|
|||
Opowiadanie Pirxa 2 страницаObudził się wcześ nie i nie wiadomo czemu pierwsze, co pomyś lał, był o, ż e ustał wiatr. Potem przypomniał sobie Aniela i wł asne rojenia z nocy, przed snem; zmieszał o go trochę to, ż e coś podobnego mogł o mu w ogó le przyjś ć do gł owy. Leż ał jeszcze dobrą chwilę, aż doszedł do prześ wiadczenia nieco uspokajają cego, ż e te przedsenne, chwiejne obrazy naszł y go wprawdzie nie na jawie, ale — w przeciwień stwie do snu, któ ry ś ni się sam — wymagał y nieznacznej tylko, na wpó ł ś wiadomej pomocy z jego strony. Takie psychologiczne roztrzą sania był y mu obce, wię c z kolei zdziwił się, czemu zaprzą ta sobie nimi gł owę, podnió sł się lekko na ł okciu i nasł uchiwał; panował a zupeł na cisza. Odsuną ł zasł onę mał ego okienka tuż przy gł owie. Przez mę tną szybkę zobaczył mrok przedś witu i wtedy dopiero poją ł, ż e trzeba bę dzie iś ć w gó ry. Zeskoczył z ł ó ż ka, by zajrzeć jeszcze do wspó lnego pomieszczenia. Robota nie był o. Tamci już wstawali. Przy ś niadaniu Krull powiedział mimochodem, jakby to jeszcze wczoraj został o postanowione, ż e muszą wyruszyć zaraz, bo pod wieczó r wylą duje Ampere, a skł adanie baraku i pakowanie rzeczy zajmie co najmniej pó ł torej godziny, jeś li nie wię cej. A powiedział to umyś lnie chyba tak, aby nie był o jasne, czy mają iś ć gł ó wnie przez brak danych, czy przez Aniela. Pirx jadł za trzech, ale w ogó le się nie odzywał. Kiedy tamci dopijali jeszcze kawę, wstał i, poszperawszy w swoim worku, wyją ł zeń zwó j biał ej liny nylonowej, mł otek i haki. Po namyś le dorzucił jeszcze do plecaka swoje wspinaczkowe pantofle — na wszelki wypadek. Wyszli na zewną trz, gdy ś wit ledwo wstawał. Gwiazd nie był o już widać na niebie pozbawionym barwy. Cię ż ka, fioletowa szaroś ć na ziemi, twarzach,, w samym powietrzu, był a nieruchoma i mroź na, gó ry na pó ł nocy stanowił y czarną masę, zastygł ą w ciemnoś ci, poł udniowy grzbiet, bliż szy, stał jak nadtopiona maska bez rysunku, z jaskrawym pasem pomarań czowego ś wiatł a nad szczytami. Ten blask, odległ y i nierzeczywisty, utrwalał w powietrzu skł ę bione kity oddechó w, biją ce z ust trzech ł udzi. Chociaż atmosfera był a rzadsza od ziemskiej, oddychał o się dobrze. Przystanę li na koń cu ró wniny. Ostatki trawy, brudnej w zmieszanym pó ł mroku cofają cej się nocy i napeł zają cego zza gó r dnia, znikł y. Przed nimi rozpoś cierał a się morena lodowcowa, zwał y gł azó w majaczył y jak widziane przez pł yną cą wodę. Kilkaset krokó w wyż ej pojawił się wiatr; zaskakiwał kró tkimi porywami. Szli, przekraczają c lekko mniejsze gł azy, wstę powali na wielkie, czasem pł yta skał y stuknę ł a sucho o drugą, czasem ziarno ż wiru strzelił o spod buta i toczył o się po zboczu w rozgonionych pogł osach, jakby ktoś się tam budził. Czasem zaskrzypiał pas naramienny, zgrzytnę ł o okucie; owe ską pe dź wię ki nadawał y ich marszowi charakter zgody i sprawnoś ci, jakby byli oż ywioną jednym duchem ekipą alpinistó w. Pirx szedł za Masseną jako drugi. Był o wcią ż jeszcze zbyt ciemno, aby dojrzeć