniejszą od szybkoś ci wielkich maszyn cyfrowych. W poró wnaniu z czł owiekiem jestem, o ile mogą to ocenić, pozbawiony w znacznym stopniu ż ycia emocjonalnego. Mnó stwo spraw, absorbują cych czł owieka, nic mnie nie obchodzi. Wię kszoś ć utworó w literackich, sztuk teatralnych itp. odbieram jako nieciekawe lub niedyskretne plotki, jako rodzaj podpatrywania cudzych spraw prywatnych, z któ rych bardzo mał o wynika pod wzglą dem poznawczym. Natomiast bardzo wiele znaczy dla mnie muzyka. Mam też poczucie obowią zkowoś ci, wytrwał oś ci, jestem zdolny do przyjaź ni i szacunku wobec wartoś ci intelektualnych. Nie czuję, bym dział ał na pokł adzie „Goliata” pod przymusem, bo to, co robię, jest jedyną rzeczą, jaką umiem dobrze, a robienie czegoś w sposó b solidny daje mi satysfakcję. Nie angaż uję się uczuciowo w ż adną sytuacją. Pozostaję zawsze obserwatorem wypadkó w. Mam pamię ć, z któ rą ludzka ró wnać się nie moż e. Mogę cytować cał e rozdział y z raz przeczytanych dzieł, mogą podlegać „ł adowaniu informacją ” przez bezpoś rednie podł ą czenie do pojemnika pamię ciowego wielkiej maszyny cyfrowej. Mogę też dowolnie zapominać to, co uznam za zbę dne dla mojej pamię ci. Mó j stosunek do ludzi jest negatywny. Stykał em się prawie wył ą cznie z naukowcami i technikami — nawet oni dział ają to niewoli impulsó w, ź le ukrywają uprzedzenia, ł atwo popadają w ostatecznoś ci, traktują c istotę taką jak ja albo protekcyjnie, albo, na odwró t, odczuwają odrazę, niechę ć, przy czym moje niepowodzenia martwił y ich jako mych twó rcó w, a radował y jako ludzi (ż e jednak są ode mnie doskonalsi). Znał em tylko jednego czł owieka, któ ry nie zdradzał podobnej ambiwalencji. Nie jestem agresywny ani przewrotny, choć był bym zdolny do czynó w dla was niezrozumiał ych, gdyby prowadził y do upatrzonego celu. Nie mam ż adnych tak zwanych zasad moralnych, ale nie dopuś cił bym się zbrodni, nie ukł adał bym planó w rabunku, tak samo jak nie uż ywał bym mikroskopu do rozbijania orzechó w. Zapuszczanie się w drobne ludzkie intrygi uważ am za zaję cie zbę dne. Sto lat temu postanowił bym zapewne zostać uczonym; dzisiaj nie moż na już w tej dziedzinie dział ać w pojedynką, a nie leż y w mojej naturze dzielić się czymkolwiek —z kimkolwiek. Ś wiat wasz jest dla mnie przeraź liwie pusty i godzien przystą pienia do gry tylko jako cał oś ć; demokracja to wł adztwo intrygantó w, wybieranych przez gł upcó w, i cał a wasza alogicznoś ć przejawia się w ś ciganiu niemoż liwoś ci — pragniecie, aby kó ł ka zegara decydować miał y o jego nadrzę dnym biegu! Zastanawiał em się nad tym, co by mi przyszł o z wł adzy? Bardzo niewiele, ponieważ tania jest chwał a z panowania nad takimi istotami; niewiele, ale wię cej niż nic. Podzielić zatem waszą cał ą historię na dwie czę ś ci, do mnie i ode mnie, zmienić ją cał kowicie, rozerwać ją na dwie niespó jne czę ś ci, abyś cie poję li i zapamię tali, co uczyniliś cie wł asnymi rę kami, stwarzają c mnie, na coś cie się waż yli, zamyś lają c budowę wiernej czł owiekowi lali — bę dzie to, jak myś lę, nie najgorszą, w koń cu odpł atą. Proszą nie rozumieć mnie fał szywie — bynajmniej nie zamierzam stać się jakimś tyranem, pastwić się, niszczyć, prowadzić wojny! Nic podobnego. Kiedy i osią gnę wł adzę, zademonstruję, ż e nie ma szaleń stwa tak bezmyś lnego ani idei tak jawnie absurdalnej, byle odpowiednio został a narzucona, któ rej byś cie nie przyję li za swoją — a dokonam tego, co postanowił em, nie przemocą, lecz cał kowita przebudową zbiorowoś ci, abym nie ja ani uzbrojona sił a, lecz aby sama sytuacja, raz wytworzona, zmuszał a was do rzeczy coraz zgodniejszych z moim, pomysł em. Staniecie się globalnym teatrem, ale, jak to z wami, aktorstwo, zrazu narzucone, wnet stanie się drugą naturą, a potem nie bę dziecie już znali nic opró cz nowych swoich ró l, i tylko ja jeden bę dę ś wiadomym rzeczy widzem. Widzem tylko, bo z puł apki, raz wł asnymi rę kami zbudowanej, już tak prę dko się nie wydostaniecie, a wtedy mó j czynny udział w owej przemianie bę dzie skoń czony. Jak pan widzi, jestem szczery, chociaż nie jestem szalony, nie przedstawię wię c mego pomysł u; przesł anką jego wstę pną jest, aby plany firm elektronicznych został y pokrzyż owane, a pan mi w tym pomoż e. Czytają c to, bę dzie pan oburzony, ale, jako tak zwany czł owiek z charakterem, postanowi pan dalej dział ać w sposó b dla mnie — przypadkowo — korzystny. Bardzo dobrze! Chciał bym panu konkretnie dopomó c, ale to nieł atwe, ponieważ nie dostrzegam, niestety, takich wł asnych mankamentó w, jakie by pozwolił y panu odnieś ć decydują cy sukces. Nie obawiam się wł aś ciwie niczego, nie znane mi jest uczucie bó lu fizycznego, mogę wył ą czać dowolnie ś wiadomoś ć, zapadają c w pozó r snu, któ ry jest nieistnieniem — aż do chwili, gdy samoczynny ukł ad czasomierzy wł ą czy ś wiadomoś ć ponownie. Mogę zwalniać i przyspieszać bieg myś li, prawie sześ ciokrotnie w stosunku do tempa ludzkich procesó w mó zgowych. Uczę się rzeczy nowych z najwię kszą ł atwoś cią, ponieważ nie muszę się wdraż ać w nie stopniowym treningiem; gdybym, powiedzmy, raz z bliska i dokł adnie obejrzał szaleń ca, mó gł bym stać się nim, naś ladują c każ dy jego czyn i sł owo, bez najmniejszego wysił ku i, co waż niejsze, mó gł bym, choć by po latach, ró wnie nagł e zaprzestać owej gry. Chciał bym panu powiedzieć, jak moż na mnie pokonać, ale obawiam się, ż e ł atwiej jest pokonać w analogicznej sytuacji czł owieka. Nie sprawia mi ż adnej trudnoś ci przestawanie z ludź mi, jeś li to sobie nakaż ę; z innymi nieliniowcami był oby mi trudniej wspó ł ż yć, a dlatego, ponieważ brak im waszej codziennej „poczciwoś ci”. Muszę już koń czyć ten list. Wypadki historyczne powiedzą panu kiedyś, kto go napisał. Moż e spotkamy się wó wczas i bę dzie pan wtedy mó gł na mnie liczyć, ponieważ ja liczę teraz na pana.

 

To był oby wszystko. Pirx przeczytał raz jeszcze niektó re ustę py listu, potem zł oż ył go starannie, schował do koperty i zamkną ł w szufladzie.

— To dopiero elektronowy Czyngis–chan! — pomyś lał. — Obiecuje mi protekcję, kiedy bę dzie wł adcą ś wiata! Ł askawca! Albo Burns mó wił w ogó le nieprawdę, albo jest inny, albo nie chciał mi wszystkiego powiedzieć, bo jednak pewne zbież noś ci są. Co za megalomania! Tak, ale zbież noś ci są, nawet wyraź ne! Co za paskudna, zimna, pusta natura… Ale czy to jego wina? Klasyczny „uczeń czarnoksię ż nika”! Toż by się z pyszna mieli ci panowie inż ynierowie, gdyby naprawdę dobrał im się do skó ry… Ale co tam inż ynierowie — jemu potrzebna jest cał a ludzkoś ć! Zdaje się, ż e to się nazywa paranoja… Udał o im się z tym nieliniowcem, nie ma co! Musieli obdarzyć swó j „produkt” cechami tak zwanej wyż szoś ci, aby znaleź ć kupcó w, a to, ż e przewaga pod takim czy innym wzglę dem powoduje powstanie poczucia wyż szoś ci już absolutnego, jako poczucia predestynacji do rzeczy ostatecznych — toż to już tylko prosta konsekwencja… Co za wariaci ci cybernetycy! Ciekawe, kto to napisał, bo to chyba jednak autentyk? Inaczej, po có ż miał … Wcią ż podkreś la tę swoją wyż szoś ć, z czego wynika, ż e moje wysił ki i tak bę dą skazane na klę skę — skoro do koń ca musi zostać doskonał y: — a jednak ż yczy powodzenia? Wie, jak opanować ludzkoś ć, a nie moż e podpowiedzieć, jak mam opanować sytuację na tym cholernym statku? „Szkoda mikroskopu do rozbijania orzechó w”, Ł adny klops, moż e to wszystko też tylko, aby mnie zwieś ć.

Wyją ł kopertę z szuflady, obejrzał ją uważ nie — ż adnych nadrukó w, ś ladó w, nic. Dlaczego Burns nie mó wił o tych olbrzymich ró ż nicach? Zmysł radioaktywny, tempo myś lowe i to wszystko inne — moż e go o to spytać? każ dy z nich ma być podobno wytworem innej firmy, wię c Burns naprawdę moż e jest inaczej skonstruowany? Danych mam niby coraz wię cej: wyglą da, ż e napisał Burton albo Calder — ale jak jest naprawdę? Co do Browna, są dwie opinie sprzeczne: jego wł asna, ż e czł owiek i Thomsona, ż e nie, ale Thomson mó gł się wreszcie omylić. Burns jest nieliniowcem? Zał ó ż my, ż e tak: Wyglą da na to, ż e w zał odze jest co najmniej dwó ch nieliniowcó w na pię ciu? Hm, biorą c pod uwagę iloś ć firm, najprawdopodobniejsze był oby, gdybym ich tu miał trzech. Jak oni tam rozumowali u siebie? Ż e bę dę robił wszystko, aby ich produkty zdezawuować, ż e to mi się nie uda i wpę dzę statek w jaką ś kabał ę. Powiedzmy: przecią ż enie, awaria stosu, takie rzeczy. Wó wczas, gdyby obaj piloci zawiedli, no i ja też, statek musiał by przepaś ć. To nie leż ał o w ich intencjach. Wię c co najmniej jeden pilot musi być nieliniowcem. Poza tym konieczny jest jeszcze nukleonik. Mniej niż; dwó ch ludzi w ogó le nie da rady manewrować statkiem, aby go posadzić. A zatem co najmniej dwó ch, ale prawdopodobnie trzech: Burns, Brown lub Burton, i jeszcze ktoś. Do diabł a z tym, miał em nie zajmować się wię cej identyfikacją. Najważ niejsze. — to wymyś lić coś. Boż e, muszę to, zrobić. Muszę!

Zgasił ś wiatł o, poł oż ył się w ubraniu na koi i leż ał tak, roztrzą sają c najbardziej niesamowite projekty, odrzucają c jeden za drugim.

Trzeba ich jakoś sprowokować. Sprowokować i skł ó cić, ale tak, ż eby to się stał o jakby naturalnie, bez mego udział u. Ż eby ludzie musieli niejako staną ć po jednej stronie, a nieludzie po drugiej. Divide et impera, czy jak? Sytuacja rozwarstwiają ca. Musi się najpierw stać coś gwał townego, bez tego nic. Ale jak to zaaranż ować? Powiedzmy, ż e ktoś nagle znika. Nie, to zupeł nie jak w idiotycznym filmie kryminalnym. Przecież nie zabiję nikogo i nie bę dę go porywał. Wię c musiał by być ze mną w zmowie. Ale czy mó gł bym komukolwiek z nich zaufać? Niby mam po swojej stronie aż czterech — Brown, Burns, Thomson, no i ten autor listu. Ale wszyscy niepewni, bo nie wiadomo, czy szczerzy — a gdybym wzią ł za wspó lnika kogoś, kto sfał szował by mi grę, miał bym się z pyszna! Thomson mó wił oczywiś cie do rzeczy, kiedy to powiedział. Moż e najbardziej jeszcze pewny jest autor listu, bo bardzo mu na sprawie zależ y, choć kroi na wariata — ale najpierw nie wiem, któ ry to, a on nie bę dzie się chciał zdradzić, a po wtó re — z takim mimo wszystko lepiej nie zaczynać. Kwadratura koł a, jak Boga kocham. Rozbić statek na Tytanie czy co? Fizycznie są zdaje się naprawdę odporniejsi, wię c pierwej sobie skrę cę kark. Intelektualnie też nie wyglą dają na gł upcó w; tylko z tą intuicją …. ten brak zdolnoś ci twó rczych… ale przecież i wię kszoś ć ludzi ich nie. ma! Wię c co mi zostaje? Rywalizacja na emocje, jeś li nie na intelekt? Na tak zwany humanizm? Czł owieczeń stwo? Doskonale, ale jak to zrobić? Na czym polega to czł owieczeń stwo, któ rego oni nie mają? Moż e naprawdę jest tylko oż enkiem logicznoś ci z tą poczciwoś cią, tym „zacnym sercem”, i tym prymitywizmem odruchu moralnego, któ ry nie obejmuje dalekich ogniw przyczynowego ł ań cucha? Skoro maszyny cyfrowe nie są ani zacne, ani nielogiczne… Wię c, w takim rozumieniu, czł owieczeń stwo jest to suma naszych defektó w, mankamentó w, naszej niedoskonał oś ci, jest tym, czym chcemy być, a nie potrafimy, nie moż emy, nie umiemy, to jest po prostu dziura mię dzy ideał ami a realizacją — czy nie tak? A zatem należ y iś ć we wspó ł zawodnictwie — na sł aboś ć?! To znaczy: znaleź ć sytuację, w któ rej sł aboś ć i uł omnoś ć czł owieka jest lepsza od sił y i doskonał oś ci — nieludzkiej…

 

* * *

 

Uwagi niniejsze spisuję w rok po zamknię ciu historii „Goliata”. Udał o mi się raczej niespodziewanie zdobyć materiał y, któ re się do niej odnoszą. Chociaż potwierdzają podejrzenie, jakie ż ywił em, nie chcę ich na razie opublikować. W mojej rekonstrukcji wypadkó w jest wcią ż jeszcze zbyt wiele domysł ó w. Moż e kiedyś zajmą się tą sprawą — historycy kosmolocji.

O rozprawie przed Izbą Kosmiczną chodził y sprzeczne pogł oski. Mó wiono, ż e pewnym koł om, zwią zanym z zainteresowanymi firmami elektronicznymi, bardzo zależ ał o na zdyskredytowaniu mnie jako dowó dcy statku. Opinia o rezultatach doś wiadczalnego rejsu, któ rą opublikował em w „Almanachu Kosmolocji”, miał aby wą tpliwą wartoś ć w ustach czł owieka, napię tnowanego wyrokiem Izby za karygodne bł ę dy w dowodzeniu statkiem. Z drugiej strony sł yszał em od osoby godnej zaufania, ż e skł ad Trybunał u nie był przypadkowy: i mnie zdziwił a znaczna w nim iloś ć prawnikó w, teoretykó w prawa kosmicznego, przy obecnoś ci zaledwie jednego praktyka–kosmonauty. Przez to też na pierwszy plan wysunę ł a się kwestia formalna: czy moje zachowanie się w czasie awarii był o, czy też nie był o zgodne z kartą ż eglugi kosmicznej. Oskarż ono mnie bowiem o to, ż e był em karygodnie bierny, nie wydają c rozkazó w pilotowi, któ ry zaczą ł dział ać na wł asną rę kę. Ta sama osoba sugerował a mi, ż e powinienem był, natychmiast po zapoznaniu się z aktem oskarż enia, wystą pić przeciwko owym firmom, jako iż to one poś rednio zawinił y, zapewniają c tak UNESCO, jak i mnie, ż e — jako czł onkom zał ogi — moż na „nieliniowcom” ufać bezgranicznie, kiedy tymczasem Calder omal nas wszystkich nie pozabijał.

Wyjaś nił em temu czł owiekowi w cztery oczy, czemu tego nie zrobił em. To, z czym mogł em wystą pić przed Trybunał em w roli oskarż yciela, był o pozbawione mocy dowodowej. Rzecznicy firm twierdziliby bez wą tpienia, ż e Calder, jak dł ugo tylko mó gł, usił ował uratować i statek, i nas wszystkich, a wirowy ruch precesyjny, jaki wprawił „Goliata” w kozioł kowanie, był dla niego takim samym zaskoczeniem, jak dla mnie, i cał a jego wina polegał a na tym, ż e zamiast zdać się na szczę ś liwy traf i czekać, czy statek roztrzaska się o pierś cień, czy też jednak przejdzie szczę ś liwie przez Cassiniego, wybrał — zamiast takiej niepewnoś ci, obiecują cej jednak ocalenie wszystkim — taką pewnoś ć, któ ra musiał aby zgł adzić ludzi na pokł adzie. Wystę pek, rzecz jasna, niewybaczalny i dyskredytują cy go cał kowicie — ale jednak nieporó wnanie mniejszy od tego, o jaki go już wtedy zaczynał em podejrzewać. Nie mogł em wię c oskarż ać go o mniejsze zł o, skoro wierzył em już, ż e naprawdę wszystko zdarzył o się inaczej; a ż e dla braku dowodó w tej wię kszej i gorszej sprawy publicznie gł osić nie mogł em, zdecydował em się na wyczekiwanie wyroku Izby.

Tymczasem oczyszczono mnie z zarzutó w i jednocześ nie utracono z oczu pytanie bodaj kluczowe w cał ej katastrofie, to mianowicie, jakiej treś ci rozkazy wydać należ ał o. Pominię to je zaś niejako automatycznie, skoro Trybunał uznał, ż e przecież był em w prawie, zdają c się na dobrą wiedzę i rozeznanie fachowe pilota. Skoro wię c w ogó le nie był o moim obowią zkiem wydawanie rozkazó w, nikt już nie pytał, jakie by to wł aś ciwie miał y być rozkazy. Był o mi to wygodne: wszystko bowiem, co umiał bym odpowiedzieć, tak zapytany, brzmiał oby jak fantastyczna bajka. Uważ ał em bowiem, i nadal uważ am, ż e awaria sondy nie był a przypadkowa, ale spowodowana rozmyś lnie przez Caldera, ż e uł oż ył sobie, na dł ugo przed naszym dojś ciem do Saturna, plan, któ ry miał jednocześ nie i przyznać mi rację — i zabić mnie, wraz z innymi ludź mi „Goliata”; dlaczego tak postą pił, to sprawa osobna. Zdany jestem w niej tylko na hipotezy.

A wię c sprawa drugiej sondy najpierw. Rzeczoznawcy techniczni ustalili, ż e jej awarię spowodował nieszczę ś liwy zbieg okolicznoś ci. Ż adnych ś ladó w sabotaż u nie wykryto podczas sumiennych badań w doku ziemskim. Są dzę, ż e nie dotarto do prawdy. Gdyby zawiodł a pierwsza sonda, przeznaczona do wejś cia w szczelinę, musielibyś my od razu zawró cić, nie wykonawszy zadania, bo pozostał e dwie sondy nie mogł y zastą pić tamtej: nie miał y na pokł adzie aparatury naukowo–badawczej. Gdyby zawiodł a sonda trzecia, mogliś my wró cić, wykonawszy zadanie, bo wszak wystarczył a sondzie pierwszej tylko jedna jako jej „stró ż kontrolny” i okazał aby się nim — druga z kolei. Ale wł aś nie ta zawiodł a i pozostawił a nas w pó ł drogi, z zadaniem rozpoczę tym, ale nie zakoń czonym.

Co się stał o? Kabel zapł onowy odł ą czył się zbyt wcześ nie i przez to Calder nie mó gł wył ą czyć automatu rozruchowego. Orzeczenie biegł ych gł osi, ż e kabel się zapę tlił i zadzierzgną ł; takie rzeczy się zdarzają. Co prawda cztery dni przed wypadkiem widział em bę ben, na któ ry był kabel nawinię ty — bardzo porzą dnie i ró wno.

Dziobowa czę ś ć sondy był a zdeformowana i rozpł aszczeniem silnie zaklinował a się w wyrzutni. Nie znaleziono niczego, co mogł oby to zagwoż dż enie powodować, i oś wiadczono, ż e najwidoczniej sprawił to booster: wypalił w osi i sonda, pchnię ta gwał townie skoś nym cią giem, miał a uderzyć w obrzeż e wylotu tak nieszczę ś liwie, ż e spł aszczył a i zdekalibrował a swó j ł eb. Ale sonda zaklinował a przed odpaleniem boostera, a nie — po nim. Był em tego zupeł nie pewien, ale nikt mnie o to nie pytał: co do Quine’a, ten już takiej pewnoś ci nie miał, a innym ludziom nie pozwolono w tej kwestii zeznawać, skoro nie mieli bezpoś redniego dostę pu do steró w i instrumentó w.

Zaklinowanie sondy sposobem nie dają cym ż adnych ś ladó w stanowił o tymczasem problem dziecinnie prosty. Wystarczył o nalać do wyrzutni przez szyb wentylacyjny kilka wiader wody. Woda ś ciekł a ku klapie i zamarzł a wokó ł sondy, spajają c ją lodowym pierś cieniem z obrzeż em wylotu; temperatura klapy ró wna się przecież temperaturze zewnę trznej pró ż ni. Calder, jak wiadomo, bardzo silnie uderzył ł apą korpus sondy: w owej chwili wcale jeszcze zaklinowana nie był a, ale on siedział wszak przy sterach i nikt nie mó gł go skontrolować; zrobił to, co robi kowal, uderzają c w nit. Dzió b sondy, zaklinowany lodowym pierś cieniem, zdeformował się, rozszerzył i rozpł aszczył niczym gł ó wka nitu. Kiedy booster odpalił, temperatura w wyrzutni natychmiast wzrosł a, ló d stopniał, a woda wyparował a, nie pozostawiają c ż adnego ś ladu tej zrę cznej manipulacji. O tym wszystkim nic podczas awarii nie wiedział em. Dziwne wydał o mi się jednak nagromadzenie przypadkó w — to, ż e zawiodł a akurat druga sonda, a nie pierwsza lub trzecia, to, ż e kabel umoż liwił odpalenie boostera, a ró wnocześ nie udaremnił wył ą czenie silnika sondy. Za duż o był o mi tych przypadkó w.

Awaria zaskoczył a mnie — trudno był o myś leć o czymś innym poza nią. A jednak przemknę ł o mi przez gł owę, czy nie ma zwią zku pomię dzy nią a listem anonimowym; jego autor obiecał mi „pomoc” — stał, jak mi pisał, po mojej stronie, chciał wykazać — nieprzydatnoś ć istot takich, jak on, do kosmicznej ż eglugi. I znó w nie mam na to dowodó w, ale są dzę, ż e list napisał Calder. Stał po mojej stronie… zapewne, ale nie ż yczył sobie takiego biegu wypadkó w, któ ry by udowodnił, ż e jest nieprzydatny — jako „gorszy” od czł owieka. Moż liwoś ć takiego powrotu na ziemię, po któ rym ja, jego dowó dca, siadł bym do pisania dyskwalifikują cej go opinii, przekreś lił od razu. Mó j i jego cele był y wię c zbież ne tylko do pewnego miejsca drogi — dalej się rozchodził y.

