|
|||
Opowiadanie Pirxa 1 страницаWypadek
Aniel nie wró cił o czwartej, lecz nikt jakby tego nie zauważ ył. Przed pią tą zapadał już mrok i Pirx, nie tyle niespokojny co zdziwiony, chciał spytać Krulla, co to moż e znaczyć. Powstrzymał się jednak — nie był dowó dcą grupy i takie pytanie, chociaż nawet uprawnione i cał kiem niewinne, mogł o wywoł ać istną reakcję ł ań cuchową zadraż nień. Znał ten objaw dobrze, powtarzał o się to nieraz, zwł aszcza kiedy zespó ł był tak przypadkowy jak wł aś nie ten. Trzech ludzi o specjalnoś ciach rozstrzelonych, jak to tylko moż liwe, w sercu gó r na nic nikomu niepotrzebnej planety, wypeł niają cych zadanie, któ re wszyscy, jak i on, uważ ali chyba za bezsensowne. Przywieziono ich mał ym, starym grawistatem, któ ry miał tu już zostać, bo i tak nadawał się tylko na zł om, razem ze skł adanym, aluminiowym barakiem, garś cią sprzę tu i radiostacją, tak spracowaną, ż e wię cej był o z nią kł opotu niż poż ytku, za czym w siedem tygodni mieli dokonać „ogó lnego rozpoznania”, jakby to był o moż liwe. Pirx nigdy by nie przyją ł takiego zadania, rozumieją c, ż e chodzi tylko o powię kszenie zasię gu badań, dokonywanych przez eksploracyjny pion Bazy, o jeszcze jedną cyferkę w raportach, któ rymi karmiono jej maszyny informacyjne, co zapewne mogł o mieć niejakie znaczenie przy rozdziale ś rodkó w, ludzi i mocy na rok nastę pny. I po to, ż eby na taś mach pamię ciowych pojawił a się owa rozbita w dziurki cyfra, siedzieli przez pię ć dziesią t bez mał a dni w pustkowiu, któ re w innych okolicznoś ciach był oby moż e atrakcyjne, chociaż by jako teren wspinaczkowy. Przyjemnoś ci alpinistyczne był y jednak, rozumie się, najsurowiej zakazane, i Pirx mó gł sobie najwyż ej wyobrazić trasy pierwszych przejś ć podczas pomiaró w sejsmicznych i triangulacyjnych. Planeta nie miał a nawet nazwy innej jak Jota ł amane przez 116, ł amane przez 47, Proximy Wodnika. Był a najbardziej podobna do Ziemi ze wszystkich, jakie Pirx kiedykolwiek widział, z mał ym, ż ó ł tym sł oń cem, sł onymi oceanami, buraczkowo–zielonymi od pracowitych glonó w, sycą cych atmosferę tlenem, i wielkim, tró jpł atowym kontynentem, pokrytym pierwocinami roś linnoś ci. Nadawał aby się doskonale do kolonizacji, gdyby nie to, ż e sł oń ce jej był o typu G, nowo odkrytej podmiany G VII, a wię c niepewne, bo podejrzane o chwiejnoś ć emisji; skoro zaś astrofizycy wypowiedzieli swoje veto, to choć przemiana w Nową mogł a nastą pić dopiero za sto milionó w lat, wszelkie plany zagospodarowania tej Ziemi Obiecanej należ ał o przekreś lić. Pirx ż ał ował niekiedy, ż e dał się nabrać na tę ekspedycję, ale nie był to ż al cał kiem szczery. Tak czy owak musiał tkwić w Bazie przez trzy miesią ce wobec braku wcześ niejszego poł ą czenia z systemem sł onecznym, wię c mają c w perspektywie wysiadywanie w podziemnych ogrodach klimatyzowanych Bazy i ogł upiają ce seanse telewizyjne (był a to rozrywka puszkowana, liczą ca sobie co najmniej dziesię ć lat), przystał chę tnie na propozycję przeł oż onego, któ ry znowuż rad był, ż e moż e się przysł uż yć Krullowi — nie miał bowiem ż adnych wolnych ludzi, a regulamin zakazywał wysył ania tylko dwó ch. Tak wię c Pirx spadł kosmografowi jak z nieba. Zresztą Krull nie okazał zachwytu ani wtedy, ani pó ź niej; począ tkowo Pirx myś lał nawet, ż e tamten podejrzewa go o „wielkopań ską zachciankę ”, skoro z dowó