rzeź bę odległ ych ś cian; wpatrywał się w dalekie plany z wytę ż eniem, raz i drugi nie doś ć uważ nie stawiana noga obsunę ł a się po gł azie, mimo to dalej powierzył cał ą uwagę wypatrują cym oczom, jakby chciał uciec nie tylko od pobliż a, ale i od siebie, od wszelkich myś li. Nie myś lał wcale o Anielu, a tylko uczestniczył wzrokiem w tej krainie bezwiecznych skał, doskonał ej oboję tnoś ci, jedynie przez wyobraź nię ludzką przystrajanej w znaczenie grozy i wyzwania. Planeta miał a silnie wyraż one pory roku. Przybyli u schył ku lata, a teraz jesień gó rska, cał a w czerwieni i ż ó ł ci, dogasał a już w dolinach, lecz jakby na przekó r masom liś ci, pę dzą cych w pianie gó rskich potokó w, sł oń ce wcią ż jeszcze był o ciepł e i w bezobł oczne dni przypiekał o nawet na tym pł askowyż u. Tylko gę stnieją ce mgł y zwiastował y nadejś cie ś niegu i mrozó w. Ale wtedy na planecie nie miał o już być nikogo; i owa przyszł a, w biel obró cona, doskonał a pustka wydał a się nagle Pirxowi czymś nad wszystko godnym poż ą dania. Naocznie dojrzeć, ż e ciemnoś ć rzednieje, był o nie sposó b, a jednak z każ dą chwilą wzrok odkrywał nowe szczegó ł y krajobrazu. Niebo już cał kiem pobladł o, ani z nocy, ani z dnia, ż adnych zó rz w tym dniu rozpoczynają cym się tak czysto i tak spokojnie, jakby cał y był zamknię ty w kuli ze szkł a przechł odzonego. Nieco wyż ej przeszli przez pasmo mlecznej mgł y, czepiają cej się wiotkimi skrę tami gruntu, a kiedy z niego wyszli, Pirx zobaczył bezsł oneczny jeszcze, ale w biał ym ś witaniu cel drogi. Był o nim ramię skalne, dochodzą ce do gł ó wnego ł ań cucha gó rskiego, prawie pod miejscem, gdzie, kilkaset metró w wyż ej, czerniał dwugł owy szczyt, najwyż szy ze wszystkich. Na buł owatym rozszerzeniu owej grani miał Aniel dokonać ostatnich pomiaró w. Droga w obie strony był a ł atwa — ż adnych niespodzianek, szczelin, nic — pró cz jednostajnej szaroś ci osypiska, gdzieniegdzie cę tkowanej pisklę co ż ó ł tą pleś nią. Pirs, wcią ż stą pają c lekko z jednych klekocą cych gł azó w na drugie, patrzał na czarną zupeł nie ś cianę na niebie i moż e dlatego, ż e wolał nie myś leć o niczym innym, ją ł sobie wyobraż ać, ż e idzie na zwykł ą wspinaczkę, jak na Ziemi. Od razu inaczej zobaczył skał y — naprawdę moż na był o pomyś leć, ż e celem ich jest zdobycie szczytu, skoro idą prosto ku grzbietowi cię ż ko wynurzają cemu się z masy piargó w. Dochodził do ś ciany w jednej trzeciej jej wysokoś ci i koń czył się tam serią zaklinowanych pł yt, odtą d zaś olbrzymia pł aszczyzna szł a już w gó rę jak poderwana do martwego lotu; jakieś sto metró w wyż ej ś cianę przerzynał inny gatunek skał y — to diabaz, czerwonawy, jaś niejszy od granitó w — wydostawał się na powierzchnię i smugą niejednakowej szerokoś ci przecinał skosem cał ą flankę urwiska. Jakiś czas szczyt wyzywał oczy Pirxa swą patetyczną linią, lecz w miarę jak szli ku niemu, stał o się z nim to, co zwykle dzieje się z gó rą: giną ł, rozpadł y w gwał townych skró tach perspektywy na poszczegó lne, już wzajem przesł aniają ce