Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Opowiadanie Pirxa 3 страница



Dalej był ł adny, mał y trawers; robił o się trudniej, ale i on odzyskiwał z każ dą chwilą dawno nie praktykowaną umieję tnoś ć, do tego stopnia, ż e chwilami lepiej się był o zdawać na instynkt ciał a, aniż eli ś wiadomie rozważ ać wybó r chwytó w; a o tym, ż e stał o się trudniej, przekonał a go pewna sekunda, gdy, jak poprzednio, chciał uwolnić prawą rę kę, by ują ć zwisają cy z pasa czujnik — i nie mó gł tego zrobić. Miał tylko jeden chwyt dla lewicy i coś bardzo niewyraź nego pod czubkiem prawego pantofla; odsuną wszy się, jak mó gł, od skał y, z tego dystansu szukał oparcia dla drugiej stopy, ale go nie był o. Zrezygnował wię c z czujnika, bo wyż ej zapowiadał a się jakby mał a pó ł eczka.

Co prawda był a pokryta lodowym szkliwem i pochylona ku przepaś ci, ale w jednym miejscu ló d został zerwany z kamienia jakby silnym ciosem. Pantofel Pirxa nigdy by tego nie dokonał — przyszł o mu do gł owy, ż e to był but Aniela, robot waż ył przecież okoł o ć wierć tony. Massena, któ ry szedł dotą d cał kiem dobrze, teraz jakoś zwlekał.

Byli już w gó rnej partii filaru. Skał a, nadal chropawa, zaczynał a powoli, a przez to jak gdyby podstę pnie odpychać, coraz wyraź niej przewieszona i bez uczciwych zaklinowań nie dał oby się tak iś ć; kilka metró w wyż ej szczelina, do tego miejsca wyraź na, zasklepił a się, Pirx miał jeszcze jakieś pię ć metró w swobodnej liny, lecz kazał ją ś cią gną ć Massenie, by się rozejrzeć. Robot przeszedł tę dy — bez hakó w, bez liny i bez asekuracji. — A wię c i ja to potrafię — pomyś lał. Szukał po omacku nad sobą; kostka prawej stopy, zaklinowanej w ostatnim koniuszku szczeliny, któ ra go dotą d prowadził a, ostro zakł uł a od forsownego skrę cenia; mimo to nie ustawał w wysił kach. Naraz samymi czubkami palcó w zmacał listewkę, wę ż szą od opuszki; moż na się był o na niej podcią gną ć, ale co dalej?

To już nie był a tylko rywalizacja ze skał ą, ale zarazem jakby i z Anielem, któ ry przeszedł tę dy — i to sam. Prawda, ż e palce miał stalowe… Pirx zaczą ł już wyswobadzać stopę ze szczeliny, kiedy przy tym ruchu jakiś mał y kamyk wyskoczył spod podeszwy i pomkną ł w dó ł. Doszedł go wyraź nie syk rozcinanego powietrza, a w dł ugą, dł ugą chwilę potem — jedno wyraź ne, ostre stuknię cie. — Owszem, ekspozycja jest — pomyś lał. Zrezygnował z podcią gania się i szukał miejsca, aby wbić hak. Skał a był a jednak bez najmniejszych pę knię ć; wychylił się w obie strony, jak daleko mó gł — nic jednak nie znalazł.

— Co tam? — doszedł go z doł u gł os Masseny.