dcy statkó w zgodził się zostać szeregowym eksploratorem; wyglą dał o to tak, jakby Krull ż ywił doń skrytą urazę. Ale to nie był a uraza, po prostu Krull stał się w ś rodku ż ycia (przekroczył czterdziestkę ) gorzki, jakby go niczym innym opró cz pioł unu nigdy nie karmiono. A ż e się w takim odosobnieniu nic nie da ukryć i ludzie ze wszystkimi mał ostkami i cnotami stają się wnet przejrzyś ci jak szkł o, Pirx poją ł rychł o, ską d brał a się ta zadra w charakterze Krulla, w koń cu wytrwał ego, twardego nawet czł owieka, jeś li miał za sobą ponad dziesię ć lat sł uż by pozaziemskiej. Otó ż Krull został nie tym, kim chciał, ale kim musiał, ponieważ się do wymarzonego zawodu nie nadawał. A o tym, ż e nie kosmografem, lecz intelektronikiem chciał kiedyś zostać, przekonał się Pirx widzą c, jak kategoryczny stawał się Krull w rozmowach z Masseną, jeś li tylko zeszł o na tematy intelektronł czne („intelektralne” — mó wił zresztą Krull, bo taki był ż argon zawodowy). Massenie brakł o, niestety, wyrozumiał oś ci, a moż e po prostu motywy Krulla nic go nie obchodził y, dosyć, ż e kiedy tamten uparł się przy jakimś bł ę dnym rozwią zaniu, nie ograniczał się do zaprzeczenia, ale z oł ó wkiem w rę ku rozkł adał Krulla na obie ł opatki, krok po kroku budują c matematyczny wywó d, i koń czył go taki zadowolony, jakby nie tyle racji wł asnej dowió dł, ile tego, ż e Krull jest zadufał ym osł em. Ale to nie był o prawdą. Nie był zadufał y — był tylko nienormalnie wraż liwy jak wł aś nie ktoś, kto ambicję ma osadzoną w innym miejscu aniż eli zdolnoś ci. Pirx, któ ry był mimowolnym ś wiadkiem takiej rozmowy — trudno zresztą, aby nim nie był, skoro zajmowali wspó lnie czterdzieś ci metró w kwadratowych baraku, a dź wię koszczelnoś ć przepierzeń był a zupeł ną fikcją, wiedział, czym się to skoń czy. I rzeczywiś cie: Krull, któ ry nie ś miał okazać Massenie, jak bardzo zabolał a go poraż ka, cał ą niechę ć skupił na Pirxie, zresztą we wł aś ciwy sobie sposó b. Poza okolicznoś ciami, kiedy był o to konieczne, przestał się do niego odzywać. Wó wczas już tylko Massena pozostał mu bliski — bo rzeczywiś cie moż na się był o zaprzyjaź nić z tym czarnowł osym i jasnookim nerwowcem — ale Pirx miał zawsze trudnoś ci z nerwowcami, ponieważ w gł ę bi ducha nie ż ywił do nich zaufania. Massenie zawsze coś był o: kazał sobie zaglą dać do gardł a, twierdził, ż e nadchodzi zmiana, bo go w koś ciach ł upie (ż adna nie przyszł a, ale wcią ż ją przepowiadał ), rzekomo cierpiał na bezsennoś ć i co wieczora szukał ostentacyjnie piguł ek, któ rych bodaj nigdy nie zaż ywał — kł adł je tylko na wszelki wypadek obok posł ania, a rano tł umaczył Pirxowi, któ ry, czytają c do pó ź na, doskonale sł yszał jego chrapanie, ż e nawet nie zmruż ył oka (w co, zdaje się, wierzył ) Poza tym był to doskonał y specjalista i bł yskotliwy matematyk, z talentami organizatora, któ remu poruczano bież ą ce programowanie automatycznej, wię c bezludnej eksploracji. Jeden z takich programó w wzią ł ze sobą dla opracowania „w wolnych chwilach”, a Krull cierpiał, bo Massena robił to, co do niego należ ał o, bardzo szybko i dobrze, tak ż e naprawdę miał sporo wolnego czasu, brakł o zatem podstaw do pretensji, ż e nie speł nia należ ycie swych obowią zkó w. Massena przydał im się wię c tym bardziej, ze — jakkolwiek był o to paradoksalne — ta miniaturowa wyprawa planetologiczna nie liczył