się partie, przy czym podnó ż e tracił o dotychczasową pł askoś ć, wysuwał o filary, ukazywał o cał e bogactwo uskokó w, pó ł ek, ś lepo koń czą cych się kominó w, chaos starych pę knię ć, a nad tym bezł adem gruzł owatych spię trzeń przez jakiś czas, ozł ocony pierwszym sł oń cem, wystygł y i dziwnie ł agodny, jaś niał sam wierzchoł ek, aż i on znikł wreszcie, zasł onię ty; Pirx nie mó gł już oczu oderwać od kolosa — tak, nawet na Ziemi był aby to ś ciana godna uwagi i wysił ku, szczegó lnie przez ó w brutalnie wystę pują cy wał diabazó w. Od niego do szczytu, oblanego zł otem sł onecznym, droga zdawał a się kró tka i ł atwa, problemem był y jednak przewieszki, zwł aszcza najwię ksza ze spodnią czę ś cią, lś nią cą od wilgoci czy lodu, czarniawa raczej niż czerwona, jak skrzepł a krrew. Pirx puś cił wodze fantazji. Mogł a to przecież być nie zerwą anonimowego szczytu pod obcym sł oń cem, ale gó ra wsł awiona atakami i poraż kami, taka, któ ra budzi w alpiniś cie poczucie odrę bnoś ci, podobne do tego, jakie odczuwa się wobec dobrze znanej twarzy, gdzie każ da zmarszczka i szrama ma swoją historię. Drobne, na granicy widzialnoś ci, wę ż yki pę knię ć, ciemne nitki pó ł ek, pł ytkie rysy mogł y stanowić najwyż szy punkt, osią gnię ty w któ rymś tam z rzę du oblę ż eniu, miejsca dł ugich postojó w, milczą cych narad, gwał townych atakó w i ponurych odwrotó w, klę sk, poniesionych mimo zastosowania wszelkich chwytó w taktycznych i technicznych — gó ra tak już przez to zespolona z losami ludzkimi, ż e każ dy wspinacz, któ rego pokonał a, wracał do niej raz i jeszcze raz, z tym samym zapasem wiary i nadziei w zwycię stwo, i przymierzał podczas kolejnego szturmu wynoszoną w pamię ci marszrutę do martwej rzeź by skalnej. Mogł aby ta ś ciana mieć bogatą historię przejś ć okó lnych, rozmaitych ich wariantó w z kroniką sukcesó w i ofiar, fotografie poznaczone drobnymi kropkami szlakó w i krzyż ykami oznaczają cymi najwyż sze osią gnię te miejsca — Pirx potrafił to sobie przedstawić z najwię kszą ł atwoś cią, co wię cej: wydawał o mu się dziwne, ż e tak nie jest. Massena szedł przed nim lekko zgarbiony, w ś wietle coraz ostrzejszym, któ re niweczył o wszelką iluzję .. ł atwych miejsc” ś ciany — to zł udzenie rzekomej lekkoś ci, braku oporó w i partii ś miertelnego zagroż enie wywoł ywał a bł ę kitnawa mgieł ka odległ oś ci, tak spokojnie obejmują ca każ dy fragment poł yskują cej skał y Dzień, peł ny i czysty, dotarł już do nich, rzucali dł ugie, chwieją ce się cienie pod szczytem osypiskowego stoż ka. Ś ciana zasilał a go dwoma wielkimi ż lebami, peł nymi Jeszcze nocy; martwy dopł yw piargu spię trzał się tam i nikł nagle, pochł onię ty doskonał ą czernią. Od dawna nie moż na już był o ogarną ć masywu jednym spojrzeniem. Proporcje przemienił y się, ś ciana, z odległ oś ci podobna do każ dej innej, ukazywał a niepowtarzalną indywidualnoś ć ukształ towania, olbrzymieją c wysuwał się ku nim potę ż ny filar, któ ry sponad rozsypanej talii pł askich pł yt wystrzelał w gó rę, poszerzał się, ró sł, aż odepchną