— W porzą dku, rozglą dam się — powiedział. Kostka dawał a mu się we znaki, czuł, ż e dł ugo w tej pozycji nie ustoi. Ba, gdyby moż na porzucić tę drogę! Ale jeś li raz utraci ś lad przejś cia, nie odnajdzie go już w tej kilometrowej ś cianie. Usił ował zobaczyć cokolwiek nad sobą. W ostrym skró cie pł yta zdawał a się obfitować we wcale przyzwoite chwyty, ale był y to wklę ś nię cia pł ytsze od dł oni; pozostawał a tylko owa listewka. Kiedy wydobył stopę ze szczeliny, dź wigają c się oburą cz w gó rę, bł ysnę ł a mu myś l, ż e odwrotu już nie ma: skał a od razu odepchnę ł a go, wisiał, koń ce butó w oddalił y się od niej o jakichś trzydzieś ci centymetró w. W gó rę! Coś mignę ł o mu powyż ej gł owy. Rysa? Ale trzeba się był o wycią gną ć. Jeszcze trochę! W nastę pnej sekundzie utracił zdolnoś ć myś lenia; trzeba był o puś cić lewą rę kę, zawisną ć na koń cach czterech palcó w prawej i się gną ć lewą do rysy czy też pę knię cia niewiadomej gł ę bokoś ci. — Tego nie wolno był o robić! — przemknę ł o mu, zupeł nie bez sł ó w, kiedy z pę kają cymi omal mię ś niami znalazł się nagle o dwa metry wyż ej, przywierają c do skał y; chwytał gwał townie powietrze, trochę na siebie zł y; stał teraz obiema nogami na listewce i mó gł wbić hak, nawet dwa, dla pewnoś ci, bo pierwszy wszedł dosyć pł ytko. Zrobił to, z przyjemnoś cią wsł uchują c się w czysty, coraz to wyż szy dź wię k, któ ry wreszcie ustał. Lina wskoczył a w karabinki, wiedział, ż e bę dzie musiał pomó c Massenie; nie był a to czysta robota, ale też nie znajdowali się w Alpach; w każ dym razie stanowisko miał zupeł nie przyzwoite. Nad filarem był wą ski, cał kiem ł atwy komin, w ktorym Pirx wzią ł kró tki prę t czujnika w zę by, bo się bał, ż e uderzy nim, wystają cym zza pasa, o skał ę; wyż ej barwa otoczenia zmienił a się.

Ś ciana nie był a już czarniawa, z zaciekami brunatnej, jak gdyby bardzo starej szaroś ci. Miejsce jej zaję ł a ruda, cę tkowana buro czerwień sł abo iskrzą cego się z bliska diabazu. Kilkanaś cie dobrych metró w — ale ta droga kró ló w zaraz się skoń czył a; nad sobą miał już nową przewieszkę, nie do pokonania z tak mał ą iloś cią hakó w, no i bez pó ł eczki; Aniel nie miał jednak nic; sprawdził czujnikiem: nie poszedł tamtę dy a wię c? Pozostawał tylko trawers.

Kiedy sobie to obejrzał, zrazu nie wydał a mu się rzecz specjalnie trudna czy groź na. Powracał a tu jakby forma zgubionego w diabazach filaru; stał na wą skiej ale przyzwoitej pó ł eczce, któ ra dochodził a do zał omu i koń czył a się tam; wychyliwszy się zobaczył dalszy jej cią g za wybrzuszeniem skał y, jakieś pó ł tora me trą dalej — dwó ch nie był o na pewno. Należ ał o zatem owiną ć się ciał em wokó ł odpychają cego wybrzuszenia i, tracą c oparcie dla prawej stopy, odepchną ć się lewą tak, by — poprzez powietrze — prawa trafić mogł a na dalszy cią g pó ł ki. Poszukał miejsca na wbicie hakó w; z asekuracją był oby to niezbyt trudne. Ale zł oś liwa ś ciana był a i tu bez najmniejszych rys; spó j rż ał w dó ł: ze stanowiska, któ re mó gł zają ć Massena asekuracja był a kompletną fikcją. Odpadł szy, leciał by co najmniej pię tnaś cie metró w; nawet porzą dnie wbite te haki mogł o wyrwać szarpnię cie. A jednak czujnik mó wił, ż e robot przeszedł — sam! — Co to znaczy, do stu diabł ó w?! — powiedział sobie. — Po drugiej strony jest pó ł ka! Jeden duż y krok! Jazda, niedoł ę go! — Ale stał dalej. Ż eby choć dał o się napią ć linę — gdzie tam! Wychylił się i patrzał przez sekundę na pó ł kę, dł uż ej nie mó gł — mię ś nie zaczynał y drż eć. Jeś li podeszwa nie chwyci? Aniel miał stalowe. Coś tam ś wiecił o — topią cy się ló d. Ś lisko jak wszyscy diabli. Należ ał o wzią ć ze sobą wibramy…