a ani jednego planetologa z prawdziwego zdarzenia, bo wszak i Krull nim nie był. Tyleż podziwu co rozpaczy godny jest ó w poziom komplikacji, do jakiego mogą, , bez specjalnych wysił kó w z czyjejkolwiek strony, dojś ć stosunki ł ą czą ce trzech, w koń cu doś ć normalnych, zwykł ych ludzi, na takim skalnym pustkowiu, jakie przedstawiał poł udniowy pł askowyż Joty Wodnika. Był a tam jeszcze jedna osoba, choć nieczł owiek — wspomniany Aniel, czyli Automat Nieliniowy, jeden z najnowszych modeli produkowanych na Ziemi dla badań o wysokim stopniu samodzielnoś ci. Massena był z nimi — w charakterze cybernetyka — jedynie przez anachronizm, ponieważ regulamin przewidywał, ż e gdzie jest automat, powinien być też ktoś, kto by go mó gł w razie potrzeby naprawić. Regulamin jednak pochodził sprzed dziesię ciu lat — jak wiadomo, nie zmieniają się one zbyt czę sto — natomiast Aniel — jak mawiał nieraz sam Massena — raczej by jego mó gł w razie potrzeby naprawić. Nie tylko z tej przyczyny, ż e jego niezawodnoś ć nie pozostawiał a nic do ż yczenia, ale i dlatego ponieważ miał elementarne wiadomoś ci lekarskie. Pirx dawno już spostrzegł, ż e czł owieka czę sto ł atwiej jest poznać po jego stosunku do robotó w aniż eli do innych ludzi. Jego pokolenie przyszł o na ś wiat, któ rego naturalną czę ś ć tworzył y automaty, tak samo jak statki kosmiczne, ale sfera ta zachował a szczegó lny odcień, jakby nacechowany pozostał oś ciami irracjonalizmu. Niektó rym ł atwiej przychodził o polubić zwykł ą maszynę, ot — choć by wł asny samochó d, niż maszynę myś lą cą. Okres szerokiego eksperymentatorstwa konstruktoró w chylił się już ku koń cowi — tak to przynajmniej wyglą dał o. Budowano tylko automaty dwu typó w: wą sko wyspecjalizowane i uniwersalne. Jedynie mał a grupa tych ostatnich był a oblekana w kształ ty zbliż one do ludzkich, a i to tylko dlatego, ponieważ ze wszystkich wypró bowanych konstrukcja zapoż yczona od natury okazał a się najsprawniejsza, szczegó lnie w trudnych warunkach planetarnych bezdroż y. Inż ynierowie byli niezbyt szczę ś liwi, kiedy produkty ich zaczę ł y przejawiać taką spontanicznoś ć, któ ra nasuwał a mimo woli myś l o ż yciu wewnę trznym. Powiadał o się na ogó ł, ż e automaty myś lą, ale „nie mają osobowoś ci”. Prawda, nikt nie sł yszał o automacie, któ ry by wpadał w gniew, zachwyt, ś miał się lub pł akał; był y zró wnoważ one doskonale, jak tego sobie ż yczyli konstruktorzy. Ponieważ jednak mó zgi ich nie powstawał y na taś mie montaż owej, lecz w procesie powolnej hodowli monokryształ ó w, z jej rozrzutem statystycznym nie do opanowania, mikroskopijne ską diną d przesunię cia molekuł powodował y takie ró ż nice koń cowe, ż e na dobrą sprawę nie istniał y dwa identyczne automaty. A wię c jednak indywidualnoś ci? Nie — odpowiadał cybernetyk — rezultaty procesu probabilistycznego; tak też myś lał sobie Pirx jak każ dy chyba, kto miał z nimi wiele do czynienia, kto cał ymi latami wyczuwał obok siebie ich milczą cą, zawsze celową, zawsze logiczną krzą taninę. Zapewne, był y wszystkie bardziej do siebie wzajem podobne aniż eli do ludzi, ale i one miewał y swoje narowy, predylekcje, a bywał y i takie, któ re, wykonują c rozkazy, praktykował y coś w rodzaju „biernego oporu” — objaw, któ ry, jeś li się nasilał, koń czył się generalnym remontem. Pirx, i na pewno nie on jeden, miał wobec tych osobliwych maszyn — któ re