ł i zasł onił wszystko inne i został sam, w zimnym, ponurym cieniu miejsc nigdy nie oś wietlonych. Weszli wł aś nie na pł at wiecznego ś niegu, pokryty odpryskami lecą cych z wysokoś ci kamieni, kiedy Massena zwolnił kroku, a potem przystaną ł, jakby nasł uchiwał. Pirx, któ ry dopę dził go pierwszy, zrozumiał — tamten pokazał mu palcem na wł asne ucho, w któ rym tkwił a oliwka mikrofonu. — Był tu? Tamten tylko skiną ł gł ową i zbliż ył ku brudnej, stwardniał ej powierzchni ś niegu metalowy prę cik czujnika. Podeszwy butó w Aniela przesycone był y izotopem radioaktywnym i czujnik wykrył jego ś lad. Robot musiał przejś ć tę dy poprzedniego dnia, nie wiadomo tylko — idą c w gó rę czy już wracają c. W każ dym razie odnaleź li jego trasę. Od tego miejsca szli już wolniej. Wydawał o się, ż e ciemny filar stoi tuż, ale Pirx wiedział, jak mylą ca jest ocena odległ oś ci w gó rach. Jakoż szli i szli, teraz już ponad ś niegiem i gł azami rumowiska, starą, obł o opił owaną grań ką, i Pirxowi zdawał o się, ż e w zupeł nej ciszy dochodzi go popiskiwanie sł uchawek Masseny, ale to był o chyba niemoż liwe. Tamten kilkakrotnie zatrzymał się, poruszał koń cem aluminiowego prę ta, obniż ał go dotykają c niemal skał y, rysował nim w powietrzu pę tle i ó semki, niby ró ż dż karz, aż, odnalazł szy trop, ruszał dalej. Byli już niedaleko miejsca, w któ rym Aniel miał dokonać pomiaró w; Pirx uważ nie przetrzą sał wzrokiem otoczenie, jakby szukał ś ladó w przejś cia zaginionego. Ale skał a był a pusta. Najł atwiejszą czę ś ć drogi mieli poza sobą — przed nimi wznosił y się rozmaicie nachylone pł yty, sterczą ce spod pię ty filaru; był to jak gdyby umyś lny, gigantyczny przekró j skalnych warstw i czę ś ciowo obnaż one wnę trze kamiennej zerwy ukazywał o najstarsze formacje gó rskiego rdzenia, miejscami strzaskane, bo dociś nię te straszliwą masą cał ej, na kilometry wydź wignię tej w niebo, ś ciany. Jeszcze sto, jeszcze pię ć dziesią t krokó w — dalej nie moż na był o iś ć. Massena chodził wkoł o poruszają c przed sobą opuszczonym koń cem czujnika, z przymruż onymi oczami, ciemne okulary odsuną ł na czoł o, z pozbawioną wyrazu twarzą krą ż ył tak, niby bez ł adu i skł adu, aż zatrzymał się o kilkanaś cie metró w od nich i powiedział: — Był tu. Dosyć dł ugo. — Ską d wiesz? — spytał Pirx. Tamten wzruszył ramionami, wyją ł oliwkę z ucha i podał ją Pirxowi, dyndają cą na cienkiej nitce przewodu razem z prę tem czujnika. Pirx sam z kolei usł yszał poć wierkiwania i popiskiwania, rozlewają ce się chwilami w beczą ce tony. Na skale nie był o ż adnych odciskó w, ś ladó w, nic — tylko ó w ton, wypeł niają cy czaszkę jadowitym pobrzę kiem wyjawiał, ż e Aniel musiał w samej rzeczy dł ugo krzą tać się w tym miejscu, skoro każ dy niemal metr kamienia zdradzał jego przejś cie. Powoli z pozornego chaosu Pirx zdoł ał nawet wył owić jakiś sens — Aniel przyszedł widać tą samą drogą co oni, rozstawił tró jnó g aparatu i, robią c namiary i zdję cia, obracają c kamerą, musiał chodzić wokó ł niej, potem kilkakrotnie ją przesuwał, szukają c