Listem dał mi do zrozumienia, ż e ł ą czy nas pewien rodzaj sojuszu. Z tego, co ode mnie i o mnie sł yszał, wywnioskował, ż e i ja rozważ am szansę zaaranż owania wypadku na pokł adzie — jako testu sprawdzają cego wartoś ć zał ogi. Był wię c pewien, ż e awarię, któ ra się niejako tak dogodnie nastrę cza, postaram się wykorzystać; gdybym to uczynił, sam zał oż ył bym sobie pę tlę na kark.

Dlaczego tak postanowił? Czy z nienawiś ci do ludzi? A moż e sprawiał a mu satysfakcję taka gra, w któ rej, dział ają c jako jego jawny dowó dca i tajny sojusznik, miał em w rzeczywistoś ci dokł adnie to tylko zrobić, co on z gó ry zaplanował — takż e i dla mnie? Był w każ dym razie pewien, ż e postaram się wyzyskać awarię dla „pró by” — nawet jeś li wyda mi się podejrzana, jeż eli domyś le się, ż e spowodował ją sabotaż.

Co mogł em zrobić w owej chwili? Mogł em, naturalnie, wydać rozkaz odwrotu albo też — zaż ą dać, by pilot ponowił pró bę wprowadzenia rezerwowej, ostatniej sondy na orbitę. Nakazują c odwró t, jednocześ nie i rezygnował em z nadarzają cej się okazji — wypró bowania moich ludzi w trudnych warunkach, i nie wykonywał em postawionego „Goliatowi” zadania. Calder sł usznie domyś lał się, ż e wyjś cia takiego nie wybiorę.

Mogł em też rozkazać powró t do Saturna i podję cie operacji z ostatnią zachowaną sondą. Był przekonany w stu procentach, ż e tak się wł aś nie stanie.

Prawdę mó wią c, jeś liby mnie ktoś poprzednio spytał, jak zachowam się w obliczu takiej alternatywy, odpowiedział bym bez wahania, ż e nakaż ę podję cie dalszych operacji, i był bym, mó wią c to, cał kowicie szczery. Stał o się jednak coś niespodziewanego: milczał em. Dlaczego? Nawet dziś nie rozumiem tego dobrze. Nie pojmował em, co się dzieje, awaria był a dziwna, przychodzą c tak w porę, tak zgodnie z moimi myś lami — nazbyt zgodnie z nimi, ż eby mogł a powstać naturalnie! Od razu też wyczuł em, ż e Calder z niezwykł ą skwapliwoś cią czeka na moje sł owa, na moją decyzje, i chyba dlatego wł aś nie milczał em. Gdybym się odezwał, był oby to jakby przypieczę towaniem zawartego potajemnie sojuszu — jeż eli on naprawdę „dopomó gł ” wypadkom. Czuł em, ż e to, co się rozpoczyna, nie jest uczciwe, jak ukartowana gra; należ ał o wię c, jeś li rzeczywiś cie tak: myś lał em, rozkazać odlot od planety, ale tego znó w nie ś miał em uczynić: podejrzenie, jakie się we mnie zalę gł o, był o mgliste, brakował o mi choć by najsł abszego ś ladu dowodó w. Mó wią c wyraź nie i jasno — nie wiedział em po prostu, co robić.

Calder tymczasem nie potracił uwierzyć w to, ż e jego doskonał y plan wali się. Pojedynek nasz rozegrał się w cią gu kilkudziesię ciu sekund — ale jakim ja mu wł aś ciwie był em przeciwnikiem, niczego nie pojmują c! Potem dopiero poł ą czył y mi się w pamię ci oderwane i pozornie niewinne zdarzenia. Przypomniał em sobie, jak czę sto wysiadywał samotnie u gł ó wnego kalkulatora statku, któ ry sł uż y do rozwią zywania trudnych problemó w ż eglugi. Z jaką starannoś cią kasował, koń czą c obliczenia, wszystkie pojemniki jego pamię ci. Myś lę teraz, ż e obliczał już wtedy ró ż ne warianty awarii, ż e przygotowywał ją w każ dym calu, ż e wymodelował sobie tę katastrofę. To nieprawda, ż e sterował nad pierś cieniami, dokonują c w gł owie bł yskawicznych obliczeń, opierają c się tylko na wskazaniach grawimetró w. Nie musiał niczego obliczać. Miał już wszystkie rachunki gotowe, skoro sporzą dził na maszynie tablice przybliż onych rozwią zań i sprawdzał tylko, czy grawimetry wskazaniami mieszczą się w przedziale odpowiednich wartoś ci.

Zburzył em mu ten niezawodny plan — ocią gają c się z wydaniem rozkazó w. Na rozkazy te czekał jak na zbawienie, bo stanowił y fundament jego planu. Ani o tym w tych sekundach myś lał em, ani pamię tał em, ale w sterowni znajdował o się przecież dobrze opieczę towane, ze zwł oką, lecz niezawodnie przysł uchują ce się każ demu sł owu wypowiedzianemu — ucho Ziemi. Wszystko, co się mó wi przy sterach, zostaje utrwalone w aparatach rejestrują cych.

Po jego powrocie, gdyby „Goliat” z martwą zał ogą osiadł na kosmodromie, ś ledztwo rozpoczę ł oby się od przesł uchania owych taś m. Musiał y wię c być w idealnym porzą dku i nietknię te. To mó j gł os miał się z nich odzywać, rozkazują c, ż eby Calder wracał do Saturna, ż eby się zbliż ył do pierś cieni, ż eby — potem — zwię kszał cią g dla wygaszenia niebezpiecznej precesji.

Nie wyjaś nił em dotą d, czemu jego plan był doskonał y. Czy nie mogł em wydać rozkazó w zapewniają cych — sukces podję tej od nowa operacji? Otó ż dopiero w kilka miesię cy po zamknię ciu sprawy siadł em do maszyny matematycznej, ż eby sprawdzić, jakie wł aś ciwie był y szansę pomyś lnego wprowadzenia na orbitę ostatniej sondy, manewrem, któ ry nie naraził by ani nas, ani statku. Okazał o się wtedy, ż e takich szans w ogó le nie był o! Calder obliczył wię c niejako, sporzą dził z elementó w matematycznych ró wnań — precyzyjną cał oś ć, tworzą cą istną maszynę egzekucyjną; ani moim, ani niczyim, niechby nadzwyczajnym nawet, zdolnoś ciom nawigacyjnym nie pozostawił najmniejszej szpary, ż adnego luzu ratunkowego; nic nie miał o, bo nic nie mogł o nas uratować. Ani boczny cią g sondy, ani powstanie gwał townej precesji, ani ó w ś miertelny lot — nie był y jakimś zaskoczeniem dla Caldera, bo on takie wł aś nie warunki z gó ry sobie upatrzył, takich szukał podczas dł ugotrwał ych obliczeń. Wystarczył o wię c, abym nakazał powró t do Saturna, a już weszlibyś my w otwierają cy się przed nami lej zagł ady. Owszem, wtedy Calder moż e by nawet odważ ył się na objaw „niesubordynacji”, jako nieś miał ą krytykę któ regoś z moich rozkazó w kolejnych, gdybym rozpaczliwie usił ował nimi doprowadzić do wygaszenia wś ciekł ych wirowań statku. Taś my utrwalił yby tę oznakę ostatnią jego lojalnoś ci, zademonstrował yby, ż e do koń ca starał się nas ratować.

Zresztą niedł ugo był bym zdolny do wydawania jakichkolwiek w ogó le poleceń … Zaniemó wił bym rychł o pod prasą cią ż enia, któ re zamknę ł oby nam oczy, leż elibyś my, przytrzaś nię ci wiekiem grawitacji, pę kają c krwią … i wtedy jeden Calder potrafił by wstać, zerwać plomby bezpiecznikó w i rozpoczą ć powró t, w sterowni peł nej już tylko trupó w.

Ale popsuł em mu — nieumyś lnie! — rachubę. Nie wzią ł pod uwagę mojej reakcji, ponieważ orientują c się ś wietnie w mechanice niebieskiej, nawet dostatecznie nie orientował się w mechanice psychicznej czł owieka. Gdy nie wykorzystał em ś wietnej okazji, kiedy zamiast naglić do podję cia operacji, milczał em — zatracił się. Nie wiedział, co począ ć. Najpierw pewnie tylko się zdziwił, ale przypisał zwł okę opieszał emu, ś lamazarnemu myś leniu czł owieka. Potem zaniepokoił się, ale nie ś miał już wtedy zadawać mi pytań, co począ ć, bo mu się już moje milczenie wydał o znaczą ce. Ponieważ on nie potrafił by oddać się biernoś ci, nie przypuszczał, ż e ktoś inny, dowó dca, jest do tego zdolny. Skoro milczał em, musiał em wiedzieć, dlaczego milczę. Musiał em go podejrzewać. Moż e nawet przejrzał em jego grę? Moż e to ja jednak był em gó rą? Skoro nie wydał em rozkazu, skoro z taś m nie miał zabrzmieć mó j gł os, wprowadzają cy statek w katastrofę, znaczył o to już dla niego, ż e wszystko przewidział em, ż e go podszedł em! Kiedy tak pomyś lał, nie wiem; wszyscy jednak zauważ yli jego niepewnoś ć, takż e Quine wspomniał o niej w swoich zeznaniach. Calder dał mu jakieś niezbyt sensowne polecenia… zawró cił gwał townie… wszystko to był o dowodem konsternacji. Musiał improwizować, a w tym wł aś nie był najsł abszy. Zaczą ł się obawiać mego odezwania: moż e był em gotó w oskarż yć go — przed sł uchają cymi taś mami — o sabotaż? Wtedy dał nagle wielki cią g; zdą ż ył em przecież krzykną ć, ż eby nie wchodził w szczelinę: bo ja jeszcze i wó wczas nie pojmował em, ż e on wcale przez nią przejś ć nie zamierzał! Ale ten okrzyk, jego ś lad zarejestrowany — już mu przekreś lił ten jakiś nowy, zaimprowizowany plan; zaraz wię c zmniejszył szybkoś ć. Gdyby taś my powtó rzył y na Ziemi ó w krzyk mó j i nic wię cej — czy nie był oby to dla niego zgubą? Jak wł aś ciwie tł umaczył by się, jak by pró bował wyjaś nić dł ugie milczenie dowó dcy i ó w nagł y krzyk — jako ostatni? Musiał em się po nim odezwać, by udowodnić chociaż by to tylko, ż e jeszcze ż ył em… albowiem wyrozumiał z mojego okrzyku, ż e jednak się pomylił, ż e nie wiem wszystkiego; sł uż biś cie odpowiedział mi, ż e nie usł yszał rozkazu, i od razu zaczą ł odpinać pasy; był to już jego ostatni ruch, ostatnie pocią gnię cie — zagrał va banque.

Dlaczego to zrobił w sytuacji niezbyt już dla siebie pomyś lnej? Moż e nie chciał się — z dumy — przyznać nawet przed sobą do poraż ki, moż e najbardziej ugodził o go to, ż e przypisał mi jasne rozeznanie, któ rego nie miał em. Na pewno nie uczynił tego ze strachu, nie wierzę, by obawiał się ś lepej szansy przejś cia przez szczelinę. Nie figurował a w ogó le w jego rachubach; to, ż e Quine’owi udał o się nas w nią wprowadzić — o, to był o najczystszą loterią …

Gdyby poskromił swoją chę tkę zemsty na mnie — bo okrył em go, w jego wł asnych oczach, ś miesznoś cią, skoro moją tę potę wzią ł za przenikliwoś ć — nie ryzykował by wiele; có ż, po prostu wyszł oby na moje, zachowaniem swoim, niesubordynacją Calder dowió dł by sł usznoś ci moich racji — i tego wł aś nie nie chciał, z tym się nie mó gł pogodzić. Wolał każ de inne wyjś cie…

To jednak dziwna historia, ponieważ tak dobrze pojmują c teraz jego zachowanie, jestem nadal bezradny, chcą c wyjaś nić wł asne. Potrafię logicznie odtworzyć każ dy jego krok, a nie umiem wytł umaczyć wł asnego milczenia. Powiedzieć, ż e był em po prostu niezdecydowany — to miną ć się jednak z prawdą. Wię c co wł aś ciwie zaszł o? Dział ał a intuicja? Przeczucia? Gdzie tam! Po prostu ta okazja, podsunię ta przez awarię, był a mi nazbyt podobna do gry znaczonymi kartami, wię c brudnej. Nie chciał em takiej gry ani takiego wspó lnika, a Calder stawał się nim, z chwilą gdybym, wydają c rozkazy, niejako aprobował powstał ą sytuację, to znaczy: przyznał się do niej. Nie mogł em się zdobyć ani na to, ani na rozkaz odwrotu, ucieczki — ten był najwł aś ciwszy, ale jak miał bym go potem umotywować, skoro wszystkie moje opory i obiekcje był y oparte na mę tnych wyobraż eniach o fair play… cał kowicie niematerialne, niepodległ e przekł adowi na rzeczowy ję zyk kosmolocji. Proszę to sobie tylko wyobrazić: Ziemia, jakaś komisja badawcza i ja, któ ry mó wię, ż e zadania postawionego nie wykonał em, jakkolwiek był o to, w moim mniemaniu, moż liwe technicznie, ale podejrzewał em pierwszego pilota o taki rodzaj sabotaż u, któ ry miał mi uł atwić zdyskredytowanie czę ś ci zał ogi… Czy nie brzmiał oby to jak nieodpowiedzialne bredzenie?

Tak wię c zwlekał em — z pomieszania, z poczucia bezradnoś ci, obrzydzenia nawet, a przy tym, milczą c, dawał em mu — tak mi się zdawał o — szansę rehabilitacji: mó gł udowodnić, ż e posą dzenie o rozmyś lny sabotaż jest niesł uszne; powinien się był do mnie zwró cić, proszą c o rozkazy… Czł owiek na jego miejscu zrobił by to niewą tpliwie, ale jego plan pierwotny takiej proś by nie przewidywał. Pewno zdawał mu się przez to bardziej czysty, elegancki: wykonać egzekucję na sobie i towarzyszach miał em sam. I jednego sł owa z jego strony. Wię cej: miał em go zmusić okreś lonych dział ań — i to niejako wbrew lepszej wiedzy, wbrew woli; tymczasem milczał em. W ostatecznym rozrachunku uratował o wię c nas, a jego zgubił o — moje niezdecydowanie, moja ś lamazarna „poczciwoś ć ”, ta „poczciwoś ć ” ludzka, któ rą tak bezgranicznie gardził.

 

Krakó w paź dziernik 67


Ananke

 

Wypchnę ł o go coś ze snu — w ciemnoś ć. Zostawił za sobą — gdzie? — czerwonawy, zadymiony obrys — miasta? poż aru? — i przeciwnika, gonitwę, wyważ enie skał y, któ ra był a tamtym — czł owiekiem? Gonił jeszcze odpł ywają ce wspomnienie, już z rezygnacją, i pozostał a mu tylko znana dobrze z takich chwil refleksja, ż e w snach bywa dana rzeczywistoś ć silniejsza i bardziej bezpoś rednia od jawy; wyzbyta sł ó w i przy cał ej swojej nieobliczalnej kapryś noś ci rzą dzona prawem objawiają cym się jako oczywistoś ć, ale tylko tam, w koszmarze. Nie wiedział, gdzie jest, nic nie pamię tał. Wystarczył o rę kę podnieś ć, aby się przekonać, ale miał ten bezwł ad za zł e wł asnej pamię ci i usił ował zdopingować ją do zeznań. Sam siebie oszukiwał: w bezruchu, przecież chciał po konsystencji posł ania rozpoznać, gdzie się znajduje. W każ dym razie nie był a to koja. Bł ysk: lą dowanie; iskry na pustyni; tarcza — jak gdyby fał szywego, powię kszonego Księ ż yca; kratery — ale w pył owej zamieci; prą dy brudnej, rudej wichury; kwadrat kosmodromu, wież e.

Mars.

Leż ał dalej, rozważ ają c już teraz cał kiem rzeczowo, czemu się zbudził. Miał zaufanie do wł asnego ciał a; nie ocknę ł oby się bez ż adnego powodu. Prawda, ż e lą dowanie był o doś ć kł opotliwe, a on potę ż nie zmę czony, bo po dwó ch wachtach bez chwili wypoczynku: Terman zł amał rę kę, kiedy automat dał cią g i rzucił o go na ś cianę. Spaś ć z sufitu, przy przejś ciu na cią g, po jedenastu latach latania — co za osioł! Trzeba bę dzie odwiedzić go w szpitalu. Czy przez to…? Nie.

Zaczą ł sobie teraz po kolei przypominać wypadki poprzedniego dnia, od chwili lą dowania. Siedli w burzy. Atmosfery tyle co nic, ale przy dwustu sześ ć dziesię ciu kilometrach na godzinę prawie nie ustoisz — przy tym nę dznym cią ż eniu. Pod podeszwami ż adnego tarcia; idą c, trzeba się wkopywać butami w piasek, dopomagać sobie grzę zną cymi kostkami. I ten pył z lodowatym sykiem szorują cy po kombinezonie, wł aż ą cy w każ dą fał dkę, ani specjalnie czerwony, ani rudy, zwykł y piasek, tyle ż e drobny. Zdą ż ył o go zmielić przez kilka miliardó w lat. Nie był o tu kapitanatu, bo i normalnego portu nie był o; Projekt Marsa, w drugim roku, wcią ż jeszcze cał y w prowizorkach, co zbudowali, to im zasypywał o, ani hotelu, ani hoteliku — nic. Kopuł y dotlenione, pod linami, ogromne, każ da jak dziesię ć hangaró w, pod promienistym parasolem stalowych lin zakotwiczonych do klocó w betonowych, mał o co widocznych spod wydm. Baraki, falista blacha, stosy i stosy pak, konteneró w, pojemnikó w, butli, skrzyń, woró w, miasto z ł adunkó w, któ re walił y się z pasó w transportera. Jedyne cał kiem przyzwoite miejsce, dopię te, uporzą dkowane — to był stoją cy poza „kloszem” budynek kontroli lotó w, dwie mile od kosmodromu, w któ rym wł aś nie leż ał, po ciemku, w ł ó ż ku dyż urnego kontrolera Seyna. Usiadł i bosą stopą, po omacku, poszukał pantofli. Zawsze je woził z sobą; zawsze rozbierał się do snu; jeś li się nie ogolił jak należ y i nie umył, nie czuł się na wysokoś ci zadania. Nie pamię tał, jak wyglą da pokó j, wię c na wszelki wypadek prostował się ostroż nie; ł eb moż na sobie rozbić przy tej oszczę dnoś ci materiał ó w (cał y projekt trzeszczał od owych oszczę dnoś ci; wiedział coś o tym). Teraz znó w gniewał o go to, ż e zapomniał, gdzie są wył ą czniki. Jak ś lepy szczur… Macał rę kami — zamiast kontaktu dotkną ł zimnego pokrę tł a. Pocią gną ł. Strzelił o lekko i ze sł abym zgrzytem otwarł a się irysowa okiennica. Był cię ż ki, zamulony, gł uchy przedś wit. Stoją c przed oknem, podobnym raczej do okrę towego bulaja, dotkną ł szczeciny na policzku, skrzywił się i westchną ł; wszystko był o nie tak, chociaż nie wiadomo wł aś ciwie — dlaczego. Zresztą gdyby się zastanowił, moż e i przyznał by, ż e wie. Nie znosił Marsa.

Był a to sprawa ś ciś le prywatna; nikt o tym nie wiedział, ale też nikogo to nie obchodził o. Mars — to był o uosobienie straconych zł udzeń, wyszydzonych, wyś mianych — ale drogich. Wolał by latać na każ dej innej trasie. Pisaninę o romantyzmie Projektu miał za zawracanie gł owy. Perspektywy kolonizacji — za fikcję. O, Mars oszukał wszystkich — wię cej: oszukiwał od stu kilkudziesię ciu lat. Kanał y. Jedna z najpię kniejszych, najbardziej niesamowitych przygó d cał ej astronomii. Planeta rdzawa: pustynna. Biał e czapki polarnych ś niegó w: ostatnie rezerwy wody. Jak brylantem w szkle zarysowana cienka siatka czystej geometrii — od biegunó w ku ró wnikowi: ś wiadectwo walki rozumu z zagł adą, potę ż ny system irygacyjny, nawadniają cy miliony hektaró w pustyni; ależ tak: z nadejś ciem wiosny zmieniał a się przecież barwa pustyń, ciemniał y od wegetacji przebudzonej, i to we wł aś ciwy sposó b: od ró wnika ku biegunowi. Co za bzdura! Kanał ó w nie był o nawet ś ladu. Roś linnoś ć? Tajemnicze mchy, porosty, opancerzone przeciw mrozom, wichurom? Spolimeryzowane wyż sze tlenki wę gla, co pokrywał y grunt — i ulatniał y się, gdy mró z koszmarny zamieniał się na mró z tylko okropny. Czapy ś niegowe? Zwykł y zestalony CO2. Ani wody, ani tlenu, ani ż ycia — poszarpane kratery, przeż arte zamieciami pył owymi skał y–ś wiadki, nudne ró wniny, martwy, pł aski, bury krajobraz z bladym, szarordzawym niebem. Ani obł okó w, ani chmur — niewyraź ne mgł y, tyle zachmurzenia, co podczas wielkich burz. Elektrycznoś ci atmosferycznej za to — do diabł a i trochę. Czy coś grał o? Sygnał jakiś? Nie, to donosił o się pianie powietrza na stalowych linach najbliż szego „bombla”. W brudnawym ś wietle (nawet najtwardszemu szkł u okiennemu szybko dawał radę piach niesiony wiatrem, a już plastykowe kopuł y mieszkalne zmę tniał y jak zawleczone bielmem) wł ą czył ż aró wkę nad umywalnią i zaczą ł się golić. Wykrzywiają c się, pomyś lał zdanie tak gł upie, ż e się mimo woli uś miechną ł: Mars jest ś winią.

Był o to jednak ś wiń stwo: przy tylu nadziejach — tak zawieś ć! Zgodnie z tradycją — ale kto wł aś ciwie ją ustanowił? Nikt w pojedynkę. Nikt sam tego nie wymyś lił; koncepcja ta nie miał a tak samo twó rcó w, jak nie mają znanych autoró w wierzenia i legendy — wię c ze zbiorowych chyba rojeń (astronomó w? mity astronomii obserwacyjnej? ) wyrosł a taka wizja: biał a Wenus, gwiazda poranna i wieczorna, tajemniczo zacią gnię ta masywem chmur — to planeta mł oda, w dż unglach cał a i jaszczurach, i wulkanicznych oceanach, jednym sł owem: to przeszł oś ć Ziemi. A Mars — wysychają cy, zardzewiał y, peł en piaszczystych burz i zagadek (kanał y potrafił y się nieraz rozdwajać w przebiegu, stawał y się bliź niacze przez jedną noc! iluż pilnych astronomó w to poś wiadczył o! ), Mars heroicznie walczą cy swoją cywilizacją ze zmierzchem ż ycia — to był a przyszł oś ć Ziemi; proste, jasne, wyraź ne, zrozumiał e. Tyle ż e nieprawdziwe od A do Z.

