Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Patrol. Albatros. Terminus. O godz. 16.51 Cz. L. na. Odruch warunkowy. Polowanie



 

Wyszedł z kapitanatu zł y jak wszyscy diabli. Akurat jemu musiał o się to przytrafić! Armator nie dostarczył ł adunku — po prostu nie dostarczył — i kwita. W kapitanacie nic nie wiedzieli. Owszem, był a depesza: „Opó ź nienie 72 godziny — karę umowną wpł acam na wasze konto — Enstrand”. Ani sł owa wię cej. W biurze radcy handlowego też nic nie wskó rał. W porcie robił o się ciasno i kapitanatowi nie wystarczał a kara umowna. Postojowe postojowym, a najlepiej był oby, gdyby nawigator zechciał wystartować i wejś ć na okrę ż ną. Silniki moż na zastopować, ż adnego rozchodu paliwa, poczeka pan te trzy dni i wró ci. Có ż to panu szkodzi? Trzy dni krę cić się dokoł a Księ ż yca tylko dlatego, ż e armator nawalił! Pirx po prostu nie wiedział, jak zareplikować, ale przypomniał sobie o umowie zbiorowej. No i kiedy wyjechał ź normami przebywania w przestrzeni, ustalonymi przez zwią zek zawodowy, tamci zaczę li się wycofywać. Rzeczywiś cie, tonie Rok Spokojnego Sł oń ca. Dawki promieniste nie są oboję tne. Wię c trzeba by manewrować, chować się przed Sł oń cem za Księ ż yc, wyrabiać tę ciuciubabkę cią giem; kto zapł aci za to? — wiadomo, ż e armator nie, moż e kapitanat? Czy panowie zdają sobie sprawę z tego, co kosztuje dziesię ć minut peł nego cią gu, przy reaktorze o siedemdziesię ciu milionach kilowató w?! W koń cu dostał zezwolenie na postó j, ale wł aś nie tylko na siedemdziesią t dwie godziny plus cztery godziny na przeł adowanie tej cholernej drobnicy — ani minuty wię cej! Moż na był o pomyś leć, ż e robią mu ł askę. Jakby to był a jego wina. A przyleciał z dokł adnoś cią do minuty, chociaż nie szedł prosto z Marsa — a ż e armator…

Z tego wszystkiego zapomniał prawie, gdzie jest i tak pocisną ł klamkę drzwi wychodzą c, ż e podskoczył pod sufit. Zrobił o mu się gł upio, rozejrzał się, ale nikogo nie był o. W ogó le cał a Luna wydawał a się pusta. Prawda, ż e rozpoczę to wielkie roboty parę set kilometró w na pó ł noc, mię dzy Hypatią i Toricellim. Inż ynierowie i technicy, od któ rych miesią c temu aż się tu roił o, wyjechali już na budowę. Wielki projekt ONZ, Luna II, przycią gał coraz wię cej ludzi z Ziemi. — Przynajmniej tym razem nie bę dzie kł opotó w z hotelem — pomyś lał jadą c ruchomymi schodami na ostatnią kondygnację podziemnego miasta. Ś wietló wki jarzył y się zimnym, dziennym blaskiem. Co druga był a wygaszona. Oszczę dzają! Pchną wszy szklane drzwi, wszedł do niewielkiego hallu. Pokoje był y, a jakż e! Ile kto chciał. Zostawił swoją mał ą walizkę, wł aś ciwie neseser, w portierni, i zastanowił się: Czy Tyndall dopilnuje, ż eby mechanicy przeszlifowali centralną dyszę? Bo jeszcze na Marsie zachowywał a się jak ś redniowieczna kartaczownica! Wł aś ciwie należ ał oby samemu dopatrzyć, pań skie oko, wiadomo… Nie chciał o mu się jednak wracać windami dwanaś cie pię ter w gó rę, tym bardziej ż e teraz i tak wszyscy się chyba porozł azili. Siedzą pewno w domu towarowym lotniska i przesł uchują ostatnie nagrania. Szedł, nie wiedzą c wł aś ciwie — doką d; restauracja hotelowa był a pusta, jakby nieczynna — ale za bufetem siedział a jednak ruda dziewczyna i czytał a ksią ż kę. A moż e zasnę ł a nad nią?

Bo papieros zamienił się jej w dł ugi wał eczek popioł u na marmurowym blacie… Pirx usiadł, przestawił zegarek na lokalny czas i raptem zrobił o się pó ź no: dziesią ta wieczó r. A na pokł adzie dopiero co, przed paru minutami, był o poł udnie. Ten wieczny koł owró t z nagł ymi przeskokami czasu był tak samo mę czą cy jak na począ tku, kiedy dopiero uczył się latać. Jadł obiad, zmieniony w kolację, popijają c go wodą mineralną, któ ra był a chyba cieplejsza jednak od zupy. Kelner, smutny i senny jak prawdziwy lunatyk, pomylił się przy rachunku na wł asną niekorzyś ć, co stanowił o już niepokoją cy objaw. Pirx poradził mu, ż eby spę dził urlop na Ziemi, wyszedł cicho, by nie budzić ś pią cej bufetowej, wzią ł od portiera klucz i pojechał do swego pokoju. Nie popatrzał od razu na blaszkę i dziwnie mu się zrobił o, kiedy zobaczył numer: 173. W tym samym pokoju mieszkał już kiedyś, gdy po raz pierwszy leciał na,, tamtą stronę ”. Ale kiedy otworzył drzwi, przekonał się, ż e albo to inny pokó j, albo gruntownie go przebudowali. Nie, musiał się jednak pomylić, ten był wię kszy; przekrę cił wszystkie kontakty, bo doś ć miał ciemnoś ci, zajrzał do szafy, wycią gną ł szufladę mał ego biurka, ale nie rozpakował nawet walizki, tyle ż e cisną ł piż amę na ł ó ż ko, a szczoteczkę i tubę z pastą poł oż ył na umywalce. Umył rę ce — woda był a zawsze tak piekielnie zimna, aż dziw, ż e nie zamarzał a. Odkrę cił kurek ciepł ej — pociurkał o kilka kropel. Podszedł do telefonu, ż eby wezwać recepcję, ale i tego mu się odechciał o. Inna rzecz, ż e skandal — już się Księ ż yc zagospodarował o, a nie moż na się doprosić, ż eby w pokoju hotelowym zawsze był a ciepł a woda! Wł ą czył radio. Szedł wł aś nie dziennik wieczorny — wiadomoś ci księ ż ycowe. Nie