— I spisać testament — mrukną ł bezgł oś nie, oczy zwę ził y mu się, wzrok znieruchomiał, przygarbiony, rozpostarł szy rę ce, szukają c oparcia w samej szorstkoś ci skał y, przewiną ł się i zrobił ten krok, któ ry go tyle kosztował. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, nie poczuł nawet satysfakcji, bo zobaczył, jak się wpakował. Pó ł ka po tej stronie był a niż sza, wię c, chcą c wracać, musiał oby się skoczyć w gó rę. I jeszcze z tym przewinię ciem — to już nie był a wspinaczka ani akrobacja nawet, ale diabli wiedzą co! Zjazd na linie? Bo jeś li nie…

Widział, ż e to zupeł ny klops, a jednak trawersował dalej, pó ki się dał o. O sytuacji mó wił o wystarczają co to, ż e zapomniał cał kiem o Anielu; nie do niego mu był o. Lina, wycią gnię ta ponad cał y jego trawers, chwiał a się pod nim, lekko napię ta i nadnaturalnie wyraź na, przesadnie bliska i konkretna, bo widoczna cał y czas na tle osypiska, rozmazują cego się w niebieskawym powietrzu u stó p ś ciany. Pó ł ka koń czył a się i nie był o z niej drogi ani w gó rę, ani w dó ł; odwrotu też nie. — Nie widział em jeszcze czegoś tak gł adkiego — pomyś lał z jakimś osobliwym spokojem, któ ry był jednak zupeł nie inny od poprzedniego: albowiem gorzej nie mogł o już być — wię c zdenerwowanie stał o się cał kowicie zbę dne. Rozejrzał się. Pod stopami miał czterocentymetrowy wystę p, a dalej nic — aż do niewyraź nej, ciemnej plamy komina, któ ry zdawał się zapraszać do wnę trza; dzielił y go od niego cztery metry powietrza u ś ciany tak spoistej, tak lecą cej, jak to tylko moż liwe. — I to ma być granit?! — przemknę ł o mu w formie wyrzutu. Musiał a tę dy pł yną ć okresami woda — tak, jej ś lady, od któ rych pł yta pociemniał a, widział nawet, i poszczegó lne krople; wzią ł czujnik w prawą rę kę i wodził nim, szukają c ś ladu. Popiskiwał o sł abo. Był. Aniel przeszedł tę dy. Ale jak? Naraz zobaczył malutką plamkę szarego jak skał a mchu. Zdrapał go. Malutka ryska nie wię ksza od paznokcia. Hak nie chciał wejś ć gł ę biej niż do poł owy, ale i to był o zbawieniem. Szarpną ł oczkiem — jak siedzi? Jakoś siedział. A wię c — teraz lewą rę ką za hak i powoli… Wychylony do poł owy w powietrze ześ lizną ł się jakoś oczami z komina, któ ry kusił do skoku, wpó ł otwarty, zupeł nie jakby stworzony przed wiekami dla tej jednej sekundowej chwili, któ ra musiał a nadejś ć; wzrok jego poleciał wtedy w dó ł jak kamień — aż dotarł do niebieskawej iskry na mż ą cym szaro rysunku osypiska. Decydują cy krok nie został zrobiony.

— Co tam?! — rozległ się gł os Masseny.