tak dokł adnie wykonywał y polecenia i taką nieraz wykazywał y przy tym inwencję — sumienie niezbyt czyste. Moż e datował o się to od czasu, kiedy dowodził „Koriolanem”, doś ć, ż e same podstawy sytuacji, w któ rej czł owiek stworzył myś lenie poza sobą i uzależ nił je od siebie, sam fundament takich stosunkó w uważ ał za nie cał kiem uczciwy. Zapewne nie potrafił by powiedzieć, co powodował o ó w lekki niepokó j, jakby ś wiadomoś ć niewyró wnanego rachunku, fał szywie powzię tej decyzji, czy moż e po prostu — choć to grubo powiedziane — jakiegoś, prawda, ż e zrę cznie, ale jednak — popeł nionego ś wiń stwa. Był o przewrotne wyrafinowanie w owym rozsą dnym umiarze, z jakim czł owiek tchną ł zdobytą o sobie samym wiedzę w zimne maszyny, pilnują c, by miał y tylko tyle duchowoś ci, ile to niezbę dne, bez szansy na stanie się konkurentem swego twó rcy do ł ask ś wiata. Maksyma Goethego: In der Beschrankung zeigt sich erst der Meister — nabierał a, w odniesieniu do zmyś lnych konstruktoró w, niespodziewanego posmaku pochwał y, obracają cej się w szydercze potę pienie, bo nie siebie wszak postanowili ograniczyć, lecz swoje dzieł a, i to z okrutną precyzją. Rzecz jasna, Pirx nie waż ył się nigdy wypowiadać gł oś no takiej myś li, bo zdawał sobie sprawę z tego, jak ś miesznie by brzmiał a; automaty nie swoją egzystencjalną sytuacją był y upoś ledzone czy wyzyskiwane, rzecz stał a się zarazem prostsza, moralnie trudniejsza do zaatakowania, ale i gorsza: ograniczono je, jeszcze nim powstał y, na papierze kreś larskim. W owym dniu, przedostatnim ich pobytu na planecie, prace był y już wł aś ciwie zakoń czone. Gdy jednak przyszł o do sprawdzania taś m z wynikami, okazał o się, ż e jednej brakuje. Najpierw przeszukano pamię ć maszynową, potem przetrzą ś nię to wszystkie schowki i szuflady, przy czym Krull dwukrotnie zlecił Pirxowi, aby dokł adnie spenetrował wł asne rzeczy, co zakrawał o na zł oś liwoś ć, bo Pirx nie miał z brakują cą taś mą w ogó le stycznoś ci i nie chował by jej przecież w walizce. Pirxa aż ję zyk ś wierzbiał, by coś wreszcie odpowiedzieć, tym bardziej ż e dotą d zawsze kł adł uszy po sobie, usprawiedliwiają c w duchu szorstkie, obraź liwe nawet zachowanie Krulla. Jak umiał. Aniel i tym razem powś cią gną ł ostrzejsze sł owo — zamiast tego zauważ ył, ż e jeś li trzeba powtó zyć pomiary, chę tnie zrobi to sam, wzią wszy Aniela za pomocnika. Krull uznał jednak, ż e pomoc Pirxa zupeł nie nie bę dzie Anielowi potrzebna, obarczyli wię c robota aparatem, szpulami fotograficznymi i, zał oż ywszy mu do olstró w pasa odrzutowe patrony, wysł ali go w par szczytową masywu podgó rskiego. Robot wyszedł o ó smej rano — Massena wyraził gł oś no przekonanie, ż e zrobi swoje do obiadu. Minę ł a jednak druga, trzecia, potem czwarta, zapadł wreszcie zmrok, Aniel zaś nie wracał. Pirx siedział w ką cie baraku pod kadmową lampą ś cienną i czytał dokumentnie roztrzepaną, starą ksią ż kę, któ rą poż yczył jeszcze w Bazie od jakiegoś pilota, ale treś ć jej prawie doń nie dochodził a. Był o mu niezbyt wygodnie. Ż ebrowana ś cianka aluminiowa gniotł a w plecy, a powietrze uciekł o cał kiem z poduszki nadymaka i czuł, jak w poś ladki wpijają mu się przez gumowaną tkaninę ostre mutry konstrukcji. Mimo to nie zmieniał pozycji, ponieważ niewygoda jej dziwacznie godził a się z rosną cym gniewem, jaki w nim wzbierał. Ani Krull, ani Massena