dogodniejszych punktó w obserwacyjnych. Tak, ukł adał o się to w zrozumiał ą cał oś ć. Ale co się stał o potem? Pirx ją ł obchodzić to miejsce coraz szerszymi krę gami, po spirali, aby odnaleź ć trop wychodzą cy odś rodkowo, ś lady marszu powrotnego, ale nie był o ich. Zupeł nie jakby Aniel wró cił dokł adnie po wł asnym ś ladzie, co wyglą dał o jednak cał kiem nieprawdopodobnie. Nie miał przecież wraż liwego na radioaktywnoś ć czujnika, nie mó gł zatem wiedzieć, któ rę dy przyszedł, z dokł adnoś cią do centymetró w; Krull mó wił coś do Masseny, ale Pirx nie zważ ał na nich, wcią ż krą ż ą c, aż nagle wydał o mu się, ż e sł uchawka odezwał a się raz jeden, kró tko, lecz wyraź nie. Cofał się teraz niemal milimetr po milimetrze. Tak, to był o tu. Rozejrzał się, otwierają c oczy, któ re przymruż ył, aby cał ą uwagę skupić na ś piewie czujnika. Odnaleziony ś lad znajdował się pod ś cianą, jakby robot nie zawró cił w stronę obozu, lecz, przeciwnie, ruszył ku pionowemu filarowi. To był o dziwne. Czego mó gł tam chcieć? Pirx szukał nastę pnego ś ladu, gł azy milczał y jednak, a musiał badać wszystkie potrzaskane pł yty, spię trzone u nasady filaru; trudno był o przewidzieć, na któ rej Aniel postawił stopę w kolejnym kroku. Wreszcie znalazł ś lad, oddalony od poprzedniego o pię ć metró w; czyż by Aniel skoczył aż tak daleko? Ale po co? Znowu cofną ł się i po chwili odkrył opuszczony ś lad — robot po prostu przeskakiwał z kamienia na kamień. Pirx, pochylony, pł ynnie poruszają c prę tem, drgną ł nagle, bo w gł owie jakby eksplodował nabó j wybuchowy, takim tonem odezwał y się sł uchawki, aż się skrzywił — dź wię k był prawie bolesny. Spojrzał za taflę gł azu i osł upiał. Wklinowany mię dzy dwa kamienie, ukryty na dnie naturalnej, pł ytkiej studzienki, jaką tworzył y, spoczywał nie uszkodzony aparat wraz z kamerą fotograficzną. Po drugiej stronie stał, oparty o gł az, plecak Aniela z rozpię tymi pasami, ale porzą dnie spakowany. Zawoł ał tamtych. Przybiegli i zdziwili się, jak on, tym znaleziskiem. Krull sprawdził kasety — wyglą dał o na to, ż e wszystkie pomiary został y zrobione. Nie musieli powtarzać pracy. Pozostawał o tylko wyjaś nienie losu Aniela. Massena przył oż ył rę ce do ust i zawoł ał go kilkakrotnie, aż dalekie, przecią gł e echo wró cił o od skał. (Pirx aż drgną ł, bo tak mu zabrzmiał o to woł anie, jakby szukali czł owieka zaginionego w gó rach. Intelektronik wyją ł po chwili z kieszeni pł aską kasetę nadajnika, przysiadł i zaczą ł wywoł ywać robota, nadają c jego sygnał, lecz widać był o, ż e robi to raczej z obowią zku niż z przekonania. Tymczasem Pirx wcią ż szukał dalszych ś ladó w. Wyglą dał o na to, ż e robot doś ć dł ugo krą ż ył po owym miejscu — tyle ulotnych piś nię ć wydawał a sł uchawka i nadmiar ó w do reszty zdezorientował Pirxa. Nareszcie wyznaczył z grubsza zewnę trzne granice okrę gu, któ rego robot na pewno nie przekroczył i obchodzą c je systematycznie liczył na to, ż e znajdzie nowy ś lad, któ ry wskaż e kierunek dalszych poszukiwań. Po peł nym okrą ż eniu wró cił pod filar. Mię dzy skalnym wystę pem, na któ rym stał, a wznoszą cą się, cał kiem już pionową ś cianą, ział a okoł o pó ł torametrowa szczelina; dno jej pokrywał drobnymi, ostrokanciastymi odł amkami odstrzelony z wysokoś ci piarg. Pirx sumiennie zbadał i to miejsce, ale sł uchawka milczał a. Stał wobec zagadki zupeł nie niezrozumiał ej: wyglą dał o, jakby Aniel dosł ownie rozpł yną ł się w powietrzu. Tamci naradzali się pó ł gł osem za jego plecami, a on podnió sł z wolna gł owę i po raz pierwszy z takiej bliskoś ci spojrzał na wstę pują cy w gó rę filar. Niezwykł a był a sił a wyzwania, jaką czuł w kamiennym spokoju ś ciany; a wł aś ciwie nie był o to wyzwanie, lecz coś podobniejszego raczej do wycią gnię tej otwarcie rę ki — z pojawiają cą się natychmiast pewnoś cią, ż e trzeba ją przyją ć, ż e to jest począ tek drogi, na któ rą musi się wejś ć. Zupeł nie odruchowo szukał oczami pierwszych chwytó w; był y pewne. Jednym dł ugim, obliczonym krokiem moż na był o przekroczyć szczelinę i staną ć od razu na mał ym, lecz dobrym stopniu; po owym rozkroku należ ał o bez ż adnych wą tpliwoś ci ruszyć skosem, wzdł uż prawdziwie geometrycznego pę knię cia, pogł ę biają cego się kilka metró w wyż ej w kształ t pł ytkiego kominka. Nie wiedzą c wł aś ciwie, po co to robi, Pirx podnió sł czujnik i wychyliwszy się, jak daleko mó gł, zbliż ył go do owego kamiennego stopnia po drugiej stronie szczeliny. Sł uchawka odezwał a się. Pirs powtó rzył dla pewnoś ci tę operację, balansują c z trudem, by nie stracić ró wnowagi — tak bardzo musiał się wychylić w pustkę — i znowu usł yszał kró tki pisk. Teraz nie miał już wą tpliwoś ci. Wró cił do tamtych. — On poszedł w gó rę — powiedział spokojnie, wskazują c na filar. Krull zdawał się nie rozumieć, a Massena powtó rzył: — W gó rę poszedł? Jak to? Po co w gó rę? — Nie wiem. Tam jest ś lad — odparł z pozorną oboję tnoś cią Pirx. Massena skł onny był są dzić, ż e Pirx się omylił, ale zaraz sam przekonał się, ż e to jednak prawda. Aniel jednym, dł ugim krokiem przeprawił się najwidoczniej ponad szczeliną i poszedł wzdł uż odpę knię tego czę ś ciowo, kamienego zwał u — na filar. Zapanował a konsternacja. Krull oś wiadczył, ż e pomiary został y wykonane, a robot, widocznie wskutek jakiegoś defektu, „rozprogramował się ”; Massena obstawał przy tym, ż e to niemoż liwe, przecież zostawił wszystkie aparaty i plecak, zupeł nie jakby przygotowywał się planowo do trudnej wspinaczki, wię c musiał o zajś ć coś, co go do niej skł onił o. Pirx milczał. Postanowił już w duchu, ż e pó jdzie na filar, choć by nie miał z nim iś ć ż aden z towarzyszy; Krull nie mó gł by i tak, bo rzecz wymagał a kwalifikacji alpinistycznych, i to nie byle jakich. Od Masseny sł yszał przedtem, ż e chodzi sporo i podobno niezgorzej znał się na technikach hakowych; kiedy wię c tamci zamilkli, powiedział po prostu, ż e zamierza iś ć — czy Massena gotó w jest mu towarzyszyć? Krull natychmiast zaoponował. Regulamin zakazuje naraż ania się na niebezpieczeń stwo; po poł udniu przyleci po nich Ampere; muszą przedtem zł