— Zaraz! Za chwilę! — odkrzykną ł, przerzucają c linę przez karabinek. Musiał tam zajrzeć, ale dokł adniej. Znó w wychylił się, zwisł trzema czwartymi cię ż aru na haku, zupeł nie jakby usił ował wyrwać go ze ś ciany, ale musiał koniecznie popatrzeć w dó ł, sprawdzić …

Tak, to był on. Nic innego nie mogł oby tak bł yszczeć — z takiej wysokoś ci. Bo droga odchylił a się już dawno od pionu i znajdował się teraz ze trzysta metró w w bok od miejsca, w któ rym rozpoczę li wspinaczkę. Szukał jakichś wyraź niejszych znakó w orientacyjnych tam, w dole. Lina ś ciskał a go nieprzyjemnie, ź le się oddychał o i krew pulsował a w oczach. Jak mó gł, zapamię tywał konfigurację terenu; ten wielki gł az — da się go poznać, chociaż teraz widoczny jest w pionowym skró cie. Mię ś nie drż ał y mu, kiedy wró cił do pionu. — Trzeba bę dzie zjechać — powiedział sobie i jakoś cał kiem bezmyś lnie ują ł hak, któ ry wyszedł od razu, jakby siedział w maś le; dziwnie mu się zrobił o, ale schował go do kieszeni i zaczą ł rozważ ania, jak się stą d wydostać. Udał o się to, chociaż nie bardzo czysto: Massena wbił, ile się dał o, hakó w na swoim stanowisku, skró cił linę, a Pirx po prostu przeszorował z osiem metró w po pł ycie, aż zawisł; tuż niż ej był inny kominek i odtą d zjeż dż ali już na przemian; kiedy Massena spytał go o powó d odwrotu, powiedział:

— Znalazł em go.

— Aniela?

— Tak. Odpadł. Leż y tam, na dole.

Powrotna droga nie trwał a ani godziny; Pirx bez ż alu rozstawał się z hakami; owszem, był o to szczegó lne uczucie — pomyś leć, ż e nigdy już nie postawi tu nogi, ani on, ani ż aden inny czł owiek, a w tej skale bę dą tkwił y kawał ki ż elaza, obrobionego na Ziemi, i ż e to bę dzie już na wieki — a wł aś ciwie na zawsze.

Krull podbiegł do nich, kiedy, staną wszy ró wnymi nogami na gł azach, zrobili kilka niepewnych jeszcze krokó w, jakby odwykli od normalnego chodzenia, i z daleka już zawoł ał, ż e znalazł porzucone nieco opodal odrzutowe olstra Aniela; robot musiał zdją ć je umyś lnie, nim wszedł w ś cianę, co był o już pewnym dowodem jego aberracji, gdyż stanowił y — w razie upadku — jedyną szansę ocalenia.

Massena zdawał się w ogó le nie zwracać uwagi na te rewelacje Krulla— nie krył się wcale z tym, ile kosztował a go ta droga; przeciwnie — z jaką ś ostentacją usiadł na gł azie, rozstawiwszy szeroko nogi, jakby się rozkoszował pewnoś cią podstawy, i nad potrzebę wycierał chustką twarz, czoł o i kark.