jak gdyby nie dostrzegli dotą d nieobecnoś ci Aniela. Krull, któ ry doprawdy nie był czł owiekiem dowcipnym ani też się na humor ni silił, nie wiadomo czemu od samego począ tku uparł się przy nazywaniu robota Anioł em albo nawet Ż elaznym Anioł em, inaczej się do niego nie odzywał i ta w gruncie rzeczy zupeł na bzdura tyle razy już irytował a Pirxa, ż e przez to jedno znielubił kosmografa. Massena miał do robota stosunek zawodowy: wszyscy intelektronicy wiedzą, a przynajmniej udają, ż e wiedzą, jakie to molekularne procesy i prą dy wywoł ują takie, a nie inne reakcje czy odpowiedzi automatu, przez co wszelkie napomknienia o ich rzekomym psychiź mie przygważ dż ają jako zupeł ne bzdury. Niemniej zachowywał się wobec Aniela jak lojalny mechanik wobec swego Diesla: nie dawał przecią ż ać, lubił za sprawnoś ć i dbał o niego, jak mó gł. O szó stej Pirx nie potrafił już wytrzymać w swym ką cie, bo mu noga zdrę twiał a, zaczą ł się wię c przecią gać, aż koś ci trzeszczał y, poruszać stopą i zginać nogę w kolanie, by przywró cić krą ż enie krwi, potem zaś puś cił się na przechadzkę po przeką tnej baraku, wiedzą c dobrze, ż e niczym bardziej nie zdoł a zirytować Krulla, zatopionego w podsumowywaniu obliczeń. — Doprawdy, moglibyś cie tak nie hał asować! — rzekł wreszcie Krull jakby do nich obu, jakby nie wiedzą c, ż e to Pirx chodzi, Massena bowiem ze sł uchawkami na uszach bawił się jaką ś audycją, rozwalony na fotelu pneumatycznym, ze ś miesznie rozmarzonym wyrazem twarzy. Pirx otworzył drzwi, któ rymi szarpną ł silny wiatr zachodni i kiedy oczy przywykł y trochę do ciemnoś ci, mają c za plecami dygocą cą w podmuchach blachę ś ciany, wpatrzył się w stronę, z któ rej powinien był nadejś ć Aniel. Widział tylko nieliczne gwiazdy, drgają ce silnie w powietrzu, któ rego wysoko poczę te, nieró wne wycie obejmował o mu gł owę zimnym nurtem, wichrzył o wł osy, a nozdrza i pł uca aż rozdymał o pod wiatr — musiał mieć ze czterdzieś ci metró w na sekundę. Stał tak, a gdy mu się zimno zrobił o, wró cił do baraku, gdzie Massena, ziewają c, zdejmował z gł owy sł uchawki i palcami przeczesywał wł osy, Krull zaś, zmarszczony, suchy, cierpliwie skł adał papiery w teczkach, postukują c plikiem arkuszy, aby je wyró wnać. — Nie ma go! — powiedział Pirx i sam się zdziwił, tak to zabrzmiał o — rzucił te sł owa prawie jak wyzwanie. Oni zaś musieli dostrzec ich szczegó lny ton, bo Massena popatrzył bystro na Pirxa i zauważ ył: — To nic. Trafi, choć ciemno, wró ci na podczerwieni… Pirx spojrzał na niego, ale nic nie odpowiedział Przechodzą c obok Krulla podją ł z krzesł a pozostawioną ksią ż kę i, siadł szy w swoim ką cie, udawał, ż e czyta, Wiatr wzmagał się. Zaokienne odgł osy narastał y, wznosił y się do wycia, w pewnej chwili coś mię kko pacnę ł o w ś cianę, jakby niewielka gał ą ź; i znó w mijał y minuty milczenia. Massena, któ ry najwyraź niej czekał na to, ż e Pirx, ofiarny jak zwykle, weź mie się do przygotowań kolacyjnych, wstał wreszcie i zabrał się do otwierania puszek z samogrzeją cym patronem, uważ nie wprzó d odczytawszy nazwy na etykietkach, jakby spodziewał się znaleź ć wś ró d zapasó w jakiś nie odkryty dotą d przysmak. Pirxowi nie chciał o się jeś ć. A wł aś ciwie nawet był gł odny, ale nie ruszał się z miejsca. Z wolna zaczynał a go brać niedobra, chł odna pasja, skierowana, Bó g raczy wiedzieć czemu, przeciw obu towarzyszom, któ rzy nie byli w koń cu najgorsi z moż liwych. Czy są dził, ż e coś przytrafił o się Anielowi? Ż e, dajmy na to, robot został zaatakowany przez „tajemniczych mieszkań có w” planety, a wię c przez stworzenia, w któ re nie wierzy nikt pró cz bajarzy? Gdyby istniał a choć jedna szansa na sto tysię cy, ż e planetę zamieszkują jakiekolwiek istoty, na pewno nie siedzieliby tak, oddani swym drobnym sprawom, ale niezwł ocznie podję liby wszystkie kroki, przewidziane przez regulamin w punktach drugim, pią tym, szó stym i sió dmym osiemnastego paragrafu wraz z trzecią i czwartą sekcją przepisó w postę powania specjalnego. Ale nie był o takiej szansy; nie był o ż adnej. Już prę dzej wybuchł oby niepewne sł oń ce Joty. Tak, to był o o wiele bardziej prawdopodobne. Wię c co się mogł o stać? Pirx czuł, ż e spokó j, wypeł niają cy barak, któ ry drż ał w porywach wichury, jest pozorny. Nie tylko on udawał, ż e czyta i nie chce jeś ć kolacji, jakby o niej zapomniał. Tamci dwaj takż e prowadzili grę, tyleż trudną do okreś lenia, co wyraź nieją cą z upł ywem każ dej minuty. Aniel podlegał, by tak rzec, „w pionie” obsł ugi technicznej Massenie jako intelektronikowi, a Krullowi znowuż, w charakterze „czł onka wyprawy”, jako dowó dcy. Otó ż ewentualny defekt mó gł być zawiniony przez każ dego z nich. Moż e Massena czegoś nie dopatrzył, a moż e Krull niewł aś ciwie wyznaczył trasę, jaką miał przejś ć Aniel? Ale to w koń cu nie był oby trudno wykryć i nie taka przyczyna powodował a rosną cą sztucznoś ć powszechnego milczenia. Krull od samego począ tku jakby umyś lnie pomiatał robotem, bo i przezwał go w sposó b godny sztubaka, i nieraz wydawał mu polecenia, od jakich tamci się powstrzymywali, choć by dlatego, ż e uniwersalny automat nie jest lokajem. A robił to pewnie dlatego, ż e przez Aniela usił ował nieudolnie, ale uporczywie dosię gną ć Massenę, któ rego wprost nie waż ył się zaczepiać. Odbywał a się teraz licytacja nerwó w i ten, kto pierwszy wyjawił by niepokó j o losy Aniela, przyznał by się jak gdyby do przegranej. Pirx czuł zresztą, ż e sam został wcią gnię ty w ową milczą cą rozgrywkę, tak gł upią i zarazem tak w tej chwili napię tą. Zastanowił się, co on sam zrobił by, gdyby był dowó dcą grupy. Teraz pewno niewiele, bo w taką noc nie moż na był o wyruszyć na poszukiwania. Tak czy owak należ ał o czekać do rana, najwyż ej moż na by spró bować radioł ą cznoś ci z minimalną zresztą szansą sukcesu, ponieważ zasię g fal ultrakró tkich był w nieprzejrzystym terenie gó rskim niewielki. Dotą d nigdy go jeszcze nie posył ali samego, choć tego nie zabraniał, obwarowywał podobne przedsię wzię cie licznymi paragrafami, peł nymi zastrzeż eń. Zresztą pal diabli regulamin! Pirx uważ ał, ż e Massena mó gł, zamiast w irytują cy sposó b wydrapywać resztki przypalonej konserwy z puszki, spró bować jednak radiowezwania. Zastanawiał się, jakby to wyglą dał o, gdyby on sam to zrobił. Coś w koń cu musiał o się stać. Czy robot moż e zł amać nogę? Nigdy o czymś takim nie sł yszał. Wstał, podszedł do stoł u i czują c na sobie ukradkowe, niby to oboję tne spojrzenia tamtych, uważ nie obejrzał mapę, na któ rej rano Krull sam wykreś lił Anielom marszrutę. Czy wyglą dał o na to, ż e kontroluje dowó dcę? Podnió sł nagle gł owę, spotkał oczy Krulla, któ ry chciał mu coś powiedzieć, bo najwyraź niej otwierał już usta. Ale kiedy zimny i cię ż ki wzrok Pirxa trafił