oż yć barak i spakować się; pomiary został y wykonane; robot najwyraź niej uległ jakiejś awarii, należ y wię c po prostu uznać, ż e zaginą ł, to znaczy wyjaś nić okolicznoś ci w koń cowym sprawozdaniu. — Czy to znaczy, ż e mamy go tu zostawić i odlecieć? — spytał Pirx. Jego spokó j zdawał się draż nić Krulla, któ ry, powś cią gną wszy się z widocznym wysił kiem, odparł, ż e w sprawozdaniu przedstawi się dokł adnie wypadki oraz opinie czł onkó w grupy wraz z najbardziej prawdopodobnym wnioskiem: uszkodzenia mnestronó w pamię ciowych lub kierunkowego obwodu motywacyjnego albo desynchronizacja… Massena zauważ ył, ż e jedno, drugie ani trzecie nie jest moż liwe, ponieważ Aniel nie ma w ogó le ż adnych ukł adó w mnestronó w, a tylko jednorodny, monokrystaliczny ukł ad, wyhodowany molekularnie z przechł odzonych roztworó w diamagnetycznych, ś ladowo zapł odnionych pierwiastkami izotopowymi… Najoczywiś ciej chciał pognę bić Krulla, wykazują c mu, ż e mó wi o rzeczach, na któ rych w ogó le się nie zna; Pirx przestał ich sł uchać. Odwró cony plecami, ponownie zmierzył okiem stopę filaru, ale już inaczej niż przedtem — wyobraż one stał o się realnym i jakkolwiek był o mu z tym trochę niezrę cznie, Czuł jawną satysfakcję, ż e bę dzie się mó gł z tą gó rą spró bować. Massena postanowił iś ć z Pirxem, być moż e, aby się w ten sposó b ostatecznie przeciwstawić Krullowi. Pirxa dochodził o pią te przez dziesią te z tego, co mó wił: ż e zagadkę należ y koniecznie wyjaś nić, bo jeś li po prostu wró cą, to, być moż e, przeoczone zostanie jakieś ró wnie waż ne co tajemnicze zjawisko, któ re wywoł ał o tak nieoczekiwaną reakcję robota i gdyby był o tylko pię ć szans na sto, ż e takie zjawisko zaszł o, usprawiedliwia to cał kowicie podję cie ryzyka wspinaczki. Krull, to należ ał o przyznać, potrafił przyją ć przegraną i nie tracił już wię cej sł ó w. Zapanował o milczenie. Massena zaczą ł zdejmować z plecó w aparaty, a Pirx, któ ry tymczasem przyszykował już swoją linę, mł otek, haki i zmienił cię ż kie buty na pantofle, zerkał na niego ukradkiem. Massena był trochę zdenerwowany; Pirx widział to. Nie tyle sprzeczkę z Krullem — rzecz prosta, ile tym, ż e moż e w nie bardzo przemyś lany sposó b wpę dził się sam w sytuację, z któ rej nie miał już wyjś cia. Pirx pomyś lał, ż e Massena, gdyby mu zaproponować pozostanie, kto wie, czyby na to nie przystał, chociaż czynnik podraż nionej ambicji był nie do obliczenia. Nie mó wił jednak nic, bo chociaż wspinaczka zapowiadał a się u począ tku ł atwo, nie wiadomo był o, co czeka ich w ś cianie wyż ej, tam zwł aszcza, gdzie jej sporą czę ś ć przesł aniał y przewieszki. Przecież nie wypenetrował nawet ś ciany przez lornetkę, bo nie brał pod uwagę takiej eskapady. A jednak wzią ł linę i haki — po co? Zamiast analizować te sprzecznoś ci, stał i czekał na Massenę. Potem ruszyli bez poś piechu do podnó ż a skał y. — Pó jdę pierwszy — powiedział Pirx — na razie na cał ą linę; potem się zobaczy. Massena skiną ł gł ową. Pirx odwró cił się raz jeszcze aby zobaczyć, co robi Krull, z któ rym