Pirx powiedział Krullowi, ż e Aniel spadł; po paru minutach poszli go szukać. Nie trwał o dł ugo, nim go znaleź li. Musiał lecieć co najmniej trzysta metró w. Pancerz tuł owia rozprysną ł się, metalowa czaszka też i jego monokrystaliczny mó zg był miał kim szkliwem rozbryź nię tym na wszystkie strony — ś wiecił jak mika na biał awych gł azach. Krull nie okazał się, na szczę ś cie, aż tak mał ostkowy, by dowodzić, ż e wspinali się cał kiem niepotrzebnie. Powtó rzył tylko, nie bez satysfakcji, ż e Aniel musiał się „rozprogramować ” — pozostawione olstra są dowodem stuprocentowym. Massena był jakby odmieniony wspinaczką, ale nie na lepsze; nie pró bował nawet oponować, a w ogó le wyglą dał o na to, ż e tym bardziej bę dzie zadowolony, im szybciej ekipa ulegnie rozwią zaniu i rozstaną się na dobre. Wracali wię c w milczeniu, tym bardziej ż e Pirx nie uważ ał za wskazane dzielić się z towarzyszami wł asnym osą dem wypadku. Był pewny, ż e Aniel nie uległ ż adnemu defektowi, ż e to, co się stał o, nie miał o nic wspó lnego z jakimiś monokryształ ami czy mnestronami, bo czyż on, Pirx, uległ defektowi, ż e tak bardzo chciał o mu się pokonać tę ś cianę? Aniel był po prostu bardziej podobny do swych konstruktoró w, niż oni gotowi byli przyznać. Kiedy wykonał swoje zadanie, został o mu jeszcze sporo czasu do powrotu — był przecież taki sprawny i szybki. Nie tylko widział, ale pojmował otoczenie; był stworzony do rozwią zywania trudnych zadań, to znaczy do gry, a tam objawił a mu się nie byle jaka — iż najwyż szą stawką. Pirx nie mó gł się powstrzymać od uś miechu, gdy pomyś lał o zaś lepieniu Krulla i Masseny: to, ż e znaleź li odł oż one rozmyś lnie, odrzutowe olstra, wzię li za dowó d — już zupeł nie pewny — aberracji. Ale przecież każ dy czł owiek postą pił by tak samo, w przeciwnym razie rzecz nie miał a w ogó le sensu, stanowią c szczegó lną odmianę gimnastyki. O, nie o to chodził o i ż adne wywody, ró wnania, ż adne wykresy nie zdoł ał yby go już przekonać. Zadziwiał o jedno tylko — ż e nie odpadł wcześ niej, skoro szedł sam, bez umieję tnoś ci, bez treningu, skoro się na tym nie znał, bo nie budowano go przecież po to, by walczył ze skał ami. Co by się stał o, gdyby wró cił? Pirx znó w, nie wiedzieć czemu, był pewny, ż e by się o tym nigdy nie dowiedzieli. Od Aniela na pewno nie. A w owym miejscu, skoro nie miał towarzysza ani haka, a moż e nawet nie wiedział o ich istnieniu, zaryzykował skok. Co wtedy myś lał? Pewno nic, jak on sam. Czy dosię gną ł, choć na mgnienie, brzegó w komina? Jeś li tak, musiał tam pozostać ś lad, szczypta radioaktywnych atomó w, któ re bę dą się powoli rozkł adał y, aż wyparują i znikną.

Wiedział jeszcze jedno: ż e nikomu o tym nie powie. Każ dy czł owiek trzymał by się kurczowo hipotezy defektu, najprostszej i najbardziej naturalnej, jedynej, któ ra nie zmieniał a obrazu ś wiata.

Do obozowiska doszli po poł udniu. Ich wydł uż one cienie poruszał y się ż wawo podczas pracy; pospiesznie skł adali barak, któ ry znikał cał ymi sekcjami, aż został a po nim tylko udeptana, czworoką tna pustka; obł oki przepł ywał y, a Pirx przenosił skrzynie, zwijał pł achty, robił to wszystko, co należ ał o przedtem do Aniela — na tę myś l, gdy ją sobie, uś wiadomił, zatrzymał się, nim podał cię ż ar wycią gają cemu rę ce Massenie.


Opowiadanie Pirxa

 