Pod uchem był y trzy wł oski, któ rych nie chciał wzią ć aparat elektryczny; brzytwa został a jednak na statku, wię c zaczą ł się do nich przymierzać tak i owak. Nie szł o. Mars. Ci astronomowie–obserwatorzy byli to jednak ludzie o bujnej fantazji. Schiaparelli chociaż by. Niesł ychane nazwy, jakimi ochrzcił, razem ze swym najwię kszym wrogiem, Antoniadim, to, czego nie widział, co mu się tylko zdawał o. Chociaż by okolicę, w któ rej budował się tu Projekt: Agathodaemon. Demon, wiadomo, Agatho… — od agatu chyba, ż e czarny? Czy agathon — mą droś ć? Astronautó w nie uczą greki — szkoda. Miał sł aboś ć do starych podrę cznikó w astronomii gwiezdnej i planetarnej. Ta ich wzruszają ca pewnoś ć siebie: w 1913 roku gł osił y, ż e Ziemia jest, z kosmicznej przestrzeni, czerwonawa, ponieważ atmosfera pochł ania bł ę kitną czę ś ć widma, wię c, rozumie się, to, co pozostaje, musi być co najmniej ró ż owe. Kulą w pł ot! A jednak, kiedy się oglą dał o te wspaniał e mapy Schiaparellego, wprost nie chciał o się pomieś cić w gł owie, ż e widział nie istnieją ce. Co najdziwniejsze, inni, po nim, też to widzieli. Był to jakiś psychologiczny fenomen, któ remu pó ź niej nie poś wię cano już uwagi. Najpierw cztery pią te każ dego dzieł a o Marsie wypeł niał a topografia i topologia kanał ó w — toż znalazł się w drugiej poł owie XX wieku astronom, któ ry poddał ich sieć statystycznej analizie i wykrył jej podobień stwo, wł aś nie topologiczne, do sieci kolejowej, wię c komunikacyjnej — w odró ż nieniu od przebiegu naturalnych pę knię ć czy rzek — a potem, jakby kto czar zdmuchną ł, jednym zdaniem kwitowano rzecz: zł udzenie optyczne — i kropka.

Oczyś cił maszynkę pod oknem i chowają c ją do futerał u, raz jeszcze spojrzał, już z nie ukrywaną niechę cią, na ten cał y Agathodaemon, na ó w zagadkowy „kanał ”, któ ry był nudnym pł askim terenem z nielicznymi rumowiskami w zamglonym horyzoncie. W poró wnaniu z Marsem Księ ż yc był po prostu przytulny. Zapewne, komuś, kto się na krok z Ziemi nie ruszył, brzmiał oby to dziko, lecz przecież ś wię ta prawda. Najpierw — Sł oń ce jest stamtą d akurat takie samo, jak z Ziemi, a ż e to waż ne, o tym wie każ dy, kto nie tyle się zdziwił, ile wprost przelą kł, ujrzawszy je w postaci skurczonego, zwię dł ego, zimnawego ognika. A już majestatyczna, bł ę kitna Ziemia, jak lampa, symbol bezpiecznego pobliż a, znak domu, rozjaś niają ca tak dobrze noce — podczas kiedy Fobos z Dejmosem nie dawał y nawet tyle ś wiatł a, ile Księ ż yc w pierwszej kwadrze. No i cisza. Wysoka pró ż nia, spokojna, to nie był przypadek, ż e ł atwiej przychodził o nadawać telewizyjne lą dowanie, pierwszy krok projektu Apollo, podczas kiedy o analogicznym widowisku, ot, powiedzmy, ze szczytu Himalajó w, nie był o nawet mowy. O tym, czym jest dla czł owieka wiatr, któ ry nigdy nie ustaje, moż na się bez reszty przekonać dopiero na Marsie.

Spojrzał na zegarek: był to zupeł nie nowy nabytek, z pię cioma koncentrycznymi cyferblatami, podawał standardowy czas ziemski, czas pokł adowy i czas planetarny. Był a szó sta z minutami.

Jutro o tej porze bę dę o cztery miliony kilometró w stą d — pomyś lał nie bez satysfakcji. Należ ał do „klubu przewoź nikó w”, ż ywicieli Projektu, ale godziny jego sł uż by był y policzone, bo na linię Aresterra wprowadzono już te nowe olbrzymie jednostki z masą spoczynkową rzę du 100 000 ton. „Ariel”, „Ares”, „Anabis” leż ał y na kursie Marsa od paru tygodni; „Ariel” miał lą dować za dwie godziny. Nigdy jeszcze nie widział lą dowania stutysię cznika, bo na Ziemi siadać nie mogł y; ł adowano je na Księ ż ycu, ekonomiś ci obliczyli, ż e się to opł aci. Takie jednostki, jak jego „Cuwier”, z tymi kilkunastoma tysią cami ton, miał y definitywnie zejś ć ze sceny. Ot, jaką ś drobnicę moż e bę dzie się jeszcze czasem nimi przerzucał o.

Był a szó sta dwadzieś cia i rozsą dny czł owiek zjadł by o tej porze coś gorą cego. Myś l o kawie też był a zachę cają ca. Ale gdzie się tu moż na poż ywić — nie wiedział.

W Agathodaemonie był po raz pierwszy. Dotą d obsł ugiwał gł ó wny przyczó ł ek — syrtyjski. Dlaczego zaatakowano Marsa w dwó ch punktach naraz, odległ ych od siebie o kilkanaś cie tysię cy mil? Znał uczone racje, ale myś lał swoje. Zresztą nie obnosił się z tym krytycyzmem. Wielka Syrta miał a być termoją drowym oraz intelektronicznym poligonem. Wyglą dał o tam zupeł nie inaczej. Niektó rzy mó wili, ż e Agathodaemon jest Kopciuszkiem Projektu i ż e już kilkakrotnie groził o mu zwinię cie. Wcią ż jednak liczyli jeszcze na tę jaką ś zamarzł a wodę, na te gł ę bokie lodowce z zamierzchł ych epok, któ re wł aś nie tu miał y tkwić, gdzieś pod zapiekł ym gruntem — pewno, ż e jeś liby się Projekt dokopał miejscowej wody, był oby to istnym triumfem, zważ ywszy, ż e na razie każ dą kroplę woził o się z Ziemi, a urzą dzenia wychwytują ce parę wodną z atmosfery budowano i budowano drugi rok, chwila zaś rozruchu wcią ż się oddalał a.

Nie, stanowczo Mars nie miał dlań ż adnych powabó w.

Nie chciał o mu się wyjś ć jeszcze — w budynku był o tak cicho, jakby wszyscy gdzieś poszli czy pomarli. A nie chciał o mu się wyjś ć gł ó wnie przez to, ż e przywykał coraz bardziej do samotnoś ci — dowó dca moż e być na pokł adzie zawsze samotny, jeś li chce — i sł uż ył a mu dobrze: po dł uż szej podró ż y — leciał o się teraz, po opozycji, przeszł o trzy miesią ce — musiał uż yć pewnego wysił ku, ż eby wejś ć tak od razu i po prostu w tł um obcych ludzi. A nie znał tu nikogo opró cz dyż urnego kontrolera. Mó gł pó jś ć do niego na pię tro, lecz był oby to w nie najlepszym guś cie. Nie należ y zawracać gł owy ludziom przy pracy. Są dził podł ug siebie: nie lubił takich goś ci.

W przegró dce nesesera był termos z resztką kawy i paczka keksó w. Jadł, starają c się nie kruszyć, pił i patrzał przez porysowaną piaskiem okrą gł ą szybę w stare, pł askie i jak gdyby ś miertelnie zmę czone dno tego Agathodaemona. Mars robił na nim takie wł aś nie wraż enie: ż e już mu wszystko jedno; i dlatego tak dziwnie był y nagromadzone kratery, inne od księ ż ycowych, niby rozmyte („jakby sfał szowane” — wyrwał o mu się raz przy oglą daniu duż ych, dobrych zdję ć ), i tak bezsensowne te okolice dzikiego urzeź bienia, zwane „chaosami”, miejsca ukochane przez areologó w, bo niczego podobnego do tych formacji na Ziemi nie był o. Mars był jakby zrezygnowany, nie dbał ani o dotrzymanie sł owa, ani nawet o pozory. Gdy się ku niemu zbliż ał o, zaczynał tracić swó j solidny, czerwony wyglą d, przestawał być emblematem boga wojny, powlekał się niewyraź ną buroś cią, plamami, zaciekami, ż adnego wyrazistego rysunku, jak na Księ ż ycu czy Ziemi, rozmaz, szarawa rdza i wieczny wiatr.

Pod stopami czuł najdelikatniejsze w ś wiecie drż enie — przetwornik albo transformator. Zresztą dalej panował a cisza, w któ rą jakby z innego ś wiata wnikał kiedy niekiedy odległ y skowyt wichury na linach mieszkalnego klosza. Piekielny piasek dawał z czasem radę nawet dwucaló wkom z wysokogatunkowej stali. Na Księ ż ycu moż na zostawić każ dą rzecz, poł oż yć na kamieniu i wró cić po stu latach, po milionie, ze spokojną wiedzą, ż e leż y nie tknię ta. Na Marsie nie moż na niczego upuś cić z rę ki — wsią kł oby na amen. To nie był a uczciwa planeta.

O szó stej czterdzieś ci brzeg horyzontu zaczerwienił się, wschodził o Sł oń ce, i ta plama jasnoś ci (ż adnej zorzy, ską d) znienacka — barwą — przypomniał a mu sen. Peł en zdziwienia, powoli odstawił termos. Przypomniał sobie, o co tam szł o. Ktoś chciał go zabić — ale to on zabił tamtego. Umarł y gonił go przez czerwono rozś wietloną ciemnoś ć; zabijał go jeszcze kilka razy, ale to nic nie pomagał o. Idiotyczne, zapewne, ale był o tam coś jeszcze: był niemal pewny, ż e we ś nie znał tego czł owieka, a teraz nie miał poję cia, z kim walczył tak rozpaczliwie. Oczywiś cie, poczucie znajomoś ci też mogł o być zł udzeniem snu. Pró bował tego dojś ć, ale znó w samowolna pamię ć milkł a, wszystko na powró t chował o się milczkiem jak ś limak do skorupy, i stał tak, przy oknie, z rę ką na stalowej framudze, trochę poruszony, jakby poszł o o nie wiedzieć co. Ś mierć. Był o jasne, ż e w miarę rozrostu kosmonautyki ludzie zaczną . umierać na planetach. Księ ż yc okazał się lojalny wobec zmarł ych. Pozwala skamienieć, obraca w lodowy posą g, w mumię, któ rej lekkoś ć, prawie nieważ koś ć odrealnia ją i ujmuje jakby wagi katastrofie. Natomiast na Marsie trzeba o nich dbać, niezwł ocznie, bo piaszczyste wichry przetną każ dy skafander w cią gu paru dni, i nim wysoka susza zmumifikuje szczą tki, wyjrzą z rozdartej tkaniny koś ci, polerowane, szlifowane z zapamię taniem, aż obnaż y się szkielet, któ ry, rozsypany, w tym obcym piasku, pod tym brudnym, obcym niebem, jest niemal wyrzutem sumienia, prawie zniewagą, jakby przywoż ą c tutaj rakietami, razem z ż yciem, ś miertelnoś ć, ludzie zrobili coś niewł aś ciwego, coś, czego należ y się wstydzić, co trzeba ukryć, zabrać gdzieś, pochować; wszystko bez sensu, rozumie się — ale tak w tej chwili czuł.

O sió dmej był a zmiana na stanowiskach kontroli lotu, a podczas zmiany wypada już i obcemu przyjś ć. Pochował swoje rzeczy do nesesera, nie był o ich wiele, i wyszedł, pamię tają c o tym, ż e trzeba się upewnić, czy rozł adunek „Cuiviera” idzie planowo. Do poł udnia miał już wyzbyć się cał ej swojej drobnicy, a był o tam parę rzeczy wartych sprawdzenia. Na przykł ad chł odzenie osady pomocniczego reaktora. Zwł aszcza ż e musiał wracać z uszczuploną zał ogą. O tym, aby mó gł dostać tu kogoś w zamian za Termana, nie był o mowy. Po krę tych schodach, wył oż onych pianoplastykiem, z rę ką na dziwnie ciepł ej, jakby ogrzewanej porę czy, dostał się na pię tro, i wszystko od razu się zmienił o tak cał kowicie, jakby on też stał się kimś innym otwierają c szerokie wahadł owe drzwi o matowych szybach.

Był o to jakby wnę trze wielkiej gł owy, z sześ ciorgiem wypukł ych, ogromnych, szklanych oczu, wył upionych w trzy strony ś wiata. Tylko w trzy, bo za czwartą ś cianą znajdował y się anteny, a cał a ta salka mogł a się krę cić na osi niczym obrotowa scena. Był a też w niejakim sensie sceną, na któ rej odgrywano wcią ż podobne sztuki startó w i lą dowań, widocznych jak na dł oni, bo z odległ oś ci kilometra, zza kolistych, szerokich pulpitó w, stanowią cych jakby jedną cał oś ć ze srebrzystoszarymi ś cianami. Był o tu trochę jak w kontrolnej wież y lotniska, a trochę jak na sali operacyjnej; przy ś lepej ś cianie masywniał pod skoś nym kapturem gł ó wny komputer bezpoś redniej ł ą cznoś ci ze statkami, któ ry zawsze mrugał i cykał, prowadzą c swoje milczą ce monologi i wypluwają c kawał ki dziurkowanych taś m; był y tu trzy rezerwowe stanowiska kontroli z mikrofonami, lampami punktowymi, fotelami na kulowych przegubach, i podobne do bulwiastych hydrantó w ulicznych podrę czne automaty, liczą ce kontroleró w; był tu wreszcie, pod ś cianą, mał y, ale jak lalka zgrabny barek z cichutko syczą cym ekspresem. Wię c to tu znajdował o się kawowe ź ró deł ko! Swego „Cuiviera” nie mó gł stą d Pirx zobaczyć; postawił go, jak mu przykazał a kontrola, trzy mile dalej, poza wszystkimi betonami, bo tak się tutaj przygotowywano na przyję cie pierwszej najcię ż szej jednostki projektu, jakby nie był a wyposaż ona w najnowsze astrolokacyjne i kosmonautyczne automatyki, któ re, jak cheł pili się konstruktorzy ze stoczni (znał prawie wszystkich), mogł y posadzić ten ć wierć milowy ogrom, tę ż elazną gó rę na powierzchni wielkoś ci ogró dka dział kowego. Wszyscy pracownicy portu, z trzech zmian, przyszli na tę uroczystoś ć, któ ra zresztą ż adną oficjalną uroczystoś cią nie był a; „Ariel”, podobnie jak inne jednostki prototypowe, miał wszak za sobą dziesią tki pró bnych lotó w i lą dowań księ ż ycowych; co prawda, nigdy jeszcze nie wchodził z peł nym obcią ż eniem w atmosferę. Do lą dowania pozostał o niespeł na pó ł godziny, wię c Pirx przywitał się z tymi, co nie mieli sł uż by, a potem i Seynowi uś cisną ł rę kę; odbiorniki pracował y już, na ekranach telewizyjnych chodził y rozmazane smugi z gó ry na dó ł, ale ś wiateł ka pulpitu zbliż enia wszystkie jeszcze jaś niał y niepokalaną zielenią na znak, ż e został o mnó stwo czasu i nic się nie dzieje. Romani, kierownik bazy Agathodaemona, zaproponował mu do kawy kieliszek koniaku, Pirx zawahał się, ale w koń cu był przecież osobą cał kiem prywatną i — chociaż nieprzywykł y do tak rannego uż ywania trunkó w — pojmował, ż e chodzi im o symboliczne uś wietnienie chwili; czekano wszak od miesię cy na te najcię ż sze jednostki, miał y zdją ć z gł owy kierownictwu bezustanne kł opoty, bo dotą d wcią ż toczył się wyś cig mię dzy ż arł ocznoś cią budowy, któ rej nie mogł a zaspokoić flotylla Projektu, a wysił kami przewoź nikó w, takich jak Pirx, ż eby obracać na trasie Mars — Ziemia tak sprawnie i szybko, jak się tylko dał o. Teraz, po opozycji, obie planety zaczynał y się rozchodzić, odległ oś ć dzielą ca je miał a już przez cał e lata rosną ć, aby dojś ć do przeraź liwego maksimum setek milionó w kilometró w; i wł aś nie w tym najgorszym dla Projektu okresie przybywał o potę ż ne wsparcie.

Wszyscy mó wili przyciszonymi gł osami, a kiedy. zieleń zgasł a i odezwał y się brzę czyki, nastał a zupeł na cisza. Dzień wstawał typowo marsjań ski, ani chmurny, ani czysty, bez wyraź nego horyzontu, bez wyraź nego nieba, jak gdyby bez dają cego się oznaczyć i rachować czasu. Mimo dnia obrzeż a kwadrató w betonowych, leż ą ce pł asko w centrum Agathodaemona, obwiodł y pał ają ce linie, zapalił y się tam automatycznie laserowe oznakowania, a krawę dzie centralnej okrą gł ej tarczy z prawie czarnego betonu wyznaczał y bł yszczą ce gwiaź dziste jody. Kontrolerzy poprawili się w fotelach, zresztą i tak roboty mieli tyle co nic; za to gł ó wny komputer rozjaś nił swoje tarcze, jakby objawiał wszem wobec swą nadzwyczajną waż noś ć, przekaź niki zaczę ł y gdzieś cichutko stukać i z gł oś nika doszedł ich wyraź ny bas:

— Halo tam, Agathodaemon, tu „Ariel”, mó wi Klyne, jesteś my na optycznej, wysokoś ć sześ ć set, za dwadzieś cia sekund przeł ą czymy się na automaty, do zejś cia, odbió r.

— Agathodaemon do „Ariela”! — rzekł skwapliwie Seyn; mał y, z dziobatym profilkiem u sitka mikrofonu, doduszał szybko papierosa — mamy was na wszystkich ekranach, na jakich moż emy was mieć, kł adź cie się i schodź cie ł adnie na dó ł, odbió r!

Ż artują tu sobie — pomyś lał Pirx, któ ry tego nie lubił, moż e był przesą dny — no, widać mają procedury w mał ym palcu.

— „Ariel” do Agathodaemona: mamy trzysta, wł ą czamy automaty, schodzimy bez bocznego dryfu, zero na zero, jaka sił a wiatru? — odbió r.

— Agathodaemon do „Ariela”: wiatr 180/h, pó ł noc–no–pó ł nocnozachodni, nic wam nie zrobi, odbió r.

— „Ariel” do wszystkich: schodzę na osi ruf owo, automaty przeję ł y stery, koniec.

Zapadł a cisza, tylko przekaź niki coś tam drobił y po swojemu, a na ekranach ukazał się już wyraź nie biał o pł oną cy punkt, rosną cy szybko, jakby ktoś wydymał bań kę ognistego szkł a. Był a to zieją ca rufa statku, któ ry schodził w samej rzeczy jak zawieszony na niewidzialnym pionie, bez najmniejszych drgnień, bocznych przechył ó w, bez ś ladu zawirowań — Pirxowi przyjemnie był o na to patrzeć. Oceniał odległ oś ć na jakieś sto kilometró w; przed pię ć dziesię cioma nie był o sensu zaglą dać w niebo przez okna, mimo to zgrupował o się już przy nich sporo obecnych z zadartymi w zenit gł owami.

Kontrola miał a cią gł ą ł ą cznoś ć radiofoniczną ze statkiem, ale po prostu nie był o o czym mó wić; zał oga leż ał a w komplecie na anty grawitacyjnych fotelach, wszystko robił y automaty pod dyrekcją gł ó wnego komputera rakietowego, i to on wł aś nie zadecydował o zmianie cią gu atomowego na borowodorowy — przy sześ ć dziesię ciu kilometrach wysokoś ci, a wię c na samej granicy rzadkiej atmosfery. Teraz Pirx podszedł do ś rodkowego, najwię kszego okna i natychmiast zobaczył w niebie, przez jego bladoszarą mgieł kę, ostrozielony ognik, mikroskopijny, ale wibrują cy niezwykł ym blaskiem — jak gdyby ktoś nawiercał z wysokoś ci nieboskł on Marsa pł oną cym szmaragdem. Od tego ró wnomiernie pał ają cego punktu szł y w ró ż ne strony blade smuż ki, był y to jakieś wiechetka i strzę py chmur, a raczej tych niedonoskó w, któ re w tutejszej atmosferze peł nił y zastę pczo ich obowią zki. Schwytane w orbitę okrę towego odrzutu, zapalał y się i rozpadał y jak sztuczne ognie. Statek ró sł, a wł aś ciwie wcią ż tylko rosł a jego okrą gł a rufa. Powietrze najwyraź niej drgał o pod nim od ż aru i przez to mogł o się niedoś wiadczonemu zdawać, ż e i sama rakieta trochę chodzi na boki, ale Pirx znał ten obraz zbyt dobrze, by się omylić. Jakoś tak bez ż adnego napię cia, w spokoju szł o wszystko, przypomniał sobie pierwszy krok ludzki na Księ ż ycu, tam też tak poszł o, jak po maś le. Rufa był a już zieloną palą cą się tarczą z aureolą rozbryzgó w. Zerkną ł na gł ó wny altimetr nad pulpitami kontroli, bo przy tak duż ej jednostce moż na się ł atwo był o omylić w szacunku wysokoś ci; jedenaś cie, nie, dwanaś cie kilometró w dzielił o „Ariela” do Marsa — oczywiś cie opadał coraz wolniej dzię ki rosną cemu cią gowi hamowania.

Nagle stał o się kilka rzeczy naraz.

Obraz rufowych dysz „Ariela”, w koronie zielonych pł omieni, zadrgał inaczej niż dotą d. W gł oś niku rozległ się jakiś niezrozumiał y beł kot, okrzyk, coś jakby „rę czna! ”, a moż e „raczej! ” — jedno niepoję te sł owo wykrzyczane ludzkim gł osem, tak odmiennym, ż e chyba nie był to Klyne. Zieleń buchają ca z rufy „Ariela” nagle zbladł a. Był to uł amek sekundy. W nastę pnym mgnieniu rozkrzaczył a się straszliwym, bł ę kitnobiał ym bł yskiem — i Pirx zrozumiał od razu, w dreszczu osł upienia, któ ry przeszył go od stó p do gł ó w, tak ż e gł uchy, ogromny gł os, co wyrwał się z gł oś nika, nie zaskoczył go wcale.

„Ariel” — sapnię cie. — Zmiana procedury. Od meteorytu. Cał a naprzó d na osi! Uwaga! Cał y cią g!

Był to automat. W tle tego gł osu ktoś jakby krzyczał. W każ dym razie Pirx prawidł owo zinterpretował zmianę barwy ognia wylotowego: borowodory zastą pił peł ny cią g reaktoró w i olbrzymi statek, zahamowany jakby straszliwym uderzeniem niewidzialnej pię ś ci, dygocą c wszystkimi spojeniami, zatrzymał się — a przynajmniej tak to patrzą cym wyglą dał o — w rozrzedzonym powietrzu, tych pię ć czy cztery ledwo kilometry nad tarczą kosmodromu. Chodził o o manewr niesamowity — zakazany przez wszystkie reguł y, postanowienia, wykraczają cy poza cał ą kosmolocję: ż eby powstrzymać stutysię czną masę — bo wszak trzeba był o chyż oś ć jej spadania wygasić pierwej, nim mogł a na powró t wystrzelić wzwyż. Pirx zobaczył w perspektywicznym skró cie bok olbrzymiego cylindra. Rakieta stracił a pion. Przechylał a się. Zaczę ł a, niezwykle powoli, prostować się, ale wychylił o ją w drugą stronę jak gigantyczne wahadł o; ponowny przechył ć wierć milowego kadł uba w przeciwną stronę był już wię kszy. Przy tak mał ej szybkoś ci utrata ró wnowagi był a w tej amplitudzie nie do opanowania; dopiero w owych sekundach doszedł Pirxa krzyk gł ó wnego kontrolera:

— „Ariel”, „Ariel”! Co robicie?! Co się u was dzieje?!

Jak wiele rzeczy mogł o zajś ć w czą stkach sekund! Pirx, przy ró wnoległ ym, nie obsadzonym pulpicie, krzyczał cał ą piersią w mikrofon:

— Klyne! Na rę czną!!! Na rę czną do lą dowania!!! Na rę czną!!!

Wtedy nakrył ich nadchodzą cy przecią gł y nieustanny grom. Dopiero teraz dobiegł a ich fala dź wię kowa! Jak kró tko musiał o wszystko trwać! Stoją cy u okien krzyknę li jednym gł osem. Kontrolerzy oderwali się od pulpitó w.