go, tylko odchrzą kną ł i, przygarbiwszy się, dalej sortował swoje papiery. Musiał mu Pirx dobrze zaś wiecić oczami, nie umyś lnie jednak, a tylko dlatego, ż e w podobnych chwilach budził o się w nim coś, co zjednywał o mu na pokł adzie posł uch i respekt podszyty niepokojem. Odł oż ył mapę. Marszruta podchodził a tylko do wielkiej ś ciany skalnej z trzema podcię tymi urwiskami, ale wyznaczona droga omijał a je. Czy robot mó gł nie wykonać zadania? To był o niemoż liwe. — Ale moż na przecież zwichną ć nogę nawet w byle rozpadlinie! — pomyś lał. Nie, to nonsens. Robot, taki jak Aniel, wytrzyma upadek i z czterdziestu metró w, nie z takich opresji wychodzą cał o, mają coś lepszego od kruchych koś ci. Wię c co się stał o, u licha? Wyprostował się i ze swej okazał ej wysokoś ci spojrzał najpierw na Massenę, któ ry krzywił się i dmuchał, piją c zbyt gorą cą herbatę, potem na Krulla, by wreszcie, odwró ciwszy się ostentacyjnie, wyjś ć do malutkiej sypialni, gdzie zbyt gwał townie wyszarpną ł swoje skł adane ł ó ż ko ze ś ciany i, zrzuciwszy z siebie czterema wprawnymi ruchami ubranie, wpeł zną ł do ś piwora. Wiedział, ż e nieł atwo przyjdzie mu zasną ć, ale miał dosyć na dziś towarzystwa tamtych. Kto wie zresztą, czy gdyby został z nimi dł uż ej, nie nagadał by im czegoś, na pewno niepotrzebnie, bo i tak mieli się jutro rozstać na pokł adzie Ampere’a; z chwilą gdy wejdą na statek, przestanie istnieć grupa operacyjna Joty Wodnika. Zaczynał o mu się już zwidywać to i owo, jakieś wpó ł srebrne smuż ki ś ciekał y pod powiekami, puszyste jak jaskry ś wiateł ka kł onił y do snu, przewró cił jeszcze poduszkę na drugą, chł odniejszą stronę — i naraz jakby namacalną i bliską zobaczył postać Aniela — tak jak widział go po raz ostatni w tym dniu, kilka minut przed ó smą. Massena ł adował mu wł aś nie patrony odrzutowe, dzię ki któ rym moż na przez kilka minut szybować w powietrzu, jak gdyby wbrew grawitacji; urzą dzenia tego uż ywali zresztą wszyscy, rozumie się w okolicznoś ciach przewidzianych przez wszechstronnie surowy regulamin. Dziwna był a ta scena, jak zawsze, gdy czł owiek pomagał w czymkolwiek robotowi, bo normalnie dział o się akurat na odwró t, Aniel nie mó gł jednak dosię gną ć rę ką olstró w pod wył adowanym jak garb plecakiem. Bo też dź wigał ł adunek dostateczny dla dwu ludzi. Pewno, ż e nie dział a mu się krzywda, w koń cu był tylko maszyną, rozwijał w razie potrzeby dzielnoś ć szesnastu koni mechanicznych dzię ki mikroskopijnej baterii strontu, któ ra zastę pował a mu serce. Teraz jednak, pewno wskutek przedsennego zamroczenia, wszystko to razem bardzo się Pirxowi nie widział o, był cał ą duszą po stronie milkliwego Aniela, skł onny uwierzyć, ż e tamten, wł aś nie jak on sam, wcale nie jest spokojny z natury, a wydaje się taki tylko dlatego, ponieważ uznał, ż e tak wł aś nie trzeba. Przed samym zaś nię ciem myś lał sobie coś jeszcze. Był y to owe najbardziej intymne rojenia, jakim czł owiek w ogó le moż e się oddawać, pewno dlatego, ż e po przebudzeniu zwykle o nich nie pamię ta i owa jutrzejsza niepamię ć rozgrzesza dziś ze wszystkiego. Wyobraził sobie bez sł ó w tę bajkową, mityczną sytuację, któ ra — od dawna wiedział o tym jak wszyscy — nigdy nie mogł aby się ziś cić: bunt robotó w. I czują c gł uchą, milczą cą pewnoś ć, ż e znalazł by się wtedy po ich stronie, zasną ł natychmiast, jakby oczyszczony.
|
|||
|