— Ksią ż ki fantastyczne? Lubię, owszem, . ale tylko zł e. To jest, nie tyle zł e, ile nieprawdziwe. Na pokł adzie zawsze mam coś takiego pod rę ką, ż eby poczytać w wolnej chwili, choć by i parę stron ze ś rodka, a potem odł oż yć. Z dobrymi zupeł nie inna historia — czytam je wył ą cznie na Ziemi. Dlaczego? Prawdę mó wią c, nie bardzo wiem. Nie zastanawiał em się nad tym. Dobre ksią ż ki są zawsze prawdziwe, nawet gdyby opisywał y rzeczy, któ re nigdy nie wydarzył y się i nie wydarzą. Są prawdziwe w innym sensie — jeś li mó wią, powiedzmy, o kosmonautyce, to tak, ż e poznaje się coś z tej ciszy, któ ra jest zupeł nie inna od ziemskiej, z tego spokoju, tak doskonale nieruchomego… Cokolwiek przedstawiają, mó wią zawsze to samo, ż e czł owiek, tam, nigdy nie bę dzie u siebie. Na Ziemi wszystko jest takie przypadkowe, byle jakie, drzewo, ś ciana, ogró d, jedno moż na wymienić na drugie, za horyzontem jest inny horyzont, za gó rą — dolina, a tam jest cał kiem inaczej. Na Ziemi nigdy nie przychodził o ludziom do gł owy, jakie to okropne, ż e gwiazdy nie poruszają się; choć byś leciał peł nym cią giem przez rok, nie zauważ ysz zmiany. Latamy, jeź dzimy po Ziemi i wydaje się nam, ż e wiemy, co to — przestrzeń. Tego się nie da wyrazić. Pamię tam, raz, kiedy wracał em z patrolu, gdzieś pod Arbitrem sł uchał em dalekich rozmó w, ktoś kł ó cił się z kimś o pierwszeń stwo lą dowania i przypadkiem zobaczył em inną wracają cą rakietę. Goś ć myś lał, ż e jest sam. Ciskał swoją beczuł ką, jakby dostał a ataku epileptycznego. Każ dy z was wie, jak to jest — po paru dniach nachodzi czł owieka taka szalona chę tka, ż eby coś zrobić, wszystko jedno co, dać peł ny cią g, pognać gdzieś, pokrę cić na wielkim przyspieszeniu, ż eby ję zyk wyszedł … Dawniej myś lał em, ż e to jakieś nieprzyzwoite — czł owiek nie powinien sobie tak folgować. Ale to jest w gruncie rzeczy tylko rozpacz, tylko chę ć pokazania tego ję zyka — kosmosowi. Bo on nie jest wymienny jak drzewo i chyba przez to wł aś nie tak cię ż ko dać sobie z nim radę. Otó ż dobre ksią ż ki o tym wł aś nie mó wią. A ponieważ umierają cy nie lubią czytać o agonii, to i my wszyscy przecież po trochu boją c się gwiazd nie chcemy, mię dzy nimi, sł yszeć o nich prawdy. Pewno — dobre jest wtedy to, co odwraca uwagę, ale dla mnie przynajmniej najlepsze są wł aś nie te inne gwiazdowe historie, czytankowe, bo w nich wszystko, z cał ym kosmosem, staje się takie poczciwe… To poczciwoś ć dla dorosł ych, wię c tam są katastrofy i morderstwa, i inne okropnoś ci, ale jednak poczciwe, niewinne, bo od począ tku do koń ca skł amane: pró bują straszyć, a czł owiek się tylko uś miecha. To, co wam opowiem, jest taką historią. Zdarzył a mi się naprawdę. Mniejsza o to jednak. Był o to w Roku Spokojnego Sł oń ca. Jak zwykle w takim czasie odbywał y się wielkie porzą dki dokoł a—sł oneczne, zamiatanie i wymiatanie mas ż elastwa, krę cą cych się na wysokoś ciach orbity Merkurego; przez sześ ć lat budowania wielkiej stacji w jego peryhelium porzucono w pró ż ni kupę starych wrakó w, bo roboty prowadzono wó wczas systemem Le Mansa i zamiast oddawać rakietowe trupy na zł om, uż ywano ich jako rusztowań. Le Mans był