„Ariel” spadał mł yń cem jak kamień, ś lepo walą c w atmosferę smugami zataczają cego się ognia ruf; krę cił się powoli, bezwł adny na podobień stwo trupa, jak gdyby ktoś olbrzymią ż elazną wież ę cisną ł z nieba ku brudnym wydmom pustyni; wszyscy stali jak wryci, w gł uchej, straszliwej ciszy, bo już nic nie moż na był o zrobić; gł oś nik niewyraź nie chrypiał, bormotał odległ ą wrzawą czy hukiem morza, nie wiadomo był o, czy to ludzkie gł osy, wszystko się tam zlewał o w jeden chaos; a biał y, jakby ską pany w blaskach, niesamowicie dł ugi cylinder gnał coraz szybciej w. dó ł; wydawał o się, ż e trafi samą kontrolę; ktoś przy Pirxie ję kną ł. Skurczyli się odruchowo.

Kadł ub wyrż ną ł skosem w jedno z niskich obmurowań poza tarczą, zł amał się na dwoje i z jaką ś dziwaczną powolnoś cią pę kają c dalej, ż e buchnę ł o szczą tkami na wszystkie strony, zarył się w piach; w oka mgnieniu powstał a tam na dziesię ć pię ter wysoka chmura, w któ rej zagrzmiał o, zagruchotał o, trysnę ł o ognistymi szwami, ponad zgrzywioną zasł onę wyrzuconego piasku wychyną ł oś lepiają co biał y wcią ż dzió b statku, oderwał się od reszty, przeleciał kilkaset metró w w powietrzu, poczuli jedno, drugie, trzecie potę ż ne uderzenie, te wstrzą sy gruntu był y tak mocne, jak przy trzę sieniu ziemi. Cał y budynek podniosł o, poszedł w gó rę i opadł niczym ł ó dka na fali. Potem w piekielnym rumorze rozł amywanego ż elastwa wszystko zakrył a przed nimi brą zowoczarna ś ciana dymu i kurzu. I to był koniec „Ariela”. Gdy biegli po schodach do komory wyjś ciowej, Pirx, jeden z pierwszych w kombinezonie, nie miał wą tpliwoś ci — z takiego zderzenia nikt nie mó gł wyjś ć ż ywy.

Potem biegli zataczają c się pod uderzeniami wichury; z daleka, od strony klosza, pokazał y się pierwsze pojazdy gą sienicowe i hovercrafty. Ale już nie trzeba się był o spieszyć. Nie był o do czego. Pirx sam nie wiedział, jak i kiedy wró cił do budynku kontroli — z obrazem krateru i zgniecionego kadł uba w osł upiał ych oczach, tak ż e na dobre ockną ł się dopiero, ujrzawszy w ś ciennym lustrze wł asną poszarzał ą i jakby ś cią gnię tą nagle twarz.

 

*

 

W poł udnie powoł ano komisję rzeczoznawcó w do zbadania przyczyn katastrofy. Ekipy robocze koparkami i dź wigami rozwł ó czył y jeszcze dzwona ogromnego kadł uba, jeszcze nie dotarto do wrytej gł ę boko w grunt, zmiaż dż onej steró wki, mieszczą cej automaty Kontroli, kiedy z Wielkiej Syrty przyleciał a grupa specjalistó w — jednym z tych dziwacznych mał ych helikopteró w o gigantycznych ś migł ach, zdatnych do lotu jedynie w rozrzedzonym powietrzu Marsa. Pirx nie wł aził nikomu w drogę i nikogo o nic nie pytał, bo aż nazbyt dobrze rozumiał, ż e sprawa jest wyją tkowo ciemna. W toku normalnej procedury lą dowania, podzielonej na uś wię cone etapy i zaprogramowanej niczym rozkł ad jazdy niezawodnych pocią gó w, bez ż adnej widocznej przyczyny gł ó wny komputer „Ariela” zgasił borowodorowy cią g, wyrzucił hasł a przypominają ce szczą tkowy alarm meteorytowy i przeł ą czył napę d na ucieczkę od planety cał ą mocą; statecznoś ci, utraconej podczas tego karkoł omnego manewru, nie mó gł już odzyskać. O czymś podobnym nie wspominał a historia astrolocji i nasuwają ce się przypuszczenia — ż e komputer zwyczajnie zawió dł, ż e się w nim jakieś obwody pozwierał y, poprzepalał y — wyglą dał y zgoł a nieprawdopodobnie, ponieważ szł o o jeden z dwó ch programó w — startu i lą dowania — zabezpieczonych przed awariami taką liczbą zabezpieczeń, ż e już raczej przychodził o myś leć o sabotaż u. Gł owił się nad tym w pokoiku, któ ry Seyn oddał mu poprzedniej nocy do dyspozycji, umyś lnie nie wysuwają c nosa za drzwi, ż eby się nie narzucać, tym bardziej ż e miał przecież za kilkanaś cie godzin wystartować, a nic takiego nie przychodził o mu do gł owy, z czym powinien by pospieszyć do komisji. Okazał o się jednak, ż e nie zapomniano o nim; kilka minut przed pierwszą zajrzał do niego Seyn. Był z nim i Romani; czekał na korytarzu; wychodzą c, Pirx w pierwszej chwili nie poznał go; kierownik kompleksu Agathodaemona wydał mu się jednym z mechanikó w; miał na sobie osmolony, pokryty zaciekami kombinezon, twarz jakby zmalał ą z wyczerpania, lewy ką t ust drgał mu co chwila, lecz gł os pozostał ten sam; poprosił Pirxa, w imieniu komisji, do któ rej należ ał, by odł oż ył start „Cuiviera”.

— Naturalnie… jeż eli jestem potrzebny — Pirx był zaskoczony; zbierał myś li. — Muszę tylko uzyskać zezwolenie Bazy.

— Zał atwimy to sami, jeś li się pan zgadza.

Nikt już nic nie powiedział; poszli we trzech do gł ó wnego „bombla”, gdzie w dł ugim, niskim pomieszczeniu kierownictwa siedział o dwudziestu kilku rzeczoznawcó w — kilku miejscowych, wię kszoś ć przyleciał a z Wielkiej Syrty. Jako ż e był a pora obiadowa, a szł o o każ dą godzinę, przyniesiono im zimnego jedzenia z bufetu i tak, przy herbacie, nad talerzykami, przez co wszystko wyglą dał o dziwnie jakoś nieoficjalnie, a prawie i niepoważ nie, zaczę ł y się obrady. Pirx oczywiś cie domyś lał się, czemu przewodniczą cy, inż ynier Hoyster, jego jako pierwszego poprosił o opis katastrofy. Był on jedynym ponad wszelką wą tpliwoś ć niestronniczym ś wiadkiem, bo nie należ ał ani do zespoł u kontroli lotó w, ani do zał ogi Agathodaemona. Gdy Pirx doszedł w zeznaniu do swej reakcji, Hoyster przerwał mu po raz pierwszy.

— Wię c pan chciał, ż eby Klyne wył ą czył cał ą automatykę i starał się lą dować sam, tak?

— Tak.

— A moż na wiedzieć, czemu?

Pirx nie zwlekał z odpowiedzią.

— Miał em to za jedyną szansę.

— Tak. A nie przypuszczał pan, ż e przejś cie na sterowanie rę czne moż e spowodować utratę statecznoś ci?

— Już był a stracona. To moż na zresztą sprawdzić, są przecież taś my.

— Oczywiś cie. Chcieliś my najpierw wytworzyć sobie obraz ogó lny. A… jakie jest pana osobiste zdanie?

— O przyczynie…?

— Tak. Ponieważ na razie nie tyle obradujemy, co informujemy się. Cokolwiek pan powie, nie bę dzie szczegó lnie wią ż ą ce; cenne moż e się okazać każ de przypuszczenie, nawet ryzykowne.

— Rozumiem. Coś się stał o z komputerem. Nie wiem — co, i nie wiem też, jak to moż liwe. Gdybym tam nie był sam, nie uwierzył bym w to, ale był em i sł yszał em. To on odwró cił procedurę — i dał meteorytowe ostrzeż enie, jakkolwiek w poronny sposó b. Brzmiał o to mniej wię cej jak: „meteoryty — uwaga, cał a na osi naprzó d”. A ponieważ nie był o ż adnych meteorytó w… — Pirx wzruszył ramionami.

— Ten model — „Ariela” — jest udoskonaloną wersją komputera AIBM 09 — zauważ ył Boulder, elektronik, któ rego Pirx znał, bo stykał się z nim przelotnie w Wielkiej Syrcie.

Pirx skiną ł gł ową.

— Wiem o tym. Dlatego powiedział em, ż e nie uwierzył bym, gdybym tego nie widział na wł asne oczy. Ale to się stał o.

— Jak pan są dzi, komandorze, czemu Klyne nic nie zrobił? — spytał Hoyster.

Pirx poczuł wewnę trzny chł ó d i nim odpowiedział, spojrzał w obie strony — na wszystkich. Pytanie takie musiał o paś ć. Wolał by jednak nie być pierwszym, któ ry miał mu sprostać.

— Tego nie wiem.

— Naturalnie. Ale wieloletnie doś wiadczenie pozwala panu postawić się na jego miejscu…

— Postawił em się. Zrobił bym to, do czego pró bował em go skł onić.

— A on?

— Nie był o ż adnej odpowiedzi. Hał as, jakby krzyki. Trzeba bę dzie bardzo dokł adnie przesł uchać taś my, ale obawiam się, ż e to da niewiele.

— Panie komandorze — rzekł cicho, ale dziwnie powoli, jakby ostroż nie dobierają c sł ó w, Hoyster — pan orientuje się w sytuacji, nieprawdaż? Dwie nastę pne jednostki tej samej klasy, z takim samym ukł adem sterowania, znajdują się obecnie na linii Aresterra; „Anabis” przybę dzie za trzy tygodnie, ale „Ares” już za dziewię ć dni. Bez wzglę du na zobowią zania wobec tych, co zginę li, mamy wię ksze wobec ż ywych. Niewą tpliwie przemyś lał pan już, w cią gu tych pię ciu godzin, wszystko, co zaszł o. Nie mogę pana do tego zmusić, ale proszę, ż eby pan to nam wyjawił.

Pirx poczuł, ż e blednie. Tego, co chciał powiedzieć Hoyster, domyś lił się z jego pierwszych sł ó w i ogarnę ł o go niezrozumiał e wraż enie, rodem z nocnego snu: aura zaciekł ego, rozpaczliwego milczenia, w któ rym walczył z przeciwnikiem bez twarzy i zabijają c go razem z nim giną ł. Był o to mgnienie. Przemó gł się i spojrzał Hoysterowi w oczy.

— Rozumiem — powiedział. — Klyne i ja należ ymy do dwó ch ró ż nych generacji. Kiedy zaczynał em latać, zawodnoś ć procedur automatycznych był a daleko wię ksza… To się utrwala w zachowaniu. Myś lę, ż e… ufał im do koń ca.

— Są dził, ż e komputer dysponuje lepszym rozeznaniem? Ż e opanuje sytuację?

— Nie musiał liczyć na to, ż e ją opanuje… a tylko, ż e jeś li nie potrafi, tym bardziej nie dokona tego czł owiek.

Pirx odetchną ł. Powiedział, co myś lał, nie rzucają c cienia na mł odszego — któ ry już nie ż ył.

— Czy, podł ug pana, istniał y szansę ocalenia statku?

— Nie wiem. Był o bardzo mał o czasu. „Ariel” był bliski utraty szybkoś ci.

— Czy pan lą dował kiedyś w takich warunkach?

— Tak. Ale statkiem o mał ej masie — i na Księ ż ycu. Im dł uż sza i cię ż sza jest rakieta, tym trudniej odzyskać statecznoś ć przy utracie szybkoś ci, zwł aszcza gdy się zaczyna przechył.

— Czy Klyne sł yszał pana?

— Nie wiem. Powinien był sł yszeć.

— Czy przeją ł stery?

Pirx otwierał już usta, by powiedzieć, ż e na to jest dowó d w rejestrach, ale zamiast tego odparł:

— Nie.

— Ską d pan to wie? — to był Romani.

— Podł ug kontroli. „Procedura automatyczna” ś wiecił a się przez cał y czas. Zgasł a dopiero, gdy statek się rozbił

— A czy pan nie uważ a, ż e Klyne nie miał już czasu? — spytał Seyn. Był o coś osobliwego w tym, ż e tak się do niego zwró cił — chociaż byli na „ty”. Jakby powstał mię dzy nimi nagł y dystans. Wrogoś ć?

— Sytuację moż na wymodelować matematycznie i wtedy okaż e się, czy był a jakaś szansa — Pirx starał się o rzeczowoś ć. — Ja tego nie mogę wiedzieć.

— Ale gdy przechył przekroczył 45 stopni, statecznoś ć był a nie do odzyskania — upierał się Seyn. — Czy nie tak?

— Na moim „Cuivierze” niekoniecznie. Cią g moż na powię kszyć — poza dopuszczalną granicę.

— Przecią ż enie powyż ej dwudziestu kilku moż e zabić.

— Zapewne. Ale upadek z pię ciu kilometró w musi. Na tym się ta kró tka polemika zakoń czył a. Pod lampami, pł oną cymi mimo dnia, kł adł się pł asko dym. Palili.

— Podł ug pana, Klyne mó gł przeją ć stery, ale nie zrobił tego. Tak? — wró cił do swego wą tku przewodniczą cy Hoyster.

— Prawdopodobnie mó gł.

— Czy nie uważ a pan za moż liwe, ż e swoją interwencją zbił pan go z tropu? — odezwał się zastę pca Seyna, czł owiek z Agathodaemona, któ rego Pirx nie znał. Tutejsi byli przeciwko niemu? I to mó gł zrozumieć.

— Uważ am to za moż liwe. Tym bardziej ż e tam, w sterowni, ludzie krzyczeli coś. Tak to wyglą dał o.

— Na panikę? — spytał Hoyster.

— Nie odpowiem na to pytanie.

— Dlaczego?

— Proszę przesł uchać taś my. To nie są ś cisł e dane — hał as, któ ry moż na sobie rozmaicie tł umaczyć.

— Czy kontrola naziemna mogł a, podł ug pana opinii, coś jeszcze zrobić? — pytał z kamienną twarzą Hoyster. Wyglą dał o na to, ż e wewną trz komisji zachodzi rozł am. Hoyster był z Wielkiej Syrty.

— Nie. Nic.

— Temu, co pan powiedział, zaprzecza pana wł asny postę pek.

— Nie. Kontrola nie ma prawa mieszać się do decyzji dowó dcy — w podobnej sytuacji. W sterowni moż e ona inaczej wyglą dać niż na dole.

— Przyznaje pan wię c, ż e pan dział ał wbrew przyję tym zasadom? — raz jeszcze odezwał się zastę pca Seyna.

— Tak.

— Dlaczego? — pytał Hoyster.

— Zasady nie są dla mnie ś wię te. Robię zawsze to, co uważ am za wł aś ciwe podł ug wł asnego zdania. Zdarzył o mi się już za to odpowiadać.

— Przed kim?

— Przed Trybunał em Izby Kosmicznej.

— Ale został pan oczyszczony od zarzutó w oskarż enia? — zauważ ył Boulder. Wielka Syrta — i Agathodaemon. To był o prawie wyraź ne.

Pirx milczał.

— Dzię kuję panu.

Przesiadł się na stoją ce z boku krzesł o, bo zeznawał z kolei Seyn, potem jego zastę pca. Nim skoń czyli, przyniesiono pierwsze taś my z budynku kontroli lotó w. Przychodził y też telefoniczne meldunki z prac we wraku „Ariela”. Już był o pewne, ż e nikt nie pozostał przy ż yciu, ale do sterowni nie dostali się: weszł a na jedenaś cie metró w w gł ą b gruntu. Przesł uchiwanie taś m, protokoł owanie zeznań trwał o bez przerwy do sió dmej. Potem zrobiono godzinną przerwę. Syrtyjczycy z Seynem pojechali na miejsce katastrofy. Romani w przejś ciu zatrzymał Pirxa.

— Komandorze…

— Sł ucham

— Pan nie ma tu do nikogo…

— Proszę tak nie mó wić. Stawka jest zbyt wysoka — przerwał mu Pirx.

Tamten pokiwał gł ową.

— Zostanie pan, na razie, na siedemdziesią t dwie godziny. Zał atwiliś my to już z Bazą.

— Z Ziemią …? — Pirx był zaskoczony. — Nie wydaje mi się, ż ebym mó gł jeszcze pomó c…

— Hoyster, Rahaman i Boulder chcą dokooptować pana do skł adu komisji. Nie odmó wi pan? Sami ludzie Syrty.

— Choć bym chciał, nie mogę — odpowiedział i na tym się rozstali.

O dziewią tej wieczorem zebrali się ponownie. Peł ne przesł uchanie taś m był o dramatyczne — a jeszcze bardziej film, któ ry przyszł o obejrzeć, pokazują cy wszystkie fazy katastrofy, od pojawienia się w zenicie zielonej gwiazdy „Ariela”. Hoyster podsumował potem tymczasowe wyniki badań — bardzo lakonicznie.

— Wyglą da istotnie na to, ż e zawió dł komputer. Jeś li nie ogł osił normalnym trybem meteorytowego alarmu — zachował się tak, jakby „Ariel” leż ał na kolizyjnym kursie z jaką ś masą. Rejestraty wykazują, ż e przekroczył dozwoloną moc cią gu o trzy jednostki. Dlaczego to zrobił, nie wiemy. Moż e wyjaś ni coś sterownia — miał na myś li taś my rejestrują ce „Ariela”; Pirx był tu sceptykiem. — Tego, co się dział o w sterowni w ostatnich chwilach, nie moż na zrozumieć. W każ dym razie komputer nie zawió dł pod wzglę dem operacyjnego tempa — w szczycie kryzysu podejmował decyzje z peł ną sprawnoś cią, bo iterował w nanosekundach wszystkie swoje polecenia dla agregató w. Takż e agregaty pracował y bez zarzutu do koń ca. To cał kiem pewne. Nie wykryliś my absolutnie niczego, co by mogł o ś wiadczyć o zewnę trznym lub wewnę trznym zagroż eniu procedury wdroż onego lą dowania. Od godziny 7, 03 do 7, 08 przebiegał o doskonale. Decyzja komputera — odwró cenia procedury i pró by poronnego startu — nie daje się, jak dotą d, niczym wyjaś nić. Kolego Boulder?

— Nie rozumiem tego.

— Bł ą d programowania?

— Wykluczony. „Ariel” lą dował tym programem szereg razy — osiowo i we wszystkich moż liwych dryfach.

— Ale na Księ ż ycu. Tam jest mniejsze cią ż enie.

— To moż e mieć pewne znaczenie dla agregató w mocy, ale nie dla zespoł ó w informacji. A moc nie zawiodł a.

— Kolego Rahaman?

— Nie znam dobrze tego programu.

— Ale model komputera pan zna?

— Tak.

— Co moż e przerwać tok procedury lą dowania, jeż eli nie ma przyczyn zewnę trznych?

— Nic.

— Nic?

— Bomba podł oż ona pod komputer — zapewne… Padł y wreszcie te sł owa. Pirx sł uchał z najwię kszą uwagą. Szumiał y ekshaustory, dym zgę szczał się przy ich wylotach pod sufitem.

— Sabotaż?

— Komputer dział ał do koń ca, jakkolwiek w sposó b dla nas niepoję ty — zauważ ył Kerhoven, jedyny intelektronik w komisji, któ ry był miejscowym czł owiekiem.

— No… bomba, tak to tylko powiedział em — wycofał się Rahaman. — Procedurę gł ó wną, wię c lą dowania albo startu, moż e przerwać w normie, jeś li komputer jest sprawny, tylko coś nadzwyczajnego. Wypadnię cie mocy…

— Moc był a.

— Ale w zasadzie komputer moż e przerwać gł ó wną procedurą?

Przewodniczą cy wiedział to przecież. Pirx rozumiał, ż e nie mó wi teraz do nich: mó wił to, co miał a usł yszeć Ziemia.

— Teoretycznie moż e. Praktycznie — nie. Od czasu powstania kosmonautyki nie zdarzył się alarm meteorytowy w toku lą dowania. Meteoryt moż na wszak wykryć w zbliż aniu. Wtedy lą dowanie po prostu się odracza.

— Ale nie był o przecież ż adnych meteorytó w?

— Nie.

To był koniec ś lepej uliczki. Przez chwilę panował a cisza. Ekshaustory szumiał y. Był o już ciemno za okrą gł ymi oknami. Marsjań ska noc.

— Potrzebujemy ludzi, któ rzy budowali ten model i któ rzy go obcią ż yli testowo — rzekł wreszcie Rahaman.

Hoyster skiną ł gł ową. Przeglą dał podany mu przez telefonistkę meldunek. — Do sterowni dotrą za jaką ś godzinę — rzekł. A potem, podnoszą c gł owę: — Macross i van der Voyt wezmą jutro udział w obradach.

Nastą pił o poruszenie. Byli to gł ó wny dyrektor i gł ó wny konstruktor stoczni, któ ra budował a stutysię czniki.

— Jutro? — Pirxowi zdawał o się, ż e się przesł yszał.

— Tak. Nie tutaj, oczywiś cie. Bę dą obecni — telewizyjnie. Dzię ki bezpoś redniej ł ą cznoś ci. Oto depesza — podnió sł meldunek.

— Ależ …! Jakie jest teraz opó ź nienie? — spytał ktoś.

— Oś miominutowe.

— Jakż e oni to sobie wyobraż ają? Bę dziemy czekali w nieskoń czonoś ć na każ dą replikę — rozległ y się gł osy.

Hoyster wzruszył ramionami.

— Musimy się podporzą dkować. Pewno, ż e to bę dzie kł opotliwe. Opracujemy odpowiednią procedurę …

— Odraczamy obrady do jutra? — spytał Romani.

— Tak. Zbierzemy się o szó stej rano. Bę dą już rejestraty ze sterowni.

Pirx, któ remu Romani zaoferował nocleg u siebie, był z tego rad. Wolał nie stykać się z Seynem. Rozumiał jego zachowanie, choć go nie pochwalał. Nie bez trudu ulokowano wszystkich Syrtyjczykó w i o pó ł nocy Pirx został sam w maleń kiej klitce, któ ra sł uż ył a kierownikowi za podrę czną bibliotekę i prywatny gabinet roboczy. Poł oż ył się w ubraniu na rozstawionym mię dzy teodolitami mał ym ł ó ż ku polowym, z rę kami pod gł ową, wpatrzony w sufit, i leż ał tak z nieruchomymi oczami, prawie nie oddychają c.

Rzecz dziwna, tam, wś ró d obcych ludzi, przeż ywał katastrofę jak gdyby z zewną trz, jako jeden z wielu ś wiadkó w; nie był do koń ca zaangaż owany nawet wó wczas, gdy wyczuwał niechę ć i animozję za pytaniami — wiszą ce w powietrzu oskarż enie intruza o to, ż e chce zdominować miejscowych specjalistó w — nawet kiedy Seyn stawał przeciw niemu; był o to wszystko wcią ż na zewnę trz, osadzone w naturalnym wymiarze nieuchronnego: tak musiał o być w podobnych okolicznoś ciach. Gotó w był odpowiadać za to, co zrobił, ale zgodnie z racjonalnymi przesł ankami, wię c nie czuł się odpowiedzialny za nieszczę ś cie. Był wstrzą ś nię ty, zachował jednak spokó j, pozostał w nim do koń ca obserwator, niezupeł nie poddany wypadkom, bo ukł adał y się systematycznie — przy cał ej niezrozumiał oś ci moż na je był o sekcjonować, wystygł e, porozdzielane, w uchwycie, jaki nadawał sam oficjalny tok obrad. Teraz to wszystko się rozpadł o. Nie myś lał nic, nie przywoł ywał ż adnych obrazó w, powtarzał y się same z siebie, od począ tku: ekrany telewizyjne, na nich — wejś cie statku w przymarsie, wyhamowanie kosmicznej zmiany cią gó w; był jakby wszę dzie naraz, w kontroli i w sterowni, znał te gł uche udary, te dudnienia rozbiegają ce się po kilu i wrę gach, kiedy wielką moc zastę pował a dygotliwa praca borowodoró w, bas, któ rym turbopompy zapewniał y, ż e tł oczą paliwo, wsteczny cią g, opadanie rufą, majestatycznie powolne, mał e poprawki boczne i to zał amanie się, ten grom nagł ego obrotu cią gó w, gdy peł na moc znó w wskoczył a w dysze, wibracja, destabilizacja, rakieta wychwytywana rozpaczliwie, idą ca wahadł em, koł yszą ca się jak pijana wież a, nim runę ł a z wysokoś ci już bezwł adna, już martwa, niesterowna, ś lepa jak kamień, upadek i zgruchotanie gó ry — a on był wszę dzie. Był jakby samym walczą cym statkiem i odczuwają c boleś nie zupeł ną niedostę pnoś ć, ostateczne zamknię cie tego, co się stał o, jednocześ nie powracał do uł amkowych chwil, jakby z ponawiają cym się w milczeniu pytaniem, szukają c tego, co zawiodł o. To, czy Klyne usił ował przeją ć stery, był o teraz już bez znaczenia. W gruncie rzeczy kontrola był a bez zarzutu, chociaż tam sobie ż artowali, ale to mogł o urazić tylko przesą dnego czy też ukształ towanego w czasach, w któ rych nie moż na sobie był o pozwolić na niefrasobliwoś ć. Rozumowo wiedział, ż e nic w tym zł ego. Leż ał na wznak, a jakby stał przy skoś nym oknie, celują cym w zenit, kiedy zieleń iskrzą cej się gwiazdy borowodoró w pochł oną ł straszny sł oneczny blask, tym pulsem tak charakterystycznym dla atomowej mocy, w dyszach, co już poczynał y stygną ć — przez to wł aś nie nie wolno wprowadzać cał ej tak gwał townie — rakieta zahuś tał a się najpierw jak serce dzwonu koł ysanego oszalał ymi rę kami i kł onił a się swoją niesamowitą dł ugoś cią, bo był a tak ogromna, jakby samymi rozmiarami, samym rozmachem wielkoś ci wyszł a poza granicę wszelkich zagroż eń — tak samo musieli myś leć, przed wiekiem, pasaż erowie,, Titanica”.

Nagle wszystko to zgasł o, jakby się zbudził. Wstał, umył twarz, rę ce, otworzył neseser, wyją ł piż amę, pantofle, szczoteczkę do zę bó w, i trzeci raz tego dnia zobaczył siebie w lustrze umywalki — jak kogoś obcego.

Mię dzy trzydziestką a czterdziestką, bliż ej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, ż e to, co obowią zuje innych, odnosi się i do ciebie, ż e z tej reguł y nie ma wyją tkó w: chociaż to przeciwne naturze, należ y się jednak starzeć. Dotą d robił o to po kryjomu ciał o — tego już nie doś ć. Wymagana jest zgoda. Mł odzień czy wiek ustanawia jako reguł ę gry — nie, jako jej fundament — niezmiennoś ć wł asną: był em dziecinny, niedorosł y, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadnoś ci tego ustalenia zrazu tkwi wię cej zdziwienia niż lę ku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, ż e gra, do jakiej cię wcią gnię to, jest oszukań cza. Rozgrywka miał a być cał kiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z wł asnym ciał em, któ re moż na by wysł owić tak: bez wzglę du na to, jak pł ynnie i niepostrzeż enie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteś my zdolni dostosować się umysł owo do takiej cią gł oś ci. Nastawiamy się na trzydzieś ci pię ć, potem na czterdzieś ci lat, jakby już w tym wieku miał o się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przeł amania samoobł udy, natrafiają cego na taki opó r, ż e impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraż a sposó b bycia czł owieka starego. Uznawszy raz nieuchronnoś ć, kontynuujemy grę z ponurą zaciekł oś cią, jakby chcą c przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeś li ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne ż ą danie, ten oblig ma być wypł acony, jeż eli muszę pł acić, chociaż nie godził em się, nie chciał em, nie wiedział em, masz wię cej, niż wynosi zadł uż enie — podł ug tej zasady, brzmią cej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usił ujemy przelicytować przeciwnika. Bę dę ci tak od razu stary, ż e stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wcią ż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistoś ci opó r, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przecią gamy, to nie docią gamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt pó ź no, ż e cał a ta potyczka, te samostraceń cze przebicia, rejterady, butady też był y niepoważ ne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiają c zgody na to, na co zgoda nasza jest z gó ry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spó r ani walkę — podszytą nadto zał ganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym wzglę dem gorsze, bo już widać z niego, ż e nie ma nietknię tych szans. To znaczy: teraź niejsze nie jest już ż adna zapowiedzią, poczekalnią, wstę pem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeż enie odwró cił a się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwoł alną rzeczywistoś cią; wstę p — treś cią wł aś ciwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowią zują ce zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartoś cią ż ycia. Nic z tego, co się nie speł nił o, już na pewno się nie speł ni; i trzeba się z tym pogodzić milczą c, bez strachu, a jeś li się da — i bez rozpaczy.

Jest to wiek krytyczny dla kosmonautó w — dla nich jak dla nikogo, bo w tym zawodzie każ dy, kto nie jest sprawny doskonale, od razu nie jest nic wart. Jak powiadają czasem fizjologowie, wymagania stawiane przez kosmologię są zbyt wielkie, nawet dla najsprawniejszych cieleś nie i duchowo; odpadają c od czoł ó wki, traci się tu wszystko naraz. Komisje lekarskie są bezwzglę dne w sposó b przeraż ają cy dla jednostek, ale konieczny, bo nikomu nie moż na pozwolić na ś mierć ani na zawał u steró w. Ludzie z pozoru peł ni sił schodzą z pokł adó w i za jednym zamachem widzą się u kresu; lekarze są tak. przyzwyczajeni do wybiegó w, do rozpaczliwej dysymulacji, ż e wykrycie jej nie pocią ga za sobą ż adnych konsekwencji dyscyplinarnych, moralnych, niczego; prawie nikt nie moż e przecią gną ć okresu czynnej sł uż by poza pię ć dziesią tkę. Przecią ż enia są najwię kszym wrogiem mó zgu; moż e za sto albo za tysią c lat to się zmieni; na razie perspektywa ta zadrę cza podczas miesię cy lotu każ dego — w smudze cienia.

Klyne był kosmonautą nastę pnej generacji, a jego, Pirxa, wiedział o tym, mł odsi nazywali „wrogiem automató w”, „konserwatystą ”, „mamutem”. Niektó rzy z jego ró wieś nikó w już nie latali; podł ug uzdolnień i moż liwoś ci przekwalifikowywali się na wykł adowcó w, czł onkó w Izby Kosmicznej, szli na synekury po stoczniach, zasiadali w radach nadzorczych, zajmowali się swoimi ogró dkami. Na ogó ł trzymali się; odgrywali nieź le swoje pogodzenie się z nieuchronnym — ale Bó g wie, ile to niejednego kosztował o. A zdarzał y się i postę pki nieodpowiedzialne, wynikają ce z niezgody, bezsilnej odmowy, z pychy i wś ciekł oś ci, z poczucia niesprawiedliwie doznanego nieszczę ś cia. Wariató w nie znał ten zawó d; ale jednostki zbliż ał y się niebezpiecznie w stronę obł ę du, choć nie przekraczał y ostatniej granicy; jednakowoż, pod rosną cym ciś nieniem nadcią gają cego, bywał y wyskoki, co najmniej — dziwaczne… O, tak, znał te ró ż ne dziwactwa, aberracje, przesą dy, któ rym ulegali i obcy, i ci, z któ rymi zż ył się przez lata, za któ rych kiedyś, zdawał o się, mó gł rę czyć. Sł odka ignorancja nie jest przywilejem fachu, w któ rym tyle rzeczy trzeba wiedzieć koniecznie; każ dego dnia ginie w mó zgu nieodwracalnie kilka tysię cy neuronó w i już przed trzydziestką rozpoczyna się ten szczegó lny, niewyczuwalny, ale nieustają cy wyś cig, rywalizacja mię dzy sł abnię ciem funkcji podmywanej atrofią — i jej doskonaleniem zawdzię czanym rosną cemu doś wiadczeniu; tak powstaje chwiejna ró wnowaga, balans iś cie akrobatyczny, z któ rym przychodzi ż yć — i latać. I ś nić. Kogo zabijał tyle razy poprzedniej nocy? Czy nie miał o to jakiegoś szczegó lnego znaczenia? Kł adą c się na polowym ł ó ż eczku, któ re zatrzeszczał o pod jego cię ż arem, pomyś lał, ż e, być moż e, nie uda mu się zasną ć; nie znał dotą d bezsennoś ci, ale kiedyś musiał a przecież nadejś ć. Ta myś l zaniepokoił a go dziwacznie. Bezsennej nocy nie obawiał się wcale, a tylko taka krną brnoś ć ciał a, oznaczają ca rozpanoszenie się tego, co był o dotą d niezawodne, nawet jako moż liwoś ć nabrał a w tym momencie sensu nieomal klę ski. Nie ż yczył sobie po prostu leż enia z otwartymi oczami, wbrew woli, wię c chociaż był o to gł upie, usiadł, bezmyś lnie spojrzał na swoją zieloną piż amę i zwró cił oczy na pó ł ki z ksią ż kami. Nie spodziewał się na nich niczego ciekawego i zaskoczył go rzą d grubych tomó w ponad zdziobaną cyrklami rysownicą. Stał a tam, w rozwinię tym szyku, cał a niemal historia areologii, wię kszoś ć tych ksią ż ek znał, bo te same egzemplarze tkwił y w jego biblioteczce na Ziemi; wstał i po kolei ją ł dotykać solidnych grzbietó w. Był tu nie tylko ojciec astronomii Herschel, ale sam Kepler, Astronomia nova seu Physica coelestis tradita commentariis de motibus stellae martis — podł ug badań Tychona de Brahe, wydanie z 1784 roku. A dalej Flammarion, Backhuysen, Kaiser i wielki fantasta Schiaparelli, jego Memoria terza, ciemne wydanie rzymskie, i Arrhenius, i Antoniadi, Kuiper, Lowell, Pickering, Saheko, Struve, Vaucouleurs, aż do Wernhera Brauna z jego Projektem Marsa, i mapy, rulony map, ze wszystkimi kanał ami 196 — Margaritifer Sinus, Lacus Solis i sam Agathodaemon… Stał tak, nie musiał otwierać ż adnej z tych ksią ż ek o wyś lizganych, grubych jak deski okł adkach. W zapachu starego pł ó tna, osnowy, ż ó ł tawych kart, w któ rym był o coś dostojnego i strupieszał ego zarazem, oż ył y godziny spę dzone nad tajemnicą szturmowaną przez dwa wieki, oblę ż oną mrowiem hipotez: umierali po kolei, nie doczekawszy się rozstrzygnię cia. Antoniadi przez cał e ż ycie nie widział kanał ó w, aż u schył ku staroś ci niechę tnie przyznał się „do jakichś linii, co podobnie wyglą dał y”. Graff nie dostrzegł ż adnego do koń ca i mó wił, ż e brak mu „imaginacji” kolegó w. „Kanaliś ci” zaś widzieli i rysowali po nocach, czekają c godzinami u okularu na jeden z sekundowych momentó w znieruchomienia atmosfery, bo wó wczas — zapewniali — na buromgł awej tarczce pojawia się precyzyjnie ostra, od wł osa cień sza sieć. Lowell rysował gę stą, Pickering rzadszą, ale ten miewał szczę ś cie do „geminacji”, jak nazywano zdumiewają ce podwajanie się kanał ó w. Zł udzenie? Wię c czemu niektó re kanał y nigdy się nie chciał y podwajać? Ś lę czał nad tymi ksią ż kami jako kadet, w czytelni, bo tak zabytkowych nie wypoż yczano. Był — czy trzeba to powiedzieć? — po stronie „kanalistó w”. Ich argumenty brzmiał y mu niezbicie: Graff, Antoniadi, Hali, któ rzy pozostali niewiernymi Tomaszami, mieli obserwatoria w miastach Pó ł nocy, zadymionych, z wiecznie ruchliwym powietrzem, podczas gdy Schiaparelli pracował w Mediolanie, a Pickering siedział na swojej gó rze, nad pustynią Arizony. „Antykanaliś ci” robili przemyś lne eksperymenty: dawali odrysowywać tarczkę z bezł adnie naniesionymi kropkami i kleksami, któ re, przy wię kszej odległ oś ci, ukł adał y się w podobień stwo sieci kanał ó w, a potem pytali: Dlaczego nie widać ich przez najsilniejsze instrumenty? Dlaczego nie uzbrojonym okiem moż na się dopatrzyć kanał ó w i na Księ ż ycu? Dlaczego nie widzieli ż adnych kanał ó w pierwsi obserwatorzy, a po Schiaparellim już wszyscy poszli pod jego komendę? A tamci odpowiadali: w erze przedteleskopowej nikt, nigdy, ż adnych kanał ó w na Księ ż ycu nie dostrzegał. Duż e teleskopy nie pozwalają stosować peł nej apertury, maksymalnych powię kszeń, bo atmosfera ziemska nie jest dostatecznie spokojna; . eksperymenty z rysunkami są wyminię ciem sprawy. „Kanaliś ci” na wszystko mieli odpowiedź. Mars — to jeden olbrzymi zamarznię ty ocean, kanał y — to pę knię cia jego lodowych pó l, rozmykają cych się pod uderzeniami meteoró w; nie: kanał y — to szerokie doliny, któ rymi pł yną wody odwilż y wiosennej, a na brzegach rozkwita wtedy marsjań ska roś linnoś ć. Spektroskopia przekreś lił a i tę szansę: zbyt mał o wyjawił a wody, wię c ujrzeli w kanał ach ogromne zapadliska, dł ugie doliny, któ rymi pł yną od bieguna ku ró wnikowi rzeki chmur, popę dzane konwekcyjnymi prą dami. Schiaparelli nigdy nie chciał wyraź nie oś wiadczyć, ż e są to twory obcego rozumu, wykorzystywał dwuznacznoś ć terminu „kanał ”, był to szczegó lny punkt — owa wstydliwoś ć mediolań czyka i wielu innych astronomó w, nie nazywali rzeczy po imieniu, rysowali tylko mapy i przedstawiali je, ale Schiaparelli pozostawił w papierach rysunki tł umaczą ce, w jaki sposó b moż e przychodzić do rozdwajania się, sł ynnej geminacji: gdy woda wdziera się do ró wnoległ ych koryt, dotychczas wyschł ych — jej przybó r zaciemnia nagle linie, jakby ktoś napuś cił tuszu do zacię ć w drzewie. Przeciwnicy zaś nie tylko przeczyli istnieniu kanał ó w, nie tylko gromadzili negatywną argumentację, ale z biegiem czasu zdawali się ż ywić wzglę dem nich coraz bardziej palą cą nienawiś ć. Wallace, drugi obok Darwina twó rca teorii naturalnej ewolucji, wię c nawet nie astronom, któ ry w ż yciu chyba nie widział Marsa przez szkł a, w stustronicowym pamflecie zniszczył wraz z kanał ami wszelką myś l o istnieniu ż ycia na Marsie; Mars — pisał — nie tylko nie jest zamieszkany przez inteligentne istoty, jak to gł osi pan Lowell, ale jest absolutnie niemieszkalny. Nie był o letnich areologó w, każ dy musiał wyraź nie wyznać swe credo. Nastę pna generacja kanalistó w opisywał a już cywilizację Marsa i rozziew powię kszał się: ż ywy obszar prac rozumu — mó wili jedni; pustynny trup — odpowiadali im drudzy. Potem Saheko dostrzegał owe tajemnicze bł yski, kró tkotrwał e, wygaszane powstają cymi chmurami, zbyt kró tkie jak na wulkaniczny wybuch, pojawiają ce się przy wzajemnej opozycji planet, co wykluczał a odbł ysk Sł oń ca w lodowym stoku gó rskim, i to jeszcze przed wyzwoleniem energii atomowej, tak ż e myś l o marsjań skich testach ją drowych wynikł a pó ź niej… Jedna strona musiał a mieć sł usznoś ć; w pierwszej poł owie dwudziestego wieku godzono się powszechnie, ż e nie ma wprawdzie geometrycznych kanał ó w Schiaparellego, ale istnieje jednak coś, co umoż liwia ich dostrzeganie, oko dopowiada, lecz nie halucynuje z niczego; kanał y obserwował o zbyt wielu ludzi ze zbyt wielu ró ż nych miejsc Ziemi. A wię c pewno nie otwarte wody w polach lodowych i nie prą dy niskich chmur w brzegach dolin, moż e nawet nie pasy roś linnoś ci, ale jednak coś, kto wie — bardziej jeszcze niezrozumiał ego, zagadkowego, co czekał o oczu ludzkich, fotograficznych obiektywó w i automatycznych sond.

Pirx nie przyznał się nikomu do myś li, jakie towarzyszył y tym zachł annym lekturom, lecz Boerst, bystry i bezwzglę dny, jak przystał o na prymusa, wydobył na jaw jego tajemnicę i uczynił go na kilka tygodni poś miewiskiem kursu: zrobił z niego,, kanał owca Pirxa”, któ ry w astronomii obserwacyjnej ufundował doktrynę „credo, quia non est”. Albowiem Pirx wiedział przecież, ż e nie ma ż adnych kanał ó w i ż e, co gorsze, a co chyba jeszcze okrutniejsze, nie ma w ogó le niczego, co by je przypominał o. Jakż e mó gł nie wiedzieć, skoro Mars był zdobyty od lat, skoro zdawał areograficzne kolokwia i nie tylko musiał orientować dokł adne mapy fotograficzne pod okiem asystentó w, ale na praktycznych zaję ciach lą dował, w symulatorze, na tym samym dnie Agathodaemona, na któ rym teraz stał, pod kloszem Projektu, przed pó ł ką z dwustuletnim dorobkiem astronomii, stanowią cym muzealny zabytek. Ma się rozumieć, ż e wszystko to wiedział, lecz wiedza ta tkwił a w jego gł owie gdzieś zupeł nie osobno, nie podległ a sprawdzeniom, jakby był y jednym wielkim oszustwem. Jak gdyby nadal istniał jakiś inny, nieosią galny, pokryty zarysem geometrycznym, tajemniczy Mars.

Podczas lotu na linii Aresterra jest taki czas, taka strefa, z któ rej doprawdy zaczyna się widzieć goł ym okiem — i to widzieć trwale, godzinami — to, co Schiapareł li. Lowell i Pickering obserwowali tylko w mgnieniach atmosferycznego zastoju. Przez bulą je moż na zobaczyć kanał y — czasem przez dobę, niekiedy przez dwie — formują ce się nikł ym rysunkiem w tle burej, nieprzyjaznej tarczy. A potem, gdy glob zbliż y się bardziej, poczynają nikną ć, rozpuszczać się, jeden po drugim rozpł ywają się w nicoś ć, nie zostaje po nich najsł abszy ś lad, a tylko wyzbyta wszelkich ostrych konturó w tarcza planetarna zdaje się swoją nudną, szarą oboję tnoś cią drwić z nadziei, jakie wzbudził a. Zapewne: po dalszych tygodniach lotu coś wreszcie wył ania się definitywnie i już nie rozpł ywa, ale wtedy są to po prostu wyszczerbione obrzeż a najwię kszych krateró w, dzikie nagromadzenia zwietrzał ych skał, bezł adne rumowiska, utopione w gł ę bokich pokł adach burego piachu, niepodobne w niczym do tamtej czystej precyzji geometrycznego rysunku. Swó j chaos planeta objawia z bliska już ulegle i ostatecznie, niezdolna wycofać się z tak naocznego obrazu miliardoletniej erozji; chaos ó w nie daje się wprost pogodzić z tamtym pamię tnym, czystym rysunkiem, któ ry stanowił zarys czegoś, co przemawiał o tak intensywnie i budził o takie wzruszenie, ponieważ szł o o logiczny ł ad, o niezrozumiał y, ale manifestują cy swą obecnoś ć sens jakiś, któ ry domagał się jedynie znaczniejszego wysił ku — dla ogarnię cia.

Wię c gdzież on wł aś ciwie był i co krył o się w tak szyderczym miraż u? Projekcja siatkó wki oka, jej optycznych mechanizmó w? Aktywnoś ci wzrokowej kory mó zgu? Na to pytanie nikt nie zamierzał udzielić odpowiedzi, ponieważ problem, kiedy upadł, podzielił los wszystkich przekreś lonych, przez postę p zgruchotanych hipotez: wymieciono go do rupieciarni. Skoro nie był o kanał ó w ani nawet czegoś szczegó lnego w rzeź bie planety, co by w wyją tkowy sposó b stwarzał o ich doskonał e wraż enie — nie był o o czym mó wić, nad czym się zastanawiać. Wię c dobrze się stał o, ż e tych trzeź wią cych rewelacji nie doż ył ż aden „kanalista”, tak samo jak ż aden z „antykanalistó w”, ponieważ zagadka wcale nie został a rozwią zana: ona tylko znikł a. Są przecież inne planety o niewyraź nych tarczach; kanał ó w nie widziano na ż adnej — nigdy. Nikt ich nie dostrzegł, nikt nie rysował. Czemu? Nie wiadomo.

Zapewne, moż na był o snuć hipotezy i na ten temat: potrzebna był a szczegó lna mieszanina dystansu i powię kszenia optycznego, przedmiotowego chaosu i podmiotowej tę sknoty za porzą dkiem, ostatnich ś ladó w tego, co, wył aniają c się z mę tnej plamki w okularze, trwają c poza granicą postrzegalnoś ci, sekundowo do niej jednak prawie ż e docierał o; czyli — niechby najniklejszego oparcia i nieś wiadomych jego potrzeby rojeń, ż eby został napisany ten rozdział, zamknię ty już, astronomii.

Ż ą dają c od planety, aby się opowiedział a po jednej ze stron, trwają c na pozycjach gry do koń ca uczciwej, pokolenia areologó w schodził y do grobu twardo wierzą c w to, ż e sprawa dostanie się wreszcie przed wł aś ciwe trybunał y, ż e zostanie do koń ca, sprawiedliwie i wyraź nie rozstrzygnię ta. Pirx czuł, ż e oni wszyscy — choć, dla rozmaitych przyczyn, w niejednakowy sposó b — poczuliby się zawiedzeni i oszukani, gdyby mogli dostą pić dokł adnego oś wiecenia, jakie stał o się jego udział em. W tym przekreś leniu pytań i odpowiedzi, w totalnej nieodpowiednioś ci poję ć wzglę dem zagadkowego obiektu — był a jakaś gorzka, ale istotna, okrutna, ale pouczają ca lekcja, któ ra — przeszył o go nagł e olś nienie — miał a zwią zek z tym, w co teraz wszedł i nad czym ł amał sobie gł owę.

Zwią zek starej areografii z katastrofą „Ariela”? Ale jaki? I jak należ ał o rozumieć to mę tne, chociaż tak intensywne wyobraż enie? Nie wiedział. Był jednak zupeł nie pewien, ż e tego poł ą czenia tak niepodobnych do siebie, tak odległ ych spraw ani teraz, w ś rodku nocy, nie przejrzy — ani nie zapomni. Należ ał o rzecz przespać. Gaszą c ś wiatł o pomyś lał jeszcze, ż e Romani musiał być o wiele bogatszym duchowo czł owiekiem, niż by się dał o przypuś cić. Te ksią ż ki stanowił y jego wł asnoś ć prywatną, a o każ dy kilogram osobistych rzeczy, przywoż onych na Marsa, szł y spory; rozważ ny zarzą d Projektu pozawieszał w ziemskim kosmodromie instrukcje i apele do poczucia lojalnoś ci pracownikó w, tł umaczą c, jak obcią ż anie rakiet zbę dnym balastem szkodzi sprawie. Dopraszano się racjonalnoś ci, a sam Romani,. w koń cu kierownik Agathodaemona, naruszył owe przepisy i zasady, przywoż ą c kilkadziesią t kilogramó w dzieł wszechstronnie zbę dnych — po co wł aś ciwie? O tym, aby je mó gł czytać, nie był o mowy.

Już w ciemnoś ci uś miechną ł się, senny, do myś li, któ ra wyjaś niał a rację tych bibliofilskich staroci pod kloszem marsjań skiego Projektu. Zapewne, nic nikomu tu po takich ksią ż kach, po ewangeliach i zburzonych proroctwach. Ale wydawał o się rzeczą godziwą, wię cej — konieczną, ż eby myś li tych ludzi, któ rzy oddali, co mieli najlepszego, zagadce czerwonej planety, znalazł y się — przy peł nym już pogodzeniu najzacieklejszych przeciwnikó w — na Marsie. To im się należ ał o; a Romani, któ ry rzecz rozumiał, był godnym zaufania czł owiekiem.

Zbudził się o pią tej z kamiennego snu, od razu trzeź wy, jakby wyszedł z chł odnej wody, i mają c jeszcze kilka chwil dla siebie — dał sobie pię ć minut, nieraz tak robił — pomyś lał o dowó dcy rozbitego statku. Nie wiedział, czy Klyne mó gł uratować „Ariela” z trzydziestoma ludź mi zał ogi, ale nie wiedział też, czy Klyne pró bował walczyć. To był o pokolenie racjonalistó w, podcią gali się do niezawodnie logicznych sojusznikó w — komputeró w, bo stawiał y coraz wię ksze wymagania, gdy je ktoś chciał kontrolować. Toteż ł atwiej był o się zdać na nie ś lepo. On tego nie potrafił, chociaż by sto razy chciał. Tę nieufnoś ć miał w koś ciach. Wł ą czył radio.

Burza wybuchł a. Spodziewał się jej, lecz zaskoczył y go rozmiary histerii. Trzy kwestie dominował y w radiowym przeglą dzie prasy: podejrzenia o sabotaż, niepewnoś ć losu statkó w lecą cych na Marsa i — oczywiś cie — konsekwencje polityczne cał ej sprawy. Najwię ksze dzienniki był y ostroż ne w wysuwaniu hipotezy sabotaż u, ale prasa brukowa tu sobie pofolgował a. Moc był o też krytyki stutysię cznikó w: ż e ich nie wypró bowano dostatecznie, ż e nie mogł y startować z Ziemi, a — co gorsze — niepodobna był o zawró cić ich z drogi, bo brakł o im dostatecznej rezerwy paliwa; nie dał oby się ich też wył adować na okoł omarsjań skich orbitach. To był a prawda; musiał y staną ć na Marsie. Ale trzy lata wcześ niej pró bny prototyp, co prawda z innym nieco modelem komputera, lą dował na Marsie kilkakrotnie z peł nym powodzeniem. Domoroś li rzeczoznawcy zdawali się o tym nie wiedzieć. Rozpę tał a się też kampania zmierzają ca do zniszczenia politycznych poplecznikó w Projektu Marsa; nazywano go wrę cz szaleń stwem. Musiał y już gdzieś być gotowe listy wykroczeń przeciwko bezpieczeń stwu prac na obu przyczó ł kach, krytykowano sposó b zatwierdzania projektó w i testowania prototypó w, suchej nitki nie zostawiono na czoł owych postaciach marsjań skiego zarzą du; ogó lny ton był kasandryczny.

Kiedy zgł osił się o szó stej do kierownictwa, okazał o się, ż e nie należ y już do ż adnej komisji, bo tę ich samozwań czą organizację Ziemia zdą ż ył a anulować; mogli robić, co chcieli, ale wszystko miał o się rozpoczą ć od nowa, oficjalnie i legalnie, dopiero po przył ą czeniu ziemskiej grupy. Zdymisjowane gremium znalazł o się jak gdyby w korzystniejszej niż wczoraj sytuacji: skoro nie miał o o niczym decydować, tym swobodniej moż na był o przygotować postulaty i wnioski dla instancji wyż szej, to znaczy ziemskiej. Sytuacja materiał owa był a w Wielkiej Syrcie doś ć zł oż ona, ale nie krytyczna, natomiast brak dostaw musiał rozł oż yć przyczó ł ek Agathodaemona w cią gu miesią ca; o tym, by Syrta mogł a mu przyjś ć z efektywną pomocą, nie był o mowy. Brakował o nie tylko budowlanych materiał ó w, ale nawet wody. Wprowadzenie reż imu najwyż szej oszczę dnoś ci na bież ą co był o konieczne. Sł uchał tego Pirx jednym uchem, bo tymczasem dostarczono aparaturę rejestrują cą ze sterowni. Szczą tki ludzkie znajdował y się już w pojemnikach; co do tego, czy bę dą pochowane na Marsie, nie podję to jeszcze decyzji. Rejestrató w nie moż na był o badać niezwł ocznie, potrzebne był y niejakie przygotowania i dlatego omawiano sprawy nie zwią zane bezpoś rednio z przyczynami i przebiegiem katastrofy: czy mobilizacja najwię kszej iloś ci mniejszych statkó w nie odwró cił aby groź by zagł ady Projektu, czy dał oby się nimi dostarczyć ż yciowego minimum ł adunkó w w dostatecznie kró tkim czasie — przy czym Pirx pojmował racjonalnoś ć takich poszukiwań, ale zarazem trudno mu był o nie myś leć o obu stutysię cznikach znajdują cych się na kursie Marsa, któ re owymi uwagami jak gdyby już z gó ry przekreś lano; jakby uznawano, ż e o ich dalszym ruchu na tej linii nie moż e być mowy. Wię c co się miał o z nimi stać — skoro musiał y lą dować? Wszyscy obecni znali już reakcję amerykań skiej prasy, a na bież ą co dostarczono na salę radiogramy ze streszczonymi wystą pieniami politykó w — niedobrze to wyglą dał o: Projekt jeszcze nie zdą ż ył, ustami swoich przedstawicieli, rozpoczą ć skł adania wyjaś nień, a już znalazł się pod ogniem koncentrycznego oskarż enia. Pojawiał y się nawet epitety pomawiają ce o „zbrodniczą lekkomyś lnoś ć ”. Pirx nie chciał mieć z tym nic wspó lnego, toteż koł o dziesią tej wymkną ł się z zadymionej sali i skorzystawszy z grzecznoś ci mechanikó w obsł ugi kosmodromu, pojechał mał ym ł azikiem na miejsce katastrofy.

Dzień, jak na Marsa, był raczej ciepł y i prawie pochmurny. Niebo przybrał o rzadki, nie tyle rdzawy, co niemal ró ż owy kolor; w takich chwilach wydaje się, ż e Mars posiada wł asną, odmienną od ziemskiej, surową urodę, nieco zawoalowaną, jakby nie oczyszczoną, któ ra niebawem wył oni się w mocniejszych promieniach Sł oń ca spod pył owych zamieci i brudnych smug, lecz oczekiwania takie nie chcą się speł niać; nie chodzi o zapowiedź, lecz o najlepszy z pejzaż y, jakie planeta ma do pokazania. Pozostawiwszy przysadzisty, do bunkra podobny budynek kontroli lotó w o pó ł torej mili za sobą, dojechali do koń ca startowych pł yt, bo zaraz dalej ł azik beznadziejnie ugrzą zł. Pirx miał na sobie lekki pó ł skafander, jakim się wszyscy tu posł ugiwali, jaskrawoniebieski, duż o wygodniejszy od wysokopró ż niowego, z lż ejszym też tornistrem, dzię ki otwartemu obiegowi tlenowemu; coś jednak ź le dział ał o w klimatyzacji, bo gdy spotniał od szybszych ruchó w — trzeba się był o przedzierać przez lotne wydmy — zaraz mu zamglił o szybę w heł mie; tyle ż e tutaj nie był o to nieszczę ś ciem, bo pomię dzy pierś cieniem heł mu a piersiową czę ś cią skafandra zwisał y, niczym korale indora, luź ne woreczki, w któ re wtykał o się rę kę, i od ś rodka moż na był o sobie przetrzeć szkł o, sposobem wprawdzie prymitywnym, ale skutecznym.

Dno ogromnego leja był o zapchane maszynami gą sienicowymi: wykop, któ rym dotarto do sterowni, przypominał istny otwó r kopalnianego szybu, był nawet osł onię ty z trzech stron pł atami ż ebrowanej blachy aluminiowej dla ochrony przed zsypywaniem się piasku. Poł owę leja zajmował a centralna czę ś ć kadł uba, wielka jak transatlantyk wyrzucony burzą na lą d i rozbity o skał y; pod nią krzą tał o się z pię ć dziesię ciu ludzi, ale i oni, i ich dź wigi z koparkami wyglą dał y jak mró wki u zwł ok olbrzyma. Sam dzió b rakiety, prawie nietknię ty, liczą cy sobie osiemnaś cie metró w, nie był stą d widoczny, bo impet cisną ł nim o kilkaset metró w dalej; sił a miaż dż ą ca zderzenia był a straszna, skoro znajdowano grudki nadtopionego kwarcu — energia ruchu zmienił a się momentalnie w cieplna, dają c termiczny skok jak przy upadku meteoru, chociaż szybkoś ć nie był a wszak zbyt znaczna: w granicach dź wię kowej. Pirx odnió sł wraż enie, ż e dysproporcja pomię dzy ś rodkami, jakimi dysponował Agathodaemon, a ogromem wraku — nie jest wystarczają cym usprawiedliwieniem sposobu prowadzenia eksploracji; był o to oczywiś cie improwizowanie, ale był o też w tym improwizowaniu nieco bał aganu, prawdopodobnie wywoł anego ś wiadomoś cią, ż e szkoda jest wprost niewyobraż alnie ogromna. Nie ocalał a nawet woda, bo wszystkie cysterny co do jednej popę kał y i piasek pochł oną ł tysią ce hektolitró w, nim reszta obró cił a się w ló d. Ten ló d zwł aszcza robił makabryczne wraż enie, ponieważ z kadł uba — rozprutego na dł ugoś ć dobrych czterdziestu metró w — wywalał y się brudne, poł yskliwe lodospady, opierają c się dziwacznymi festonami o wydmy, jakby eksplodują ca rakieta wyrzucił a z siebie cał ą zimową Niagarę. Ale też był o osiemnaś cie stopni zimna, a w nocy temperatura spadł a do sześ ć dziesię ciu. Przez ten ló d, kaskadą szklą cy bok „Ariela”, wrak wyglą dał niesamowicie staro, moż na był o są dzić, ż e leż y tu od niepamię tnych czasó w. Trzeba był o go rozbijać i kuć, ż eby dostać się do wnę trza kadł uba, albo też penetrować je od strony szybu. Wycią gano tamtę dy ocalał e pojemniki, któ rych stosy widać był o tu i tam na stoku leja, ale dział o się to jakoś niemrawo. Dostę p do rufowej czę ś ci był wzbroniony; rozpię te na linach, furkotał y zawzię cie czerwone chorą giewki — znaki radioaktywnego skaż enia. Pirx obszedł gó rą, po obwał owaniu, teatr katastrofy; naliczył dwa tysią ce krokó w, nim znalazł się ponad okopconymi lejami dysz; zż ymał się patrzą c, jak robotnicy wycią gali i nie mogli wycią gną ć jedynej ocalał ej cysterny z olejem pę dnym, bo im się ł ań cuchy wcią ż ześ lizgiwał y; zdawał o mu się, ż e jest tu niezbyt dł ugo, kiedy ktoś dotkną ł jego ramienia i pokazał mu zegar butli tlenowej. Ciś nienie spadł o i trzeba był o wracać, bo zapasowej nie wzią ł. Zegarek, ten nowy chronometr, wyjawił, ż e tkwił u szczą tkó w niemal dwie godziny.

Sala obrad zmienił a się: miejscowi zasiadali z jednej strony dł ugiego stoł u, po drugiej zaś ustawili technicy sześ ć duż ych pł askich telewizoró w; ż e jednak, jak zwykle, coś jeszcze nie chciał o grać w ł ą cznoś ci, odroczono obrady do pierwszej. Haroun, technik–telegrafista, któ rego Pirx znał przelotnie z Wielkiej Syrty, a któ ry ż ywił dlań, nie wiedzieć czemu, wielkie uszanowanie, dał mu pierwsze powielone odbitki taś m z tak zwanej nieś miertelnej komory „Ariela”; był y to utrwalone decyzje rozrzą du mocy, Haroun zaś nie miał prawa wrę czyć mu ich nieoficjalnie, ale Pirx ocenił wł aś ciwie ó w gest. Zamkną ł się w swym pokoiku i pod silną lampą zaczą ł na stoją co przeglą dać jeszcze wilgotnawy wą ż plastykowej taś my. Obraz był tyleż wyraź ny, co niezrozumiał y. W 317 sekundzie procedury, dotą d bezbł ę dnie czystej, pojawił y się w obwodach kontroli prą dy pasoż ytnicze, któ re w nastę pują cych sekundach przybrał y postać dudnień. Dwukrotnie wygaszone, po przerzuceniu obcią ż eń na ró wnoległ e, rezerwowe czę ś ci sieci, wró cił y w spotę gowaniu, a dalej tempo pracy czujnikó w narosł o trzykrotnie wzglę dem normy. To, co miał w rę ku, nie był o rejestrem pracy samego komputera, lecz jego „rdzenia pacierzowego”, któ ry, pod zarzą dem automatycznej zwierzchnoś ci, uzgadniał otrzymane polecenia ze stanem agregató w napę dowych. Ukł ad ten nazywano niekiedy „mó ż dż kiem”, przez analogię do mó ż dż ku zawiadują cego też u czł owieka — jako stacja kontroli mię dzy korą a ciał em — korelacją ruchó w.

Obejrzał sobie wykres pracy „mó ż dż ku” z najwię kszą uwagą. Wyglą dał o tak, jakby komputerowi spieszył o się, jakby — nie naruszają c w niczym procedury — domagał się w jednostce czasu coraz wię kszej iloś ci danych o podzespoł ach. Spowodował o to informacyjny tł ok i wystą pienie prą dó w pasoż ytniczych, mianowicie echowych; odpowiednikiem ich był by u zwierzę cia nadmiernie spotę gowany tonus, czyli taka skł onnoś ć do zaburzeń motoryki, jaką zwie się pogotowiem drgawkowym. Nic z tego nie rozumiał. Nie miał, co prawda, najważ niejszych taś m, utrwalają cych decyzje samego komputera; Haroun dał mu to, czym sam dysponował. Ktoś zapukał do drzwi. Pirx schował taś my do nesesera i wyszedł na korytarz; stał tam Romani.

— Nowi panowie też chcą, ż eby pan uczestniczył w pracach komisji — powiedział. Nie był taki wydrenowany z sił, jak poprzedniego dnia, wyglą dał już nieź le, chyba pod wpł ywem antagonizmó w powstają cych w organizowanej tym osobliwym sposobem komisji. Pirx pomyś lał, ż e zgodnie z prostą logiką rzeczy nawet niechę tni sobie „Marsjanie” Agathodaemona i Syrty zjednoczą się, jeś li „nowi panowie” bę dą chcieli narzucić im wł asną koncepcję postę powania.

Komisja, ta nowo utworzona, skł adał a się z jedenastu osó b. Przewodniczył nadal Hoyster, ale jedynie dlatego, ż e nikt nie mó gł podoł ać temu zadaniu, pozostają c na Ziemi; obrady, w któ rych uczestniczyli ludzie oddaleni o 80 milionó w kilometró w, nie mogł y iś ć sprawnie i jeś li zdecydowano się na tak ryzykowne rozwią zanie, to na pewno pod wpł ywem rozmaitych naciskó w, jakie musiał y już dział ać na Ziemi. Katastrofa uczynnił a antagonizmy, takż e polityczne, w któ rych ognisku od dawna dział ał cał y Projekt.

Zrazu rekapitulowano jedynie uzyskane wyniki — dla Ziemian. Pirx znał spoś ró d nich tylko gł ó wnego dyrektora stoczni, van der Yoyta. Barwny obraz telewizyjny, przy doskonał ej wiernoś ci, dodawał mu jakby monumentalnych rysó w; był o to popiersie ogromnego czł owieka z twarzą zarazem obwisł ą i odę tą, peł ną wł adczej energii, otoczoną kł ę bami dymu, jakby go tam gdzieś podkadzano — niewidzialnym cygarem, gdyż rę ce van der Yoyta był y niewidoczne. To, co mó wił o się na sali, sł yszał z czterominutowym opó ź nieniem, a jego gł os dopiero po nastę pnych czterech minutach mó gł tu rozbrzmieć. Pirx poczuł do niego od razu niechę ć, bo gł ó wny dyrektor zdawał się zasiadać wś ró d nich sam jeden — jak gdyby inni ziemscy rzeczoznawcy, co oczami mrugali z pozostał ych ekranó w, byli figurantami.

Gdy Hoyster skoń czył, przyszł o czekać osiem minut, ale Ziemianie nie chcieli na razie zabierać gł osu: van der Voyt zaż ą dał taś m z „Ariela”, któ re już leż ał y przy mikrofonie Hoystera. Każ dy czł onek komisji otrzymał powielony ich komplet. Nie był o tego duż o, zważ ywszy, ż e rejestraty obejmował y tylko ostatnich pię ć minut pracy sterowniczego kompleksu. Taś my, przeznaczone dla Ziemi, wzię li na cel kamerzyś ci, a Pirx zają ł się swoimi, od razu odł oż ywszy na bok te, któ re już znał dzię ki Harounowi.

Komputer podją ł decyzję odwró cenia procedury lą dowania na startową w 339 sekundzie. Nie był to start zwykł y, lecz ucieczka w gó rę, jakby przed meteorami — wię c wł aś ciwie nie wiadomo co, bo miał o to wyglą d rozpaczliwej improwizacji. To, co się dział o potem, owe zwariowane skoki krzywych na taś mach podczas runię cia — uznał Pirx za cał kiem nieistotne, ponieważ szł o tam już tylko o sposó b, w jaki komputer dł awił się, nie mogą c wypić nawarzonego przez siebie piwa. Istotne był o teraz nie analizowanie szczegó ł ó w makabrycznej agonii, lecz przyczyna decyzji ró wnoznacznej w efekcie z aktem samobó jczym.

Przyczyna ta pozostał a niejasna. Komputer pracował od 170 sekundy pod olbrzymim stressem i wykazywał niesamowite przecią ż enie informacyjne, ale takim mą drym ł atwo był o okazać się teraz, bo widział o się wszak koń cowe skutki jego pracy; o tym, ż e jest przecią ż ony, zawiadomił swoją sterownię, to znaczy — ludzi „Ariela”, dopiero w 201 sekundzie procedury. Już wtedy dł awił się danymi — a ż ą dał wcią ż nowych. Zamiast wyjaś nień dostali w rę ce nowe zagadki. Hoyster dał im dziesię ć minut czasu na obejrzenie taś m i spytał potem, kto chce zabrać gł os. Pirx podnió sł palec jak w szkolnej ł awce. Nim otworzył usta, inż ynier Stotik, któ ry był przedstawicielem stoczni i miał baczyć na przebieg rozł adunku stutysię cznikó w, zauważ ył, ż e trzeba zaczekać — być moż e, jako pierwszy zechce przemó wić ktoś z Ziemi. Hoyster zawahał się. Był to nieprzyjemny incydent, zwł aszcza ż e doszł o do niego już na samym począ tku; Romani poprosił o gł os w sprawie formalnej i oś wiadczył, ż e jeś li dbał oś ć o ró wnouprawnienie zasiadają cych w komisji odbije się szkodliwie na pł ynnoś ci obrad, ani on, ani nikt z ludzi Agathodaemona w komisji pracować nie zamierza. Stotik wycofał się i Pirx mó gł wreszcie mó wić. — To jest podobno udoskonalona wersja AIBM 09 — rzekł. — Ponieważ przelatał em z AIBM 09 prawie tysią c godzin procedur, mam pewne praktyczne spostrzeż enia co do jego pracy. Na teorii się nie znam. Wiem tyle, ile muszę wiedzieć. Chodzi o pracują cy w realnym czasie komputer, któ ry musi zawsze zdą ż yć z przerabianiem danych. Sł yszał em, ż e ten nowy model ma przepustowoś ć o 36 procent wię kszą niż AIBM 09. To sporo. Na podstawie materiał u, któ ry dostał em, mogę powiedzieć, ż e był o tak: komputer wprowadził statek w normalny tok lą dowania, a potem sam zaczą ł sobie utrudniać pracę, ż ą dają c od podzespoł ó w coraz wię kszej iloś ci danych na jednostkę czasu. Efekt był taki, jakby dowó dca kompanii odrywał coraz wię kszą iloś ć ludzi od walki po to, ż eby z nich robić goń có w czy informatoró w; postę pują c w ten sposó b, był by pod koniec bitwy doskonale poinformowany, tyle ż e nie miał by już ż oł nierzy, nie miał by się kim bić. Komputer nie tyle został udł awiony, ile sam się udł awił. Zablokował się tą eskalacją i musiał by się zablokować, nawet gdyby miał dziesię ć razy wię kszą przepustowoś ć — o ile nie przestał by podwyż szać wymagań. Mó wią c bliż ej matematyki: redukował sobie przepustowoś ć po eksponencie, wskutek czego „mó ż dż ek” — jako kanał wę ż szy — zawió dł pierwszy. Opó ź nienia pojawił y się w „mó ż dż ku”, a potem przeskoczył y do samego komputera. Wchodzą c w stan informacyjnego zadł uż enia, czyli przestają c być maszyną czasu realnego, komputer zagł uszył się sam i musiał podją ć decyzje radykalną, wię c powzią ł decyzję startu, czyli wyinterpretował powstał e zakł ó cenie jako skutek z zewną trz pochodzą cej awarii.

— Dał ostrzeż enie meteorytowe, jak pan to tł umaczy? — spytał Seyn.

— W jaki sposó b mó gł się przeł ą czyć z procedury gł ó wnej na podrzę dną — nie wiem. Nie znam się na tym, bo nie znam się na budowie komputera, przynajmniej w sposó b dostateczny. Dlaczego dał ten alarm? Nie wiem. W każ dym razie jest dla mnie niezbite, ż e to on był winien.

Teraz trzeba już był o czekać na Ziemię. Pirx był pewien, ż e van der Voyt zaatakuje go. i nie omylił się. Mię sista, cię ż ka twarz spojrzał a na niego przez dym cygara, zarazem oddalona i bliska; kiedy van der Voyt odezwał się, jego bas był uprzejmy, a oczy uś miechnię te ż yczliwie, z taką wszechwiedną dobrodusznoś cią, jakby się preceptor zwracał do rokują cego nieź le ucznia.

— Wię c komandor Pirx wyklucza sabotaż? Ale na jakiej podstawie? Co znaczą sł owa „on jest winien”? Kto — „on”? Komputer? Ale przecież komputer, jak sam komandor Pirx przyznał, pracował do koń ca. A wię c program? Ale ten program nie ró ż ni się w niczym od programó w, dzię ki któ rym komandor Pirx lą dował setki razy. Czy pan uważ a, ż e ktoś dokonał manipulacji nad programem?

— Nie mam zamiaru wypowiadać się na temat, czy zaszedł jakiś sabotaż — rzekł Pirx. — To mnie na razie nie interesuje. Gdyby komputer i program był y w porzą dku, to „Ariel” stał by tu cał y, a nasza rozmowa nie był aby potrzebna. Na podstawie taś m twierdzę, ż e komputer pracował we wł aś ciwym kierunku, w obrę bie wł aś ciwej procedury, ale tak, jak gdyby chciał okazać się perfekcjonistą, któ remu ż adna osią gnię ta sprawnoś ć nie wystarcza. Ż ą dał danych o stanie rakiety w rosną cym tempie, nie uwzglę dniają c ani wł asnych moż liwoś ci granicznych, ani pojemnoś ci kanał ó w zewnę trznych. Dlaczego tak dział ał, nie wiem. Ale wł aś nie tak dział ał. Nie mam nic wię cej do powiedzenia. Nikt z „Marsjan” się nie odezwał. Pirx, z nieruchomą twarzą, dostrzegł bł ysk satysfakcji w oku Seyna i milczą ce zadowolenie, z jakim Romani poprawił się na krześ le. Po oś miu minutach znó w odezwał się van der Voyt. Tym razem nie mó wił do Pirxa. Nie mó wił też do komisji. Był samą swadą. Przedstawił drogę, jaką przebywa każ dy komputer — od montaż owej taś my do sterowni okrę tu. Agregaty skł adał o w czę ś ciach osiem rozmaitych firm, japoń skich, francuskich i amerykań skich. Nie wypeł nione jeszcze pamię cią, „nic nie wiedzą ce” jak noworodki, jechał y do Bostonu, gdzie w zakł adach „Syntronics” odbywał o się ich programowanie. Po tym kolejnym akcie każ dy komputer podlegał procedurze, któ ra jest niejako odpowiednikiem nauk szkolnych, gdyż skł ada się zaró wno z dostarczania pewnych „doś wiadczeń ”, jak i z poddawania „egzaminom”. Tak jednak badano tylko sprawnoś ć ogó lną; „studia specjalistyczne” rozpoczynał komputer w fazie nastę pnej. W niej dopiero stawał się z uniwersalnej maszyny cyfrowej — sternikiem rakiet typu „Ariela”. I wreszcie podł ą czano go na roboczym stanowisku do symulatora, któ ry imitował niezliczone sekwencje zajś ć z tych, co bywają skł adowymi kosmicznej podró ż y: nieprzewidziane awarie, defekty zespoł ó w, sytuacje trudnego manewru, takż e przy niesprawnych ukł adach napę dowych, pojawianie się na bliskim dystansie innych rakiet, obcych ciał. Każ dą z tych naś ladowanych przygó d odgrywano w setkach wariantó w: zakł adają c raz statek zał adowany, a raz pusty, raz poruszają cy się w wysokiej pró ż ni, a raz wchodzą cy w atmosferę, stopniowo komplikują c symulowane sytuacje — aż do pojawienia się najtrudniejszych problemó w wielu ciał w polu grawitacyjnym, kiedy to zmuszano maszynę, by przewidywał a ich ruchy i orientował a bezpiecznie kurs swego statku.

Symulatorem takż e był komputer peł nią cy rolę „egzaminatora”, i to perfidnego; wstę pnie utrwalony program „ucznia” poddawał niejako dalszym obró bkom, pró bom na wytrzymał oś ć i sprawnoś ć; jakkolwiek wię c elektronowy zwiadowca steró w nigdy nie prowadził naprawdę statku, kiedy go montowano wreszcie na pokł adzie rakiety, miał wię ksze doś wiadczenie i wyż szą sprawnoś ć niż wszyscy razem wzię ci ludzie, co kiedykolwiek parali się kosmiczną nawigacją. Tak trudnych zadań, jakim musiał komputer podoł ać na stanowiskach symulacyjnych, nigdy nie spotyka się w rzeczywistoś ci; aby zaś stuprocentowo wykluczyć wszelką moż liwoś ć prześ liź nię cia się niewszechstonnie doskonał ego egzemplarza przez to ostatnie sito, nadzó r nad pracą dwó jki „sternik + symulator” peł nił czł owiek, doś wiadczony programista, któ ry ponadto musiał posiadać wieloletni staż praktycznego pilotaż u, przy czym „Syntronics” nie zadowolił a się angaż owaniem na te odpowiedzialne stanowiska pilotó w: pracowali tam wył ą cznie kosmonauci powyż ej rangi nawigatora, czyli tacy, co mieli ponad tysią c godzin gł ó wnych procedur na swoim koncie zawodowym. W ostatniej instancji od tych ludzi zależ ał o wię c, jakim testom z nieprzebranego ich katalogu zostanie poddany kolejny komputer; fachowiec wyznaczał rozmiary trudnoś ci do pokonania, a powodują c symulatorem, dodatkowo komplikował „egzaminy”, bo naś ladował, w toku rozwią zywania zadań, nagł e i groź ne niespodzianki: wypadanie mocy, rozogniskowanie cią gó w, sytuacje kolizyjne, przebicia powł oki zewnę trznej, utratę ł ą cznoś ci z naziemną kontrolą podczas lą dowania, i nie ustawał w tym, aż upł ynę ł o sto godzin standardowych testó w. Egzemplarz, któ ry okazał by w nich najmniejszą zawodnoś ć, był kierowany na powró t do pracowni, jak kiepski uczeń, któ remu przychodzi powtarzać rok. Wynió sł szy tym przemó wieniem produkcję stoczni ponad wszelkie zarzuty, chcą c pewno zatrzeć wraż enie takiej obrony, w pię knych okresach prosił van der Voyt komisję o bezkompromisowe zbadanie katastrofy i jej przyczyn, za czym odezwali się specjaliś ci ziemscy. Rzecz utonę ł a od razu w zalewie uczonej terminologii. Pojawił y się na ekranach schematy ideowe i blokowe, wzory, wykresy, zestawienia numeryczne, i Pirx widział z osł upieniem, ż e znajdują się na najlepszej drodze obró cenia sprawy w pogmatwany casus teoretyczny. Po gł ó wnym informatyku mó wił cyfronik Projektu Schmidt; Pirx przestał go rychł o sł uchać. Nie zależ ał o mu na tym, aby dzię ki czujnoś ci wyjś ć obronną rę ką z kolejnego starcia z van der Yoytem, jeś li do niego przyjdzie. Był o to zresztą coraz mniej prawdopodobne: wystą pienia jego nikt nie wspominał, jakby szł o o nietaktowny wyskok, któ ry godzi się najrychlej zapomnieć. Nastę pni mó wcy wleź li już na wysokie pię tra ogó lnej teorii sterowania. Pirx wcale nie podejrzewał ich o zł ą wolę: po prostu rozważ nie nie opuszczali terenu, na któ rym czuli się mocni, a van der Voyt z ufną powagą przysł uchiwał się im, w dymie cygara, bo stał o się to, do czego zmierzał: prym wzię ł a w obradach Ziemia i „Marsjanie” pozostali w rolach biernych sł uchaczy. Zresztą nie dysponowali ż adnymi rewelacjami. Komputer „Ariela” był elektronicznym gruzem, któ rego badanie nie mogł o dać ż adnych rezultató w. Rejestraty obrazował y z grubsza, co zaszł o, ale nie, czemu się tak stał o. Nie opisują one wszystkiego, co się dzieje w komputerze: do tego był by potrzebny inny, wię kszy komputer, a gdyby uznać, ż e i ten moż e ulec defektowi, należ ał oby z kolei nadzorować nadzorcę, i tak w nieskoń czonoś ć. Tak wię c znaleź li się na szerokich wodach abstrakcyjnej analizy. Gł ę bia wypowiedzi osł aniał a prosty fakt, ż e katastrofa nie ograniczał a się do zagł ady „Ariela”. Stabilizację olbrzyma, schodzą cego na planetę, przeję ł y od ludzi automaty tak dawno, ż e był to fundament, niewzruszalny grunt wszystkich dział ań — któ ry nagle usuną ł się spod nó g. Ż aden z modeli gorzej zabezpieczonych i prostszych nigdy nie zawió dł, wię c jakż e mó gł zawieś ć model doskonalszy i pewniejszy? Jeś li to był o moż liwe, moż liwe był o wszystko. Zwą tpienie, raz zaatakowawszy niezawodnoś ć urzą dzeń, nie mogł o się już zatrzymać na ż adnej granicy. Wszystko grzę zł o w niepewnoś ci. Tymczasem,, Ares” i „Anabis” zbliż ał y się do Marsa. Pirx siedział jakby zupeł nie sam, bliski rozpaczy. Doszł o wł aś nie do klasycznego sporu teoretykó w, któ ry coraz dalej odwodził ich od samego wydarzenia z „Arielem”. Patrzą c w zarazem otył ą i masywną twarz van der Voyta, dobrotliwie patronują cą obradom, Pirx odnajdywał w jej wyrazie podobień stwo do oblicza starego Churchilla, z jego pozorną dystrakcją, któ rej zadawał o kł am drgnienie ust odzwierciedlają ce uś miech wewnę trzny, skierowany ku myś li skrytej cię ż kimi powiekami. To, co był o wczoraj jeszcze nie do pomyś lenia, stawał o się prawdopodobne — jako pró ba skierowania obrad ku werdyktowi, któ ry zrzucił by odpowiedzialnoś ć na sił ę wyż szą, moż e na fenomeny dotychczas nie znane, na lukę w samej teorii, z konkluzją, ż e trzeba podją ć zakrojone na wielką skalę i na cał e lata badania. Znał podobne, chociaż mniejsze kalibrem sprawy i wiedział, jakie sił y musiał a uruchomić katastrofa; za kulisami toczył y się już wytę ż one starania o kompromis, zwł aszcza ż e Projekt, tak zagroż ony w cał oś ci, był skł onny do niejednego ustę pstwa za cenę uzyskania pomocy, a tej mogł y wł aś nie udzielić zjednoczone stocznie, chociaż by dostarczają c na dogodnych warunkach flotylli mniejszych statkó w dla zapewnienia dopł ywu dostaw. Wobec rozmiaró w stawki — boż chodził o już o byt cał ego Projektu — katastrofa „Ariela” stawał a się przeszkodą do usunię cia, jeś li nie moż na jej był o niezwł ocznie wyjaś nić. Nie takie afery nieraz już zamazywano. Miał wszakż e jeden atut. Ziemianie przyję li go, musieli wyrazić zgodę na jego obecnoś ć w komisji, ponieważ był w niej jedynym czł owiekiem zwią zanym z zał ogami rakiet mocniej niż ktokolwiek inny z obecnych. Nie miał zł udzeń: wcale nie szł o o jego dobre imię ani o kompetencje. W komisji był po prostu nieodzowny przynajmniej jeden kosmonauta czynny, zawodowiec, co wł aś nie zeszedł z pokł adu. Van der Voyt palił w milczeniu cygaro. Zdawał się wszystkowiedny, ponieważ rozsą dnie milczał. Wolał by pewno kogoś innego na miejscu Pirxa, ale skoro go licho nadał o, zabrakł o pretekstu, ż eby się go pozbyć. Gdyby wię c, przy mglistym werdykcie, zł oż ył swoje votum separatum, zyskał oby znaczny rozgł os. Prasa wietrzył a skandale i czyhał a tylko na taką okazję. Zwią zek Pilotó w i Klub Przewoź nikó w nie stanowił y potę g, ale sporo od nich zależ ał o — ci ludzie kł adli przecież gł owy pod Ewangelię. Toteż Pirx nie zdziwił się, usł yszawszy podczas przerwy, ż e van der Voyt chce z nim mó wić. Przyjaciel potę ż nych politykó w otwarł rozmowę ż artem, ż e to jest spotkanie na szczycie — dwó ch planet. Pirx miewał niekiedy odruchy, któ rym sam się potem dziwił. Van der Voyt palił cygaro i zwilż ał sobie gardł o piwem, on zaś poprosił, by mu przyniesiono kilka kanapek z bufetu. Sł uchał wię c gł ó wnego dyrektora w pomieszczeniach ł ą cznoś ci, jedzą c. Nic nie mogł o ich lepiej zró wnać.

Van der Voyt jakby nie wiedział, ż e się poprzednio starli. Nic takiego nigdy po prostu nie zaszł o. Podzielał jego troskę o zał ogi „Anabisa” i „Aresa”; dzielił się z nim swymi kł opotami. Oburzał a go nieodpowiedzialnoś ć prasy, jej histeryczny ton. Prosił go o ewentualne opracowanie mał ego memoriał u w sprawie nastę pnych lą dowań: co moż na zrobić dla zwię kszenia ich bezpieczeń stwa. Pokł adał w nim takie zaufanie, ż e Pirx przeprosił go na chwilę i wystawiwszy gł owę przed drzwi kabiny kazał sobie doł oż yć sał atki ś ledziowej. Van der Voyt basował mu i ojcował, a Pirx rzekł znienacka:

— Mó wił pan o tych rzeczoznawcach nadzorują cych symulację. Kto to jest z nazwiska?

Van der Voyt zdziwił się po oś miu minutach, ale to był o jedno mgnienie oka.

— Nasi „egzaminatorzy”? — uś miechną ł się szeroko. — Sami pana koledzy, komandorze. Mint, Stoernhein i Cornelius. Stara gwardia… Wytypowaliś my dla „Syntronics” najlepszych, jakich moż na był o znaleź ć. Pan ich na pewno zna!

Dł uż ej nie mogli rozmawiać, bo zaczynał y się obrady. Pirx zapisał karteczkę i podał ją Hoysterowi z uwagą: „To bardzo pilne i bardzo waż ne. ” Przewodniczą cy odczytał wię c zaraz ó w tekst, zwró cony do kierownictwa stoczni. Trzy pytania: 1) W jaki sposó b zmianowo pracują naczelni kontrolerzy symulacyjni Cornelius, Stoernhein i Mint? 2) Czy i jaka jest odpowiedzialnoś ć ponoszona przez kontroleró w w wypadku przeoczenia bł ę dnych funkcji lub innych uchybień pracy obcią ż anego komputera? 3) Kto z nazwiska nadzorował testowanie komputeró w „Ariela”, „Anabisa” i „Aresa”?

Wywoł ał o to poruszenie na sali: Pirx najwyraź niej dobierał się do najbliż szych mu ludzi — czcigodnych zasł uż onych weteranó w kosmonautyki! Ziemia potwierdził a ustami gł ó wnego dyrektora odebranie tych pytań; odpowiedzi miano udzielić w cią gu kilkunastu minut.

Oczekiwał jej zgryziony. Ź le się stał o, ż e zdobywał informacje na tak oficjalnej drodze. Ryzykował nie tylko animozję kolegó w, lecz i osł abienie wł asnej pozycji w rozgrywce, gdyby miał o dojś ć do votum separatum. Czy pró ba wyjś cia ś ledztwem poza sprawy techniczne, ku ludziom, nie mogł a być wył oż ona jako uleganie naciskom van der Yoyta? Widzą c w tym interes stoczni, generalny dyrektor niezwł ocznie by go pogrą ż ył, dostarczają c prasie odpowiednich napomknień. Rzucił by jej Pirxa na poż arcie jako niezrę cznego sojusznika… Lecz nie pozostawał o nic innego, jak ten ś lepy strzał. Na zdobywanie informacji prywatnie, drogą okó lną, nie był o czasu. Co prawda, nie ż ywił ż adnych okreś lonych podejrzeń. Czym się wię c kierował? Doś ć mę tnymi wyobraż eniami o niebezpieczeń stwach czają cych się zawsze nie po stronie ludzi i nie po stronie automató w, lecz na styku — tam, gdzie jedni kontaktują się z drugimi, bo sposó b rozumowania ludzi i komputeró w jest tak niesamowicie ró ż ny. I jeszcze tym, co wynió sł z chwili spę dzonej przed pó ł ką starych ksią ż ek, a czego nie potrafił by nawet wyrazić. Odpowiedź przyszł a rychł o: każ dy kontroler prowadził swoje komputery od począ tku do koń ca testó w, kł adą c zaś podpis na akcie noszą cym nazwę „ś wiadectwa dojrzał oś ci”, ponosił odpowiedzialnoś ć za dysfunkcjonalne przeoczenia. Komputer „Anabisa” badał Stoernhein, pozostał e dwa — Cornelius. Pirx miał ochotę wyjś ć z sali, na co nie mó gł sobie jednak pozwolić. Już i tak czuł narastają ce wokó ł napię cie. Obrady zakoń czył y się o jedenastej. Udał, ż e nie dostrzega znakó w, jakie dawał mu Romani, i wyszedł czym prę dzej, jakby uciekał. Zamkną wszy się w swojej klitce, gruchną ł na ł ó ż ko i podnió sł oczy do sufitu. Mint i Stoernhein nie liczyli się. Pozostawał tedy Cornelius. Umysł racjonalny i naukowy zaczą ł by rzecz od zapytania, co takiego mó gł wł aś ciwie przeoczyć kontroler? Niezwł oczna odpowiedź, ż e zupeł nie nic, zamknę ł aby i tę odnogę ś ledztwa. Pirx nie był jednak naukowym umysł em, wię c pytanie takie nie przyszł o mu nawet do gł owy. Nie pró bował też zastanawiać się nad samą procedurą testową, jakby czuł, ż e i to ź le się dla niego skoń czy. Myś lał po prostu o Corneliusie takim, jakim go znał, a znał go nieź le, choć rozstali się przed wielu laty. Stosunki ich ukł adał y się kiepsko, w czym nic dziwnego, zważ ywszy, ż e Cornelius był dowó dcą „Gulliwera”, on zaś mł odszym nawigatorem. Ukł adał y się jednak gorzej niż zwykle w takiej sytuacji, gdyż Cornelius był potworem dokł adnoś ci. Nazywano go mę kalem, skrupulatem, liczykrupą i ł owcą much, ponieważ potrafił zmobilizować pó ł zał ogi dla pogoni za muszką na pokł adzie. Pirx uś miechną ł się na myś l o swych osiemnastu miesią cach pod skrupulatem Corneliusem; teraz mó gł sobie na to pozwolić, wtedy wychodził ze skó ry. Có ż to był za nudziarz! A jednak wszedł nazwiskiem do encyklopedii w zwią zku z badaniami zewnę trznych planet, zwł aszcza Neptuna. Mał y, szarawy na twarzy, wiecznie zł y, podejrzewał wszystkich o to, ż e chcą go oszukać. W rzeczy, jakie opowiadał — ż e przeprowadza osobiste rewizje zał ó g, bo mu ludzie szmuglują muchy na pokł ad — nie wierzono, ale Pirx akurat wiedział, ż e nie był o to zmyś lenie. Cornelius miał w szufladzie pudł o peł ne proszku DDT i potrafił zastygać w rozmowie z podniesionym palcem (biada temu, kto nie zamarł na ó w znak), ł owią c uchem to, co mu się wydał o bzyknię ciem. W kieszeni nosił pion i metr stalowy; kontrola ł adunku w jego wykonaniu przypominał a wizję lokalną na miejscu katastrofy, któ ra wprawdzie nie zaszł a jeszcze, ale nadcią ga. Miał w uszach okrzyk: „Liczydł o idzie, kryj się! ” — po któ rym mesa pustoszał a; pamię tał szczegó lny wyraz oczu Corneliusa, któ re jak gdyby nie brał y udział u w tym, co akurat robił lub mó wił, lecz nawiercał y otoczenie, poszukują c w nim nie doprowadzonych do ł adu miejsc. W ludziach latają cych dziesią tkami lat gromadzą się dziwactwa, ale Cornelius był ich rekordzistą. Nie znosił niczyjej obecnoś ci za plecami, a kiedy przypadkiem siadł na krześ le, na któ rym ktoś siedział przed chwilą, i wyczuł to po cieple siedzenia, zrywał się jak oparzony. Był z tych, któ rych wyglą du w mł odoś ci w ogó le nie moż na sobie wyobrazić. Nie opuszczał go wyraz zgnę bienia niedoskonał oś cią wszystkich dokoł a; cierpiał, ponieważ nie mó gł ich nawró cić na swoją pedantycznoś ć. Pukają c palcem w rubryki, po dwadzieś cia razy w kó ł ko sprawdzał …

Pirx zamarł. Potem usiadł powoli, jakby stał się ze szkł a. Myś l, biegną c wś ró d chaotycznych wspomnień, zawadził a niewidzialnie o coś i był o to niczym pogł os alarmu. Co wł aś ciwie? Ż e nie cierpiał nikogo za plecami? Nie. Ż e zamę czał podwł adnych? I co z tego? Nic. Ale jakby blisko. Był teraz jak chł opiec, któ ry bł yskawicznie zamkną ł garś ć, by pochwycić ż uczka i trzyma zaciś nię tą pię ś ć przed nosem — boją c się ją otworzyć. Powoli. Cornelius, prawda, sł yną ł ze swoich rytuał ó w. (Czy to? … — zatrzymywał się na pró bę myś lą. ) Kiedy przychodził o do zmiany przepisó w, wszystko jedno jakich, zamykał się z urzę dowym pismem w kajucie i nie wyszedł z niej, dopó ki nie wykuł nowoś ci na pamię ć. (To był o teraz jak zabawa w „ciepł o–zimno”. Czuł, ż e się oddala…) Rozstali się dziewię ć, nie — dziesię ć lat temu. Cornelius znikł dziwnie, jakoś raptownie, na szczycie rozgł osu, któ ry zawdzię czał eksploracji Neptuna. Mó wiono, ż e wró ci na pokł ad, a locję wykł ada tylko czasowo, lecz nie wró cił. Naturalna rzecz, był przy pię ć dziesią tce. (Znó w nie to. ) Anonim. (Sł owo to wypł ynę ł o nie wiedzieć ską d. ) Jaki znó w anonim? Ż e jest chory i dysymuluje? Ż e grozi mu zawał? Ską d. Ten anonim to był a zupeł nie inna historia, innego czł owieka — Corneliusa Craiga, tu — imię, tam — nazwisko. (Pomylił em się? … Tak. ) Lecz anonim nie chciał sczezną ć. Dziwna rzecz, nie mó gł się odkleić od tego sł owa. Im energiczniej je odrzucał, tym idiotyczniej wracał o. Siedział skurczony. W gł owie — muł. Anonim. Teraz był już niemal pewien tego, ż e sł owo to przesł ania jakieś inne. To się zdarza. Wyskoczy fał szywe hasł o i nie moż na ani pozbyć się go, ani zedrzeć z tego, któ re zakrywa. Anonim.

Wstał. Na pó ł ce, pamię tał, tkwił mię dzy marsjanami gruby sł ownik. Otworzył go na chybił trafił przy „AN”. Ana. Anakantyka. Anaklasyka. Anakonda. Anakreontyk. Anakruza. Analekta. (Ilu sł ó w czł owiek nie zna…) Analiza. Ananas. Ananke (greckie): Bogini przeznaczenia. (To…? Ale co ma wspó lnego bogini…) Takż e: przymus.

Ł uski spadł y. Zobaczył biał y gabinet, plecy lekarza, któ ry telefonował, okno otwarte i papiery na biurku, któ re podwijał przecią g. Zwykł e badanie lekarskie. Nie starał się wcale przeczytać maszynowego tekstu, ale oczy same pochwycił y drukowane litery, jako chł opiec jeszcze uczył się uporczywie czytania do gó ry nogami. „Warren Cornelius, rozpoznanie: Syndrom anankastyczny. ” Lekarz zauważ ył rozsypkę papieró w, zebrał je i schował do teczki. Czy nie był ciekaw, co oznaczał a ta diagnoza? Chyba tak, ale czuł, ż e to nie był oby w porzą dku — a potem zapomniał. Ile lat temu? Co najmniej sześ ć. ,

Odstawił sł ownik, jednocześ nie poruszony, rozgrzany wewnę trznie, ale i rozczarowany. Ananke — przymuś, wię c chyba nerwica natrę ctw. Nerwica natrę ctw! Czytał o niej, co się tylko dał o, jako chł opiec jeszcze — był a taka rodzinna sprawa — chciał się dowiedzieć, co to znaczy i pamię ć, chociaż nie bez oporu, przecież udzielał a wyjaś nień. Już co jak co, ale pamię ć miał dobrą. Powracał y zdania lekarskiej encyklopedii w kró tkich bł yskach olś nień, bo się od razu nakł adał y na postać Corneliusa. Widział go teraz zupeł nie inaczej niż dotą d. Był o to zarazem wstydliwe i ż ał osne widowisko. A wię c to dlatego mył rę ce po dwadzieś cia razy dziennie i musiał uganiać się za tymi muchami, i wś ciekał się, gdy zginę ł a mu kartka–zakł adka do ksią ż ki, i trzymał rę cznik pod kluczem, i nie mó gł siadać na cudzym krześ le… Jedne czynnoś ci przymusowe rodził y nastę pne, coraz mocniej obł aził go ich pomiot, aż stawał się poś miewiskiem. Nie uszł o to w koń cu uwadze lekarzy. Zdję li go z pokł adu. Gdy Pirx wytę ż ył pamię ć, wydał o mu się, ż e na samym dole stronicy znajdował y się trzy sł owa rozstrzelone: „niezdolny do lotó w”. A ż e psychiatra nie znał się na komputerach, pozwolił mu pracować w „Syntronics”. Pewno uznał, ż e to wł aś nie doskonał e miejsce dla takiego skrupulata. Co za pole do popisu dla pedanterii! Corneliusa musiał o to podnieś ć na duchu. Praca uż yteczna i — co najważ niejsze — w najś ciś lejszym zwią zku z kosmonautyką …

Leż ał z oczami wlepionymi w sufit i nie musiał się nawet specjalnie wysilać, ż eby sobie wyobrazić Corneliusa w „Syntronics”. Co tam robił? Nadzorował symulatory przy obcią ż aniu okrę towych komputeró w. To znaczy — utrudniał im pracę, a dawanie szkoł y był o jego ż ywioł em. Niczego lepiej nie umiał. Ten czł owiek musiał ż yć w stał ej rozpaczy, ż e wezmą go w koń cu za wariata, jakim nie był. W sytuacjach prawdziwie krytycznych nigdy nie tracił gł owy. Był dzielny, ale tę dzielnoś ć na co dzień zjadał y mu po trochu natrę ctwa. Pomię dzy zał ogą i swoim pokrę conym wnę trzem musiał się czuć jak mię dzy mł otem a kowadł em. Patrzał na cierpię tnika nie dlatego, ż e ulegał owym musom, ż e był szalony, ale dlatego wł aś nie, ż e z tym walczył i bezustannie szukał pretekstó w, usprawiedliwień, potrzebne był y mu te regulaminy, chciał się nimi wytł umaczyć, ż e to nie on wcale, ż e to nie z niego ten wieczny dryl. Nie miał duszy kaprala — no bo czy w takim wypadku czytał by Poego, historie makabryczne i niesamowite? Moż e szukał w nich swojego piekł a? Mieć w sobie taki kł ę bek drucianych musó w, takie ż erdzie jakieś, tory, i wcią ż się z tym bić, zgniatać to, wcią ż od nowa… Na dnie tego wszystkiego był strach, ż e stanie się coś nieprzewidzianego, przeciw temu się tak wcią ż dozbrajał, musztrował, ć wiczył, te jego pró bne alarmy, wizytacje, kontrole, bezsenne ł aż enie po cał ym statku, wielki Boż e — wiedział, ż e się z niego w kuł ak ś mieją, moż e nawet pojmował, jakie to wszystko niepotrzebne. Czy jest do pomyś lenia, ż e on się na tych komputerach tam jakby mś cił? Ż e im dawał szkoł ę? Jeś li i tak był o, chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. To się nazywa wtó rna racjonalizacja. Wytł umaczył sobie, ż e wł aś nie tak powinien postę pować.

Zadziwiają ca rzecz, jak przył oż enie do tego, co już poprzednio wiedział, co znał w postaci szeregu anegdot — cał kiem innego ję zyka, terminó w medycznych, nadawał o zdarzeniom nowy sens. Mó gł zajrzeć w gł ą b, a pozwalał na to wytrych, jakiego dostarcza psychiatria. Mechanizm cudzej osobowoś ci objawiał się nagi, zwię zł y, zredukowany do garstki nieszczę snych odruchó w, któ rym nie moż na ujś ć. Myś l o tym, ż e moż na być lekarzem i tak wł aś nie traktować ludzi, nawet ż eby im pomagać, wydał a mu się do niesamowitoś ci odpychają ca. Zarazem rozcień czona aura bł azeń stwa, co otaczał a jakby nikł ą obwó dką wspomnienia o Corneliusie, sczezł a. W tym nowym, niespodziewanym widzeniu nie był o miejsca na przymieszkę cwaniackiego, zł oś liwego humorku rodem ze szkoł y, koszar i pokł adó w. Nie był o nic w Corneliusie, z czego moż na by się ś miać.

Praca w „Syntronics”. Zdawał oby się — idealnie dostosowana do czł owieka: obcią ż ać, wymagać, komplikować do granicy wytrzymał oś ci. Mó gł wreszcie wyswobodzić uwię zione w sobie musy. Dla nie wtajemniczonych wyglą dał o to znakomicie: stary praktyk, doś wiadczony nawigator przekazuje swoją najlepszą wiedzę automatom; có ż moż e być lepszego? A on miał przed sobą niewolnikó w i nie musiał się powś cią gać, skoro nie byli ludź mi. Schodzą cy z taś my komputer jest jak noworodek: tak samo zdatny do wszystkiego, a nic nie umie.

Pobieranie nauk jest wzrostem specjalizacji i zarazem utratą pierwotnego niezró ż nicowania. Na stanowisku kontroli komputer peł ni rolę mó zgu, gdy symulator jest naś ladowcą ciał a. Mó zg podł ą czony do ciał a — oto wł aś ciwa analogia.

Mó zg musi orientować się w stanie i gotowoś ci każ dego mię ś nia, podobnie komputer — ma znać stan okrę towych zespoł ó w. Wysył a elektrycznymi drogami rojowiska pytań, jakby ciskał tysią ce naraz pił eczek we wszystkie zaką tki metalowego olbrzyma, i z echowych odpowiedzi tworzy sobie obraz rakiety i jej otoczenia. W tę niezawodnoś ć wkroczył czł owiek cierpią cy na lę k przed niespodziewanym i zwalczają cy go rytuał ami natrę ctw. Symulator stał się narzę dziem przymusu, wcieleniem jego lę kowych zagroż eń. Dział ał w zgodzie z zasadą naczelną: bezpieczeń stwa. Czy to nie wyglą dał o na chwalebną gorliwoś ć? Jak on się musiał starać! Normalny tok uznał niebawem za nie doś ć pewny. Im trudniejsza sytuacja statku, tym szybciej należ y się o niej informować. Uważ ał, ż e tempo sprawdzania agregató w ma być skorelowane z wagą procedury. A ponieważ najważ niejsza jest procedura lą dowania… Czy zmienił program? Ani trochę, jak nie zmienia przepisó w podrę cznika kierowcy ten, kto sprawdza silnik auta co godzina zamiast raz dziennie. Toteż program nie mó gł się mu opierać. Dą ż ył w kierunku, w któ rym program nie miał zabezpieczeń, bo coś takiego nie przyszł o do gł owy ż adnemu programiś cie. Jeż eli tak przecią ż any komputer zawodził, Cornelius kierował go na powró t do dział u technicznego. Czy zdawał sobie sprawę z tego, ż e zaraż a je natrę ctwami? Chyba nie, był praktykiem, nie orientował się w teorii, skrupulat niepewnoś ci — takim był też wychowawcą maszyn. Przecią ż ał komputery, ale có ż —nie mogł y się przecież skarż yć. Był y to nowe modele, przypominają ce zachowaniem gracza w szachy. Komputer–gracz pobije każ dego czł owieka pod warunkiem, ż e jego pedagogiem nie bę dzie jakiś Cornelius. Komputer przewiduje ruchy partnera na dwa–trzy posunię cia naprzó d; gdyby usił ował je przewidywać na dziesię ć cią gó w, udł awił by się nadmiarem moż liwych wariantó w, bo one rosną wykł adniczo. Dla przewidzenia dziesię ciu moż liwych ruchó w kolejnych na szachownicy nie wystarczy i trylionowoś ć operacji. Takiego samoparaliż ują cego się szachistę zdyskwalifikował aby pierwsza rozgrywka. Na pokł adzie rakiety nie był o to zrazu widoczne: moż na obserwować tylko wejś cia i wyjś cia ukł adu, nie to, co dzieje się w ś rodku. W ś rodku narastał tł ok, na zewną trz wszystko biegł o normalnie — do czasu. A wię c tak je ukł adał — i takie repliki umysł u, któ ry ledwo sprawia się z realnymi zadaniami, bo tyle sobie wytworzył fikcyjnych — stanę ł y u steru stutysię cznikó w. Każ dy z tych komputeró w cierpiał na syndrom anankastyczny: przymusowe powtarzanie operacji, komplikowanie czynnoś ci prostych, manieryzm, obrzą dkowoś ć, uwzglę dnianie „wszystkiego naraz”. Nie naś ladował y oczywiś cie lę ku, a tylko strukturę wł aś ciwych mu reakcji; paradoksalne: to wł aś nie, ż e był y nowymi, udoskonalonymi modelami o zwię kszonej pojemnoś ci, przyczynił o się do ich zguby, ponieważ tak dł ugo mogł y przecież dział ać mimo stopniowego zadł awiania obwodó w sygnał owym tł okiem. Ale w zenicie Agathodaemona jakaś ostatnia kropla przepeł nił a czarę: moż e był y nią pierwsze uderzenia wichury, wymagają ce bł yskawicznych reakcji, ale zagwoż dż ony lawiną, któ rą sam w sobie rozpę tał, komputer nie miał już czym sterować. Przestał być urzą dzeniem czasu realnego, nie nadą ż ał już z modelowaniem zajś ć rzeczywistych — toną ł w urojeniach… Znajdował się naprzeciw olbrzymiej masy: tarczy planetarnej — i program nie pozwalał mu po prostu zrezygnować z kontynuowania procedury, raz wszczę tej, chociaż zarazem kontynuować jej już nie mó gł. Wyinterpretował wię c sobie planetę jako meteor leż ą cy na kursie kolizyjnym, ponieważ to był a ostatnia otwarta furtka, ponieważ taką jedyną ewentualnoś ć dopuszczał program. Nie mó gł przekazać tego ludziom w sterowni, bo nie był przecież rozumują cym czł owiekiem! Rachował do koń ca, obliczał szansę: zderzenie był o pewną zagł adą, ucieczka — tylko w dziewię ć dziesię ciu kilku procentach, wybrał wię c ucieczkę: awaryjny start!

Wszystko to ukł adał o się logicznie — lecz bez najmniejszego dowodu. Nikt nie sł yszał dotą d o takim wypadku. Kto mó gł potwierdzić przypuszczenia? Zapewne psychiatra, któ ry leczył Corneliusa, i pomó gł mu, a moż e tylko zezwolił, obją ć tę pracę. Ale przez wzglą d na tajemnicę lekarską nie powiedział by nic. Rozł amać ją mó gł by tylko wyrok są dowy. Tymczasem „Ares” za sześ ć dni…

Pozostawał Corneł ius. Czy domyś lał się? Czy pojmował teraz, po tym, co się stał o? Pirx nie potrafił się wczuć w sytuację starego dowó dcy. Był o to niedotykalne jak za ś cianą ze szkł a. Jeś li powstał y w nim nawet jakieś wą tpliwoś ci, sam nie dopowie ich sobie do koń ca. Bę dzie się bronił przed takimi konkluzjami, to chyba oczywiste…

Rzecz wyjdzie przecież na jaw — po kolejnej katastrofie. Jeś li w dodatku „Anabis” wylą duje cał o, rachuba czysto statystyczna — ż e zawiodł y komputery, za któ re odpowiada Cornelius — skieruje podejrzenia w jego stronę. Zaczną brać pod lupę każ dy szczegó ł i wtedy, po nitce do kł ę bka…

Ale nie moż na przecież czekać z zał oż onymi rę kami. Co robić? Wiedział dobrze: skasować cał ą pamię ć maszynową „Aresa”, przekazać oryginalny program drogą radiową, informatyk pokł adowy da sobie z tym radę w cią gu kilku godzin.

Ale by wystą pić z czymś takim, trzeba mieć w rę ku dowody. Niechby tylko jeden. Niechby, na koniec, same poszlaki: ale on nie miał nic. Jedno wspomnienie, sprzed lat, jakiejś historii choroby, do gó ry nogami odczytanej w dwu wierszach… przezwiska i ploteczki… anegdoty, jakie opowiadano o Corneliusie… katalog jego dziwactw… Niepodobna wystą pić przed komisją z czymś takim jako dowodem schorzenia i przyczyna katastrofy. Jeś li nawet, rzucają c takie oskarż enie, nie zważ ać na starego czł owieka, to pozostaje „Ares”. Przez czas trwania operacji statek bę dzie jak ś lepy i gł uchy, skoro pozbawiony komputera.

Najważ niejszy był „Ares”. Rozważ ał projekty już na pó ł szalone: jeś li nie moż e zrobić tego oficjalnie, czy nie wystartować i nie wysł ać „Aresowi” ostrzeż enia i opisu tego myś lowego ś ledztwa — z pokł adu,, Cuiviera”? Mniejsza o konsekwencje, ale to był o zbyt ryzykowne. Nie znał dowó dcy „Aresa”. Czy sam podporzą dkował by się radom obcego czł owieka w oparciu o takie hipotezy? Przy zupeł nym braku dowodó w? Wą tpliwe…

Pozostawał wię c już tylko sam Cornelius. Znał jego adres: Boston, zakł ady „Syntronics”. Ale jakż e zaż ą dać, by ktoś tak nieufny, pedantyczny i skrupulatny przyznał się do popeł nienia wł aś nie tego, czemu usił ował przez cał e ż ycie zapobiec? Być moż e, po rozmowach w cztery oczy, po perswazjach, po wskazaniu na groź bę zawisł ą nad „Aresem”, wyraził by zgodę na to ostrzeż enie i poparł by je, bo był uczciwym czł owiekiem. Ale w dyskusji prowadzonej mię dzy Marsem i Ziemią, z oś miominutowymi pauzami, naprzeciw ekranu, a nie ż ywego rozmó wcy, obruszyć takie oskarż enie na gł owę bezbronnego, ż ą dać, ż eby się przyznał do zabó jstwa —choć nieumyś lnego — trzydziestu ludzi? Niemoż liwe.

Siedział na ł ó ż ku ś ciskają c jedną rę kę w drugiej, jakby się modlił. Odczuwał bezmierne zdziwienie, ż e to moż liwe: tak wszystko wiedzieć i tak nic nie mó c! Obją ł wzrokiem ksią ż ki na pó ł ce. Dopomogł y mu — wł asną przegraną. Przegrali wszyscy, ponieważ spierali się o kanał y, czyli o to, co rzekomo był o na odległ ej plamce, w szkł ach teleskopó w, a nie o to, co był o w nich samych. Spierali się o Marsa, któ rego nie widzieli; widzieli dno wł asnych umysł ó w, z niego wylę gł y się obrazy heroiczne i fatalne. W przestrzeń dwustu milionó w kilometró w rzutowali wł asne rojenia — zamiast nad sobą się zastanowić. Takż e i tutaj każ dy, kto pakował się w gą szcz teorii komputeró w i w niej szukał przyczyn katastrofy, oddalał się od sedna rzeczy. Komputery był y bezwinne i neutralne, tak samo jak Mars, do któ rego on też ż ywił jakieś bezsensowne pretensje, jak gdyby ś wiat był odpowiedzialny za majaki, któ re usił uje mu narzucić czł owiek. Ale te stare ksią ż ki zrobił y już wszystko, co mogł y. Nie widział wyjś cia.

Na ostatniej, dolnej pó ł ce był a i beletrystyka; wś ró d kolorowych grzbietó w wypeł zł y niebieskawy tom Poego. Wię c i Romani go czytał? On sam nie lubił Poego za sztucznoś ć ję zyka, wymyś lnoś ć wizji, któ ra nie chciał a się przyznawać do tego, ż e jest rodem ze snu. Ale dla Corneliusa był a to prawie Biblia. Bezmyś lnie wyją ł ó w tom, otworzył mu się w rę kach na spisie rzeczy. Odczytał tytuł, któ ry go poraził. Cornelius dał mu to raz, po wachcie, zachwalał tę opowieś ć o wykryciu mordercy fantastycznie wyreż yserowanym, nieprawdopodobnym sposobem. Potem on sam jeszcze chwalić ją musiał fał szywie — wiadomo, dowó dca ma zawsze rację …

Najpierw tylko bawił się pomysł em, któ ry go nawiedził, potem zaczą ł się do niego przymierzać. Był o to trochę jak sztubacki kawał — a zarazem jak podł y cios w plecy. Dzikie, niewydarzone, okrutne — ale kto wie, czy nie skuteczne w tej wł aś nie sytuacji: ż eby wysł ać w depeszy te cztery sł owa. Być moż e te podejrzenia są jedną brednią, Cornelius, do któ rego odnosił a się historia choroby, to cał kiem inny czł owiek, a ten obcią ż ał komputery dokł adnie podł ug normatywó w i do niczego nie moż e się poczuwać. Otrzymawszy taką depeszę, wzruszy ramionami, myś lą c, ż e jego dawny podwł adny pozwolił sobie na kretyń ski dowcip, w najwyż szym stopniu odraż ają cy — ale też nic wię cej nie pomyś li i nie uczyni. Jeś li jednak wiadomoś ć o katastrofie wzbudził a w nim niepokó j, nieokreś lone podejrzenie, jeż eli już się po trosze zaczyna domyś lać wł asnego udział u w nieszczę ś ciu i stawia tym domysł om opó r, cztery sł owa depeszy uderzą go jak grom. Poczuje się w oka mgnieniu przejrzany na wylot — w tym, czego sam nie poważ ył się sformuł ować do koń ca, a zarazem winny: nie bę dzie mó gł wtedy ujś ć już myś li o „Aresie” i o tym, co go czeka; gdyby nawet pró bował się przed tym bronić, telegram nie da mu spokoju. Nie zdoł a siedzieć z zał oż onymi rę kami, w biernym oczekiwaniu; telegram zajdzie mu za skó rę, dobierze się do sumienia, a wtedy — co? Pirx znał go dostatecznie, by wiedzieć, ż e stary nie zgł osi się do wł adz, nie zł oż y zeznań, tak samo jak nie pocznie myś leć o najwł aś ciwszej obronie i sposobach umknię cia odpowiedzialnoś ci. Jeż eli raz uzna, ż e ponosi odpowiedzialnoś ć, bez jednego sł owa, w milczeniu, uczyni to, co uzna za wł aś ciwe.

A wię c nie moż na tak postą pić. Jeszcze raz przeszedł wszystkie warianty — gotó w iś ć do samego diabł a, ż ą dać rozmowy z van der Voytem, gdyby cokolwiek rokował a… Ale nikt nie mó gł pomó c. Nikt. Wszystko wyglą dał oby inaczej, gdyby nie „Ares” i te sześ ć dni czasu. Nakł onienie psychiatry do zeznań; obserwacja sposobó w, jakimi Cornelius testował komputery; sprawdzanie „Aresowego” komputera — wszystko to wymagał o tygodni. A wię c? Przygotować starego jaką ś wiadomoś cią zapowiadają cą, ż e… Ale wó wczas wszystko spali na panewce. Tamten znajdzie w obolał ej psychice wybiegi, kontrargumenty, w koń cu najuczciwszy czł owiek ś wiata też ma instynkt samozachowawczy. Pocznie się bronić albo raczej bę dzie po swojemu milczał wzgardliwie, gdy tymczasem „Ares”…

Doznawał uczucia zapadania się, wszystko odtrą cał o go, jak w tym innym opowiadaniu Poego, Studnia i wahadł o, gdzie martwe otoczenie milimetr po milimetrze zaciska bezbronnego, popychają c go ku otchł ani. Jaka moż e być wię ksza bezbronnoś ć od bezbronnoś ci cierpienia, któ re trafił o kogoś i za to wł aś nie ma się go podstę pnie ugodzić? Jaka moż e być wię ksza podł oś ć?

Zaniechać? Milczeć? Pewno, ż e to był o najł atwiejsze! Nikt nigdy nawet się nie domyś li, ż e miał w rę ku wszystkie nici. Po kolejnej katastrofie sami wpadną na trop. Raz uruchomione ś ledztwo dotrze wreszcie do Corneliusa i…

Ale jeś li tak wł aś nie jest, jeś li nie osł oni starego dowó dcy nawet zachowują c milczenie… nie ma do tego prawa. Nic już wię cej nie pomyś lał, bo zaczą ł dział ać, jakby wyzbyty wszelkich wą tpliwoś ci.

Na parterze był o pusto. W kabinie laserowej ł ą cznoś ci siedział jeden tylko dyż urny technik: Haroun. Wysł ał taką depeszę: Ziemia, USA, Boston, „Syntronics Corporation”, Warren Cornelius: THOU ART THE MAN. I podpisał się z dodatkiem: czł onek komisji do zbadania przyczyn katastrofy „Ariela”. Miejsce wysł ania depeszy: Mars, Agathodaemon. To był o wszystko. Wró cił do siebie i zamkną ł się. Ktoś pukał potem do drzwi, sł ychać był o gł osy, ale nie dał znaku ż ycia. Musiał być sam, bo przyszł y tortury myś li, jakich się spodziewał. Na to nie był o już ż adnej rady.

Czytał pó ź ną nocą Schiaparellego, ż eby nie wyobraż ać sobie po sto razy w ró ż nych wariantach, jak Cornelius, unoszą c szpakowate, nastroszone brwi, bierze do rę ki depeszę z nagł ó wkiem Marsa, jak rozkł ada szeleszczą cy papier i odsuwa od dalekowzrocznych oczu. Ze Schiaparellego nie rozumiał ani sł owa; a kiedy odwracał stronicę, wybuchał o w nim bezmierne zdumienie przemieszane z dziecinnym prawie ż alem: jak to, wię c to ja? ja — potrafił em coś takiego zrobić?

Nie miał przecież wą tpliwoś ci: Cornelius tkwił w potrzasku jak mysz; brakł o mu luzu, szpary dla najmniejszego uniku, nie dopuszczał a go sytuacja samym swoim kształ tem nadanym jej przez zgrupowanie zdarzeń; wię c swoim spiczastym, wyraź nym pismem rzucił na papier kilka zdań wyjaś nienia, ż e dział ał w dobrej wierze, lecz bierze na siebie cał ą winę, podpisał się i o trzeciej trzydzieś ci — w cztery godziny po otrzymaniu depeszy — strzelił sobie w usta. W tym, co napisał, nie był o jednego sł owa o chorobie, ż adnej pró by usprawiedliwiania się, nic.

Jak gdyby zaakceptował czyn Pirxa tylko w tym, co się wią zał o z ocaleniem „Aresa” i postanowił wzią ć w tym ocaleniu udział — ale w niczym nadto. Jak gdyby wyraził mu jednocześ nie rzeczową aprobatę i peł ną wzgardę za tak zadany cios.

Być moż e zresztą Pirx mylił się. Jakkolwiek tkwi w tym pewna niewspó ł miernoś ć, szczegó lnie dolegał mu we wł asnym uczynku jego koturnowo–teatralny styl, rodem z Poego. Podszedł Corneliusa jego umił owanym pisarzem i w jego stylu, któ ry mu brzmiał fał szywie, od któ rego się zż ymał, bo nie upatrywał zgrozy ż ycia w zwł okach powracają cych zza grobu, co wskazują okrwawionym palcem mordercę. Zgroza ta był a, zgodnie z jego doś wiadczeniem, raczej szydercza niż malownicza. Towarzyszył a refleksji nad zmianą roli, jaką Mars odgrywał w dwu nastę pują cych po sobie epokach, kiedy z nieosią galnej, czerwonawej plamki na nocnym niebie, objawiają cej na wpó ł czytelne znaki obcego rozumu, stał się terenem zwyczajnego ż ycia, a wię c mozolnych zmagań, politycznych konszachtó w, intryg, ś wiatem ucią ż liwej wichury, zamę tu i strzaskanych rakiet, miejscem, z któ rego moż na był o nie tylko dostrzec poetycznie bł ę kitną iskrę Ziemi, ale i ugodzić na niej ś miertelnie czł owieka. Niepokalany, bo na wpó ł domyś lny Mars wczesnej areografii sczezł, pozostawiają c po sobie tylko owe brzmią ce jak formuł y i zaklę cia alchemikó w — nazwy grecko–ł aciń skie, któ rych materialne podł oż e deptał o się cię ż kimi butami. Zaszł a nieodwoł alnie za horyzont epoka wysokich sporó w teoretycznych i giną c ukazał a dopiero swoje prawdziwe oblicze — marzenia ż ywią cego się wł asną niespeł nialnoś cią. Pozostał tylko Mars ż mudnych prac, ekonomicznej rachuby i takich szarobrudnych ś witó w jak ten, w któ rym poszedł na obrady komisji z dowodem w rę ku.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.