rozstali się be: sł owa. Stał tam, gdzie go zostawili, przy porzuconych plecakach. Byli już tak wysoko, ż e spoza pó ł nocnych grzbietó w gó rskich oliwkową plamą wychyną ł kraj obraz dalekich nizin. Dó ł piarż ystego osypiska spoczywał jeszcze w cieniu, tylko szczyty jaś niał y oś lepiają co i blask ó w rozproszoną aureolą wchodził w szczerby grani, kró lują cej nad nimi wysoko w niebie. Pirx zrobił duż y krok, stopa znalazł a wystę p, dź wigną ł się i poszedł lekko w gó rę. Pierwsze metry był; naprawdę ł atwe. Posuwał się miarowo, jakby leniwie tuż przed oczami przesuwał y się chropawe warstwy skał y, nieró wne, z zaklę ś nię ciami ciemniejszego koloru. Opierał się, podcią gał ciał o, przesuwał w gó rę, czują c nieruchome, mroź ne tchnienie nocy, promieniują c z calizny. Serce uderzał o nieco szybciej, ale oddycha swobodnie i dobrze mu był o z pewnym rozgrzaniem jakie przyniosł a praca mię ś ni. Popuszczana z doł u lina szł a za nim, w czystym powietrzu jej szmer rozlega się jakby powię kszony, gdy tarł a o skał ę — wreszcie nim się skoń czył a, Pirx znalazł dobre miejsce dla asekuracji; kogoś innego prowadził by z lotnej, ale wola wpierw przekonać się, co też wart jest Massena. Stał wklinowany w szczelinę, któ ra szł a ukoś nie przez cał y filar, i mó gł, czekają c na Massenę, przypatrzyć się wielkiemu kominowi, któ ry omijali, wznoszą c się ró wnolegle do niego — rozszerzał się tu wł aś nie na kształ t szarego kamieniospadu, tworzą c amfiteatralne wklę ś nię cie zbocza; z doł u wyglą dał o to miejsce zupeł nie nieciekawie, pł asko, teraz dopiero wystą pił o bogatą rzeź bą w cał ej swej okazał oś ci. Pirx tak doskonale czuł się tu sam, ż e jakby ockną ł się, kiedy zobaczył obok Massenę;. zaraz też ruszył dalej. Tak się to powtarzał o, rytmicznie i w spokoju, na każ dym nastę pnym stanowisku sprawdzał czujnikiem, czy sygnał w sł uchawce zaś wiadczy o obecnoś ci Aniela — tylko raz jeden zgubił go i musiał wycofać się z ł atwego kominka, bo tamten przetrawersował to miejsce; nie był przecież wspinaczem, mimo to Pirxowi ł atwo przychodził o odgadywanie wszystkich jego kolejnych decyzji, tak — chciał oby się powiedzieć — konieczna, tak logiczna był a ta droga w skale, umoż liwiają ca najszybsze zdobywanie wysokoś ci. W każ dym razie pewne był o, ż e Aniel naprawdę poszedł na wspinaczkę. Pirx nawet przez chwilę nie zastanawiał się, czemu to zrobił. Umiał zakazać sobie jał owej spekulacji. Powoli poznawał przeciwnika — zarazem zaś pozornie zapomniane sposoby i chwyty, ockną wszy się w pamię ci, podpowiadał y nieomylnie, co i kiedy robić; nawet to, ż e musiał dosyć czę sto oswobadzać jedną rę kę, aby poszukać czujnikiem radioaktywnego ś ladu, nie sprawiał o mu ż adnego kł opotu. Raz, sponad odpę knię tego gł azu, któ ry siedział jednak jak zamurowany, rzucił okiem w dó ł. Byli wcale wysoko, chociaż szli niby wolno, Krull stał się już malutką plamką zielonkawego kombinezonu na pł askiej szaroś ci osypiska, nie od razu dostrzegł go na dnie tej powietrznej studni, któ ra otwierał a się u stó p.
|
|||
|