lepszym ekonomistą niż inż ynierem; wprawdzie stacja z wrakó w był a trzy razy tań sza od zwykł ej montowanej w przestrzeni, ale sprawiał a taką masę kł opotó w, ż e po Merkurym nikt się już do takich „oszczę dnoś ci” nie brał. Wó wczas jednak Le Mans wpadł na nową ideę — sprowadzenia tej trupiarni na Ziemię, bo po co ma krę cić się do dnia Są du Ostatecznego, kiedy moż na ją przetopić w martenach? Ale ż eby to był o w ogó le opł acalne, musiał jako holownikó w uż yć rakiet, niewiele lepszych od tych trupó w. Był em wtedy pilotem patroli z wylatanymi godzinami, to znaczy: był em nim już tylko na papierze i każ dego pierwszego, gdy brał em pensję. A latać chciał o mi się tak, ż e zgodził em się nawet na piec ż elazny, byle miał choć trochę cią gu; nic dziwnego, ż e zgł osił em się w brazylijskim biurze Le Mansa, ledwo przeczytał em jego ogł oszenie. Nie chciał bym twierdzić, ż e zał ogi, formowane przez Le Mansa, a wł aś ciwie przez jego agentó w, był y jakimś rodzajem Legii Cudzoziemskiej czy zbieraniną oprychó w, bo tacy w ogó le nie latają. Ale ludzie rzadko kiedy idą teraz w kosmos szukają c przygó d; nie ma ich tam, przynajmniej na ogó ł ich nie ma, i decydują się na to nieraz w skutek nieszczę ś cia albo tak jakoś, z przypadku; jest to najgorszy materiał, bo sł uż ba wymaga wię kszej odpornoś ci niż morska i dla tych, któ rym jest wszystko jedno, na pokł adzie nie ma miejsca. Nie bawię się w psychologię, chcę tylko wyjaś nić, czemu już po pierwszym rejsie stracił em poł owę zał ogi. Musiał em zwolnić technikó w, bo rozpił mi ich telegrafista, mał y Metys, któ ry wymyś lał najgenialniejsze sposoby przemycania alkoholu na pokł ad. Ten facet bawił się ze mną w chowanego. Wpuszczał plastykowe kiszki do kanistró w… A zresztą — mniejsza o to. Przypuszczam, ż e wł oż ył by whisky do reaktora, gdyby to tylko okazał o się moż liwe. Wyobraż am sobie, jakby takie historie oburzył y pionieró w astronautyki. Nie pojmuję, czemu wierzyli w to, ż e samo wejś cie na orbitę zmienia czł owieka w anioł a. Moż e koł atał o im w gł owie, o czym sami nie wiedzieli, to niebieskie, rajskie niebo, któ re tak prę dko koń czy się podczas startu? Zresztą moje pretensje są gł upie. Ten Meksykanin urodził się wł aś ciwie w Boliwii, dorabiał na boku, sprzedają c marihuanę, a robił mi na zł oś ć, bo go to bawił o. Miał em gorszych od niego. Le Mans był wielkim czł owiekiem, nie wchodził w szczegó ł y, ustalał tylko swoim agentom limity finansowe i nie doś ć, ż e zał ogi nie potrafił em sobie skompletować, ale musiał em trzą ś ć się nad każ dym kilowatem cią gu; ż adnych gwał townych manewró w, uranografy kontrolowali po każ dym rejsie jak księ gi finansowe, czy broń Boż e gdzieś nie uciekł o dziesię ć dolaró w, zamienionych w neutrony. Tego, co robił em wtedy, nie uczono mnie nigdzie — być moż e, podobne rzeczy dział y się sto lat temu na starych trampach, kursują cych mię dzy Glasgow i Indiami. Zresztą nie skarż ył em się, a teraz wspominam to, wstyd powiedzieć, z rozrzewnieniem. Taka Perł a Nocy — co za nazwa! Statek rozpadał się po trochu, ż egluga polegał a na szukaniu wszelkich moż liwych przeciekó w i zwarć. Każ dy start i lą dowanie zachodził