Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Opowiadanie Pirxa 4 страница



Wbrew przepisom? Ależ tak. Nie miał em paliwa na manewry. Mó wił em przecież. Musiał em wlec się bez cią gu przeszł o dwa miesią ce. Wtedy przyszł a katastrofa. Nie, nie meteory, to nie był a przecież powieś ć. Mums. Najpierw technik stosu, potem obaj piloci naraz, potem reszta; spuchł y im gę by, oczy jak szparki, wysoka gorą czka, o wachtach nie był o nawet mowy. Jakiegoś wś ciekł ego wirusa przynió sł na pokł ad Ngey, Murzyn, któ ry był na Perle Nocy kucharzem, stewardem, ochmistrzem i czymś tam jeszcze. On też chorował, a jakż e! Czy dzieci nie przechodzą ś winki w Ameryce Poł udniowej? Nie wiem. Dosyć, ż e miał em statek bez zał ogi. Zostali mi telegrafista z drugim inż ynierem; telegrafista od rana, od ś niadania, był już pijany. A wł aś ciwie nie pijany — czy miał taką mocną gł owę, czy są czył po trochu, dosyć, ż e ruszał się cał kiem nieź le i to zwł aszcza, kiedy nie był o grawitacji (a nie był o prawie cał y czas, nie liczą c drobnych poprawek kursowych), ale miał alkohol w oczach, w mó zgu, każ de zlecenie, każ dy rozkaz trzeba był o dokł adnie kontrolować marzył em o tym, jak go stł ukę, kiedy wylą dujemy, tam nie mogł em sobie na to pozwolić, zresztą — jak bić pijanego? Bez alkoholu był to typowy szczur, szary, zgaszony, nie domyty i miał mił y zwyczaj przeklinania najokropniejszymi sł owami upatrzonych osó b — przy stole w messie — Morsem. Tak nadawał sobie Morsem, postukują c palcem w stó ł i parę razy omal nie doszł o przez to do bitek, bo przecież wszyscy rozumieli, a on, przyparty do muru, twierdził, ż e to jest taki tik. Z nerwó w. Ż e to się samo robi. Kazał em mu trzymać ł okcie przyciś nię te do ciał a, nadawał wtedy nogą albo widelcem w pewnym sensie był artystą. Jedynym czł owiekiem zupeł nie zdrowym, normalnym, był inż ynier. Tak, ale okazał o się, wiecie, ż e on był inż ynierem drogowym. Naprawdę. Podpisał kontrakt, bo zgodził się na pó ł stawki i ajentowi to zupeł nie wystarczał o, a mnie nie przyszł o do gł owy egzaminować go, kiedy przyszedł na pokł ad. Ajent spytał go tylko, czy zna się na konstrukcjach, na maszynach; powiedział, ż e tak, znał się przecież. Na drogowych. Kazał em mu peł nić wachty. Nie odró ż niał planet od gwiazd. Teraz już wiecie mniej wię cej, w jaki sposó b Le Mans robił wielkie interesy. Co prawda i ja mogł em się okazać nawigatorem ł odzi podwodnych, i gdybym mó gł, moż e nawet bym takiego udawał. Zamkną ł bym się w kajucie, ale nie mogł em. Ajent nie był wariatem. Liczył, jeś li nie na moją lojalnoś ć, to na mó j instynkt samozachowawczy. Chciał em wró cić, a ponieważ tych sto tysię cy ton nic w pró ż ni nie waż ył o i odczepienie ich nie zwię kszył oby naszej szybkoś ci ani o milimetr na sekundę, nie był em aż taki zł oś liwy, ż eby to jednak zrobić. Bo i takie myś li chodził y mi po gł owie, kiedy nosił em rano od jednego do drugiego watę, olejek, bandaż, spirytus, aspirynę — cał ą moją przyjemnoś cią był a ta ksią ż ka o mił oś ci w pró ż ni, wś ró d tajfunó w meteorytowych. Przeczytał em niektó re ustę py po dziesię ć razy. Był y tam wszystkie moż liwe rodzaje potwornych wydarzeń, mó zgi elektryczne buntował y się, ajenci pirató w mieli nadajniki wbudowane w czaszki, pię kna kobieta pochodził a z innego systemu sł onecznego, ale o mumsie nie znalazł em ani sł owa. Tym lepiej dla mnie rzecz jasna. Miał em go dosyć. Zdawał o mi się nawet chwilami, ż e kosmonautyki też.

W wolnych chwilach starał em się wyś ledzić, gdzie telegrafista ukrywa swoje zapasy. Nie wiem, moż e go przeceniam, ale zdaje mi się, ż e naprawdę zdradzał niektó re miejsca rozmyś lnie, kiedy się w nich wó dka koń czył a, po prostu po to, abym nie osł abł w mojej decyzji i nie machną ł rę ką na jego pijań stwo. Bo tego, gdzie miał swoje gł ó wne ź ró dł o, nie wiem do dziś. Moż e był już taki przesycony alkoholem, ż e podstawowy zapas nosił w sobie? Dosyć, ż e szukał em, ł aż ą c po statku jak mucha po suficie, pł ywał em sobie po rufie, po ś ró dokrę ciu, jak to czasem zdarza się w snach, czuł em się sam jak palec — cał e bractwo leż ał o zapuchnię te w kajutach, inż ynier tkwił w sterowni, uczą c się z lingwafonu francuskiego, był o cicho jak na statku zadż umionych, czasem tylko przewodami wentylacyjnymi dochodził pł acz albo ś piew. Tego boliwijskiego Meksykanina. Pod wieczó r rozbierał o go, odczuwał bó l istnienia. Z gwiazdami miał em mał o do czynienia, jeś li nie liczyć tej ksią ż ki. Niektó re kawał ki umiał em na pamię ć, na szczę ś cie wywietrzał y mi już z gł owy. Czekał em, kiedy się ten mums skoń czy, bo talie ż ycie Robinsona na dł uż szą metę zbytnio dawał o się we znaki. Inż yniera drogowego unikał em, chociaż po swojemu był to nawet doś ć porzą dny chł op i przysię gał mi, ż e gdyby nie okropne tarapaty finansowe, w któ re wcią gnę ł a go ż ona ze szwagrem, nigdy by umowy nie podpisał.

Był to jednak czł owiek z gatunku tych, któ rych nie znoszę — zwierzają cych się bez ż adnych ograniczeń i hamulcó w. Nie wiem, czy tylko do mnie czuł takie nadzwyczajne zaufanie — chyba nie, bo pewne rzeczy po prostu nie przechodzą ludziom przez usta, a on mó gł mó wić wszystko, aż się skrę cał em — na cał e szczę ś cie Perł a Nocy był a wielka: dwadzieś cia osiem tysię cy ton spoczynkowej, był o się gdzie schować.

Domyś licie się pewno, ż e to był mó j pierwszy i ostatni rejs dla Le Mansa. Od tego czasu nie dał em się już wię cej aż tak nabrać, chociaż bywał em w rozmaitych tarapatach. Nie opowiadał bym o tym, doś ć w koń cu wstydliwym, fragmencie mojej biografii, gdyby nie wią zał się z tą drugą, nie istnieją cą stroną kosmonautyki. Pamię tacie moż e uprzedzał em na wstę pie, ż e to bę dzie prawie taka historia jak z tej ksią ż ki.

Ostrzeż enie meteorytowe dostaliś my na wysokoś ci orbity Wenus, ale telegrafista spał czy po prostu nie odebrał go, dosyć, ż e dopiero na drugi dzień rano usł yszał em tę nowinę w wiadomoś ciach nadawanych przez kosmolocyjną stację Luny. Prawdę mó wią c, w pierwszej chwili wydał o mi się to cał kiem nieprawdopodobne. Drakonidy skoń czył y się już dawno, przestrzeń był a czysta, roje chodzą w koń cu regularnie, prawda, ż e Jowisz lubi robić perturbacyjne kawał y, ale nie mó gł być tym razem autorem ż artu, bo radiant był zupeł nie inny. Ostrzeż enie był o zresztą tylko ó smego stopnia, pył owe, gę stoś ć chmury bardzo mał a, procent odł amó w wię kszych znikomy, szerokoś ć czoł a co prawda znaczna kiedy popatrzył em na mapę, zorientował em się, ż e siedzimy już w tym tak zwanym roju od dobrej godziny, moż e i dwó ch. Ekrany był y puste. Nie zaniepokoił em się też specjalnie i jedyną rzeczą niezwykł ą był o dopiero drugie, poł udniowe doniesienie: sondy zdalnie ustalił y bowiem, ż e chodzi o ró j pozasystemowy!

Był to drugi taki ró j od czasu powstania kosmolocji. Meteory są szczą tkami komet i chodzą sobie po wycią gnię tych elipsach, uwią zane grawitacją do sł oń ca, jak zabawki na nylonowych sznurach; ró j pozasystemowy, to znaczy wchodzą cy w nasz ukł ad z obszaru Wielkiej Galaktyki, jest sensacją, inna rzecz, ż e dla astrofizykó w raczej niż dla pilotó w. Jest, pewno, i dla nas ró ż nica, choć niewielka na ogó ł: szybkoś ci. Roje systemowe nie mogą mieć w okolicy Ziemi wielkich szybkoś ci. Nie mogą posiadać szybkoś ci wię kszej niż paraboliczna lub eliptyczna. Natomiast wchodzą cy z zewną trz systemu ró j moż e mieć — i ma z reguł y — hiperboliczną. Ale w praktyce wychodzi na jedno; podniecenie ogarnie wię c meteorytologó w i astrobalistykó w, a nie nas.

Wiadomoś ć o tym, ż e tkwimy w roju, nie zrobił a na telegrafiś cie ż adnego wraż enia; mó wił em o tym podczas obiadu — wył ą czywszy, jak zwykle, silniki na mał y cią g; wyrabiał y nam poprawkę kursową, a ró wnocześ nie ś lad cią ż enia uł atwiał ż ycie. Nie trzeba był o ssać zupy przez. sł omkę ani wciskać sobie przerobionej na pastę do zę bó w baraniny z tubki w usta. Zawsze był em zwolennikiem normalnych, ludzkich posił kó w.

Inż ynier natomiast bardzo się przeraził. To, ż e mó wił em o roju jak o letnim deszczyku, skł onny był uznać za dowó d mego pomieszania. Ł agodnie wyjaś niał em mu, ż e — po pierwsze — ró j jest pył owy i bardzo rozrzedzany, a szansa spotkania odł amkó w, któ re mogł yby uszkodzić statek, mniejsza niż szansa ś mierci wskutek spadnię cia na gł owę ż yrandola w teatrze; po drugie: i tak nie moż na nic zrobić, bo Perł a jest niezdolna do manewró w mijania, po trzecie: kurs mamy, czystym trafem, niemal zbież ny z trajektorią roju, wię c niebezpieczeń stwo zderzenia zmniejsza się jeszcze o dalszych parę set razy.

Jakaś nie bardzo wydawał się przekonany, ale ja miał em już doś ć psychoterapii i wolał em skoncentrować się na telegrafiś cie, to jest — odcią ć go choć na parę godzin od jego ź ró deł, bo w roju był, w koń cu, bardziej potrzebny niż poza nim. Najbardziej obawiał em się jednej tylko rzeczy wezwania SOS. Statkó w był o w tej przestrzeni sporo, przekroczyliś my już perymetr Wenery i w obszarze tym panował wcale znaczny ruch, nie tylko towarowy; siedział em przy nadajniku, mają c telegrafistę pod bokiem, do szó stej czasu pokł adowego, wię c przeszł o cztery godziny, na biernym nasł uchu, szczę ś liwie bez jakichkolwiek alarmó w. Ró j był tak rzadki, ż e trzeba się był o dosł ownie godzinami wpatrywać w ekrany radarowe, aby dostrzec jakieś mikroskopijne, najsł absze mrowienia — ale znó w nie przysią gł bym, czy te zielone widemka nie był y po prostu zł udzeniem wzroku przemę czonego nieruchomą fiksacją. Tymczasem nie tylko radiant, ale cał y tor owego hiperbolicznego roju, któ ry był już nawet ochrzczony Kanopijskim (od gwiazd radiantu), obliczono na Lunie i na Ziemi, i wiadomo był o, ż e nie dojdzie do orbity Ziemi, ale mijają c ją bokiem opuś ci system z dala od wielkich planet, któ re akurat był y w innej stronie i, jak się pojawił, zniknie w otchł aniach galaktyki, aby nigdy już do nas nie wró cić.

Inż ynier drogowy, wcią ż niespokojny, zaglą dał do radiostacji, chociaż wyganiał em go stamtą d ż ą dają c, by pilnował steró w; rozumie się, był o to czystą fikcją; najpierw nie mieliś my cią gu, a bez cią gu nie ma sterowania, dalej on nie potrafił wykonać najbardziej elementarnego manewru, któ rego bym mu zresztą nigdy nie powierzył, ale chciał em go czymś zają ć, a siebie uwolnić od nieustannych molestowań. Pragną ł bowiem wiedzieć, czy przechodził em już przez roje, ile razy, czy przeż ył em w zwią zku z tym katastrofy, czy poważ ne, jakie są szanse ratunku w wypadku trafienia… Dał em mu zamiast odpowiedzi „Podstawy kosmolocji i kosmodromii” Kraffta, ksią ż kę wzią ł, ale nawet jej, zdaje się, nie otworzył, ł akną ł bowiem zwierzeń, a nie suchych informacji. Wszystko to dział o się, przypominam, na statku pozbawionym cią ż enia; w okolicznoś ciach takich ruchy osó b, nawet trzeź wych, są dosyć goteskowo zmienione — trzeba zawsze pamię tać o jakimś pasie, przypię ciu się, inaczej od naciś nię cia oł ó wka przy pisaniu moż na wyfruną ć pod sufit albo i nabić sobie guza. Telegrafista mó j miał jednak inny system: nosił w kieszeniach masę rzeczy — jakichś cię ż arkó w, skuwek, kluczy i kiedy znalazł się w opresji, zawisł szy nieruchomo mię dzy stropem, podł ogą i ś cianami, po prostu się gał do spodni i ciskał pierwszym przedmiotem, któ ry znalazł, aby ł agodnie odpł yną ć w, stronę przeciwną. Metoda ta jest niezawodna i każ dorazowo potwierdza prawdziwoś ć Newtonowskiej zasady akcji i reakcji, nie cał kiem jednak dogodna, zwł aszcza dla innych, bo to, czym się rzuca, odbija się rykoszetami od ś cian i nieraz uruchomiona tak latanina twardych i boleś nie mogą cych ugodzić przedmiotó w trwa doś ć dł ugo. Mó wię o tym, aby uzupeł nić jeszcze jednym odcieniem koloryt owej podró ż y.

W eterze panował tymczasem wzmoż ony tł ok; wiele statkó w pasaż erskich zmieniał o, na wszelki wypadek i zgodnie z przepisami, trasy, Luna miał a z nimi sporo roboty, automatyczne nadajniki, któ re nadają Morsem, obliczał y w wielkich stacjonarnych kalkulatorach poprawki orbitalne i kursowe, pruł y bez ustanku seriami sygnał ó w, zbyt przyspieszonych, aby moż na je odebrać na sł uch. Poza tym i fonia był a peł na gł osó w — pasaż erowie za cię ż kie pienią dze donosili strwoż onym rodzinom, ż e mają się doskonale i nic im nie grozi, Luna astrofizyczna przekazywał a bież ą ce doniesienia o strefach zagę szczeń roju, o wynikach spektralnych analiz jego skł adu, sł owem — program był urozmaicony i czł owiek nie nudził się zbytnio przy gł oś niku.

Moi kosmonauci ze ś winką, któ rzy wiedzieli już, rozumie się, o chmurze hiperbolicznej, telefonowali czę sto–gę sto do radiostacji, aż wył ą czył em ich aparaty, oś wiadczywszy, ż e niebezpieczeń stwo, a w szczegó lnoś ci przebicie statku i utratę hermetycznoś ci, rozpoznają ł atwo po braku powietrza.

Okoł o jedenastej poszedł em zjeś ć coś do mesy; telegrafista, któ ry na to tylko, zdaje się, czekał, znikł, jakby się rozpł yną ł, a ja był em zbyt zmę czony, aby nie to, ż e szukać go, ale choć o nim myś leć. Inż ynier skoń czył wachtę, był spokojniejszy i znó w martwił się już gł ó wnie szwagrem, a odchodzą c do siebie (ziewał jak wieloryb) powiedział mi, ż e lewy ekran radaru musi być chyba popsuty, bo w jednym miejscu iskrzy się w nim coś zielono. Z tymi sł owami odszedł, ja zaś koń czył em zimną woł owinę z puszki — i nagle, z widelcem wbitym w nieapetycznie zastygł y tł uszcz, skamieniał em.

Inż ynier znał się na obrazach radarowych jak ja na asfalcie. Ten „zepsuty” ekran…

W nastę pnej chwili gnał em do sterowni. Tak to się mó wi, w rzeczywistoś ci poruszał em się tylko tak szybko, jak to jest moż liwe, kiedy cał e przyspieszenie dają czł owiekowi chwyty rą k i odbijania się nogami od wystę pó w ś cian lub stropu; sterownia, gdy się do niej wreszcie dostał em, był a jakby wychł ó dł a, ś wiatł a pulpitó w wygaszone, kontrolki stosu ledwo się ż arzył y jak robaczki ś wię tojań skie ze snu i tylko ekrany radaró w pulsował y nieustannymi obrotami promieni wodzą cych; już od drzwi patrzał em na lewy.

W dolnym prawym kwadracie jaś niał nieruchomy punkt, a wł aś ciwie — gdy podszedł em cał kiem blisko — plamka wielkoś ci monety, spł aszczona soczewkowato, doskonale regularna, fosforyzują ca zielono, jak malutka, pozornie tylko nieruchoma rybka pustego oceanu; gdyby ją zobaczył normalny wachtowy, ale nie teraz, nie teraz, pó ł godziny przedtem, wł ą czył by automatyczny nadajnik pozycyjny, zawiadomił by dowó dcę, zaż ą dał by od tamtego statku danych o kursie i przeznaczeniu, ale ja nie miał em wachtowych, był o o pó ł godziny za pó ź no, był em sam, wię c robił em, dalibó g, wszystko naraz — wezwane do identyfikacji, pozycyjne, nadajnik, wzbudzanie stosu, aby mó gł dać w każ dej chwili cią g (był zimny jak bardzo, ale to bardzo stary nieboszczyk) — bo minuty mijał y, zdą ż ył em nawet uruchomić podrę czny kalkulator pó ł samoczynny i okazał o się, ż e tamten statek ma kurs prawie zbież ny z naszym, ró ż nica wynosił a uł amek minuty, prawdopodobień stwo zderzenia, i tak w pró ż ni niewyobraż alnie nikł e, ró wnał o się prawie zeru.

Tyle ż e statek milczał. Przesiadł em się na drugi fotel i zaczą ł em ł yskać w niego Morsem z pokł adowego lasera. Był za nami, w odległ oś ci okoł o dziewię ciuset kilometró w, wię c niesł ychanie blisko, i widział em się już, prawdę mó wią c, przed Trybunał em Kosmicznym (oczywiś cie, nie za „spowodowanie katastrofy” — po prostu za „naruszenie ó smego paragrafu Kodeksu Kosmolocji przez NZ — Niebezpieczne Zbliż enie”). Myś lę sobie, ż e nawet ś lepi zobaczyliby moje ś wietlne sygnał y. Statek ten w ogó le tylko dlatego tak uporczywie siedział mi w radarze i nie chciał się odczepić od Perł y, a przeciwnie — z wolna się nawet do niej zbliż ał, ponieważ wł aś nie miał zbliż ony kurs. Był y to prawie ż e ró wnoległ e tory; przesuwał się w kwadracie już brzegowo, bo był szybszy. Na oko ocenił em jego szybkoś ć na hiperboliczną; rzeczywiś cie, dwa namiary w odstę pie dziesię ciosekundowym wykazał y, ż e robił dziewię ć dziesią t kilometró w na sekundę. Myś my robili ledwo czterdzieś ci pię ć!

Nie odpowiadał i zbliż ał się; wyglą dał już okazale, nawet zanadto okazale. Pł oną ca zielenią soczewka, widziana z loku, ostre wrzecionko… Spojrzał em na radarowy odległ oś ciomierz, bo coś zanadto mi uró sł — czterysta kilometró w. Zamrugał em. Z takiej odległ oś ci każ dy statek wyglą da jak przecinek. — Ech, z tą Perł ą Nocy! — pomyś lał em. Wszystko tu jest nie tak. — Przerzucił em obraz na mał y radar podrę czny z kierunkową anteną. Był taki sam. Zgł upiał em. Moż e to — przemknę ł o mi nagle — też taki „pocią g Le Mansa” jak ten, któ rego ja jestem maszynistą? Tak ze czterdzieś ci wrakó w, jeden za drugim, stą d te rozmiary… Ale dlaczego taki wrzecionowaty?

Radaroskopy pracował y, odległ oś ciomierz samoczynny stukał i stukał: trzysta kilometró w. Dwieś cie sześ ć dziesią t. Dwieś cie…

Zaczą ł em na Herrelsbergerze jeszcze raz obliczać kursy, bo mi to pachniał o zbyt bliskim przejś ciem. Wiadomo, ż e od czasu kiedy na morzu zaczę to stosować radar, wszyscy poczuli się bezpieczni, a okrę ty toną dalej. Wyszł o mu powtó rnie, ż e tamten przejdzie mi przed dziobem w odległ oś ci jakichś trzydziestu — czterdziestu kilometró w. Sprawdził em oba nadajniki — automat wzywają cy radiem i laserowy. Dział ał y, ale obcy milczał.

Do tej chwili miał em wcią ż jeszcze nieczyste sumienie: leciał em przecież jakiś czas na ś lepo, kiedy inż ynier opowiadał mi o swoim szwagrze i ż yczył dobrej nocy, a ja zajmował em się woł owiną, bo nie miał em ludzi i robił em wszystko sam — teraz jednak jakby ł uski spadł y mi z oczu. Napeł niony ś wię tym oburzeniem, prawdziwego winowajcę widział em już w owym gł uchym, milczą cym statku, któ ry walił hiperboliczną przez sektor i nie raczył nawet odpowiedzieć na bezpoś rednie wezwanie przynaglają ce!

Wł ą czył em fonię i zaczą ł em go wzywać. Ż ą dał em ró ż nych rzeczy — ż eby zapalił sygnał y pozycyjne i wyrzucił filary, ż eby się zidentyfikował, ż eby podał nazwę, miejsce przeznaczenia, armatora, wszystko, rozumie się umownymi skró tami; a on leciał sobie spokojnie, cichy, o wł os nie zmieniają c ani szybkoś ci, ani kursu, i miał em go już na osiemdziesię ciu kilometrach.

Dotą d był trochę z bakburty, ale coraz wyraź niej mnie wyprzedzał, wszak robił w sekundzie dwa razy wię cej niż ja; i wiedział em, ż e wskutek nieuwzglę dnienia przez kalkulator cał ej poprawki ką towej odległ oś ć mijania bę dzie mniejsza od obliczonej o parę kilometró w. Poniż ej trzydziestu na pewno, a kto wie, czy nie ze dwadzieś cia. Powinienem był hamować, bo do takich zbliż eń dopuszczać nie wolno, ale nie mogł em. Miał em za sobą tylko sto z czymś tysię cy ton cmentarzyska rakiet; musiał bym pierwej odczepić wszystkie gruchoty. Sam nie dał bym rady, zał ogę miał em zaję tą mumsem, o hamowaniu nie był o zatem mowy. Przydać się tu mogł y raczej wiadomoś ci z filozofii aniż eli z kosmodromii: stoicyzm, fatalizm, ewentualnie nawet, w razie gdyby bł ą d kalkulatora był nieprawdopodobnie wielki, coś z eschatologii.

Przy dwudziestu dwó ch kilometrach odległ oś ci tamten statek wyraź nie już zaczą ł wyprzedzać Perł ę. Wiedział em, ż e odległ oś ć bę dzie odtą d rosł a, wię c wszystko był o tylko niby w porzą dku; cał y czas patrzał em do tej chwili tylko na odległ oś ciomierz, bo był najważ niejszy i dopiero teraz ponownie spojrzał em na radaroskop.

To nie był statek, ale wyspa latają ca, nie wiem zresztą co. Był wielki, z dwudziestu kilometró w jak moje dwa palce — idealnie regularne wrzeciono zmienił o się w dysk, nie w obrą czkę!

Rzecz jasna, od dawna już myś licie sobie, ż e to był statek „innych”. No, bo skoro miał dziesię ć mil dł ugoś ci… Tak to się mó wi, ale któ ż wierzy w statki „innych”? Pierwszym moim impulsem był o gonić go. Doprawdy! Chwycił em dź wignię gł ó wnego cią gu — ale jej nie ruszył em. Miał em za rufą wraki na holu; to był o na nic. Skoczył em z fotela i wą skim szybem dostał em się do nadbudowanej nad sterownią, mał ej, wpasowanej w pancerz zewnę trzny kajuty astronomicznej. Był o tam, nawet pod rę ką, wszystko, czego potrzebował em: luneta i flary. Wystrzelił em trzy, jedną za drugą, jak szybko mogł em, w przybliż onym kierunku tego statku i kiedy pierwsza rozbł ysł a, . zaczą ł em go szukać. Był wielki jak wyspa, ale nie od razu go znalazł em. Blask flary, któ ra wskoczył a w pole widzenia, oś lepił mnie do tego na parę sekund, musiał em cierpliwie czekać, aż przejrzę. Druga flara zapalił a się daleko z boku, nic z niej nie miał em, trzecia wyż ej. W jej nieruchomym ś wietle, bardzo biał ym, zobaczył em go.

Nie widział em go dł uż ej niż pię ć, moż e sześ ć sekund, bo flara nagle, jak to z nimi czasem bywa, wybuchnę ł a mocniej i zgasł a. Ale w owych paru sekundach zobaczył em przez mocne, osiemdziesię ciokrotne szkł a, z wysoka, dosyć sł abo, widmowa, lecz wyraź nie oś wietlony ciemny kształ t metalu; patrzał em nań jakby z kilkusetmetrowej odległ oś ci. Ledwo mieś cił się w polu widzenia; w samym ś rodku wyraź nie tlił o kilka gwiazd, jakby tam był przezroczysty jakby to był ulany z ciemnej stali, lecą cy w przestrzeni, pusty w ś rodku tunel; ale zdoł ał em dostrzec wyraź niej, w tym ostatnim rozbł ysku flary, ż e to jest rodzaj spł aszczonego walca, któ rego modelem był aby bardzo gruba opona patrzeć mogł em na przestrzał przez puste centrum, chociaż nie leż ał o w osi spojrzenia; ten kolos był pochylony pod ką tem do linii wzroku — jak szklanka, któ rą się lekko nachyli, aby wylać z niej powoli pł yn.

Rzecz jasna, wcale nie rozpamię tywał em owego widoku. tylko wystrzelił em nastę pne flary; dwie nie wypalił y, trzecia był a za kró tka, czwarta i pią ta ukazał y mi go po raz ostatni. Teraz bowiem, przecią wszy linię kursową Perł y, oddalał się coraz szybciej; był o sto, o dwieś cie, o trzysta kilometró w — wizualna obserwacja nie był a moż liwa.

Wró cił em natychmiast do sterowni, aby porzą dnie ustalić elementy jego ruchu; zamierzał em, kiedy to zrobię, rozpoczą ć alarm na wszystkich pasmach, jakiego kosmolocja nie pamię ta; wyobraż ał em już sobie, jak nakreś lonym przeze mnie torem pó jdą sfory rakiet, ż eby dopaś ć tego goś cia z gł ę bin.

Był em wł aś ciwie pewny, ż e stanowił czę ś ć hiperbolicznego roju. Oko bywa w pewnych okolicznoś ciach podobne do kamery fotograficznej i obraz, oś wietlony mocno, choć na uł amek sekundy, moż na jeszcze dobrą chwilę po j ego zniknię ciu nie tylko rozpamię tywać, lecz analizować wcale szczegó ł owo, prawie tak, jakby aktualnie trwał nadal przed nami. A ja zobaczył em w tym agonalnym rozbł ysku flary powierzchnię olbrzyma; jego milowe pobocznice nie był y gł adkie. lecz zryte, nieomal jak grunt księ ż ycowy, ś wiatł o rozciekł o się po chropowatoś ciach, gruzł ach, kraterowatych wgł ę bieniach — miliony lat musiał już tak lecieć, wchodził, ciemny i martwy, w mgł awice pył owe, wychodził z nich po wiekach, a meteorytowy kurz w dziesią tkach tysię cy zderzeń ż arł go i nadgryzał pró ż niową erozją. Nie umiem powiedzieć, ską d brał a się we mnie ta pewnoś ć, ale wiedział em, ż e nie ma w nim nikogo ż ywego, ż e to jest już miliardoletni wrak i nie istnieje moż e nawet cywilizacja, któ ra go wydał a!



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.