y wbrew prawom — nie tylko fizyki; zdaje się, ż e ten agent Le Mansa miał znajomoś ci w porcie merkuryjskim, bo inaczej każ dy inspektor kontroli natychmiast opieczę tował by wszystko, od steró w po stos. Wię c wychodziliś my sobie ma ł owiska w perihelium, szukaliś my radarem wrakó w, a potem ś cią gał o się je i formował o „pocią g” — miał em tam wszystko na raz: awantury z technikami, wyrzucanie w pró ż nię wó dki (jeszcze do dzisiaj krą ż y tam peł no London Dry Ginu) i piekielną matematykę, bo nawigacja polegał a na wynajdywaniu przybliż onych rozwią zań problemu wielu ciał. Jednakż e najwię cej, jak zawsze, był o pustki. W przestrzeni i w czasie. Zamykał em się w kajucie i czytał em. Autora nie pamię tam, był to jakiś Amerykanin, w tytule był o coś o piasku gwiazd, jakoś tam. Nie wiem, jaki był począ tek, bo zaczą ł em mniej wię cej w poł owie; bohater znajdował się w komorze reaktora i rozmawiał z pilotem przez telefon, kiedy rozległ się okrzyk: „Meteory z rufy! ” Do tego momentu nie był o cią ż enia, aż nagle zobaczył, ż e ogromna skarpa reaktora, ś wiecą ca ż ó ł tymi oczami zegaró w, najeż dż a na niego z rosną cą chyż oś cią; to silniki dał y cią g i statek skoczył, podczas kiedy on, wiszą c w powietrzu, miał jeszcze poprzednią szybkoś ć. Na szczę ś cie odbił się jakoś nogami, ale akceleracja wyrwał a mu z rę ki sł uchawkę; przez moment wisiał na sznurze telefonu; gdy upadł, rozpł aszczony, ta sł uchawka wahał a się nad nim, a on robił nieludzkie wysił ki, ż eby ją chwycić, ale rozumie się, waż ył tonę i nie mó gł palcem ruszyć, dopiero jakoś zę bami ją zł apał i wydał komendę, któ ra ich uratował a. Tę scenę dobrze zapamię tał em, a jeszcze wię cej podobał mi się opis przejś cia przez ró j. Obł ok kurzawy powló kł, uważ acie, trzecią czę ś ć nieba, tylko najsilniejsze gwiazdy przebł yskiwał y przez pył ową chmurę, ale to nic, bo w pewnej sekundzie bohater zobaczył w ekranach, ż e z tego tajfunu ż ó ł tego idzie blado ś wiecą ca smuga o czarnym ją drze — nie wiem, co to miał o być, ale popł akał em się ze ś miechu. Jak on to sobie wszystko ś licznie wyobraził! Te chmury, tajfun, ta sł uchawka — po prostu widział em, jak facet dynda na sznurze telefonicznym, no bo to, ż e w kajucie czekał a bardzo pię kna kobieta, to się rozumiał o samo przez się. Był a ona tajnym agentem jakiejś tyranii kosmicznej — czy moż e walczył a z tą tyranią, już nie pamię tam. W każ dym razie był a pię kna, jak należ y. Czemu tak się rozwodzę nad tym? Bo ta lektura był a moim zbawieniem. Meteory? Przecież ja wrakó w po dwadzieś cia, trzydzieś ci tysię cy ton szukał em tygodniami i poł owy nawet nie zobaczył em w radarze. Ł atwiej moż na zobaczyć lecą cą kulę rewolwerową. Musiał em raz wzią ć za koł nierz mego Metysa, kiedy nie mieliś my cią gu; to pewno trudniejsze niż ze sł uchawką, boś my sobie obaj fruwali, ale nie tak efektowne. Wyglą da na to, ż e glę dzę. Wiem. Historia jednak tak się wł aś nie rozwijał a. Dwumiesię czne polowanie skoń czył o się, miał em na holu sto dwadzieś cia czy sto czterdzieś ci tysię cy ton martwego metalu i szedł em w pł aszczyź nie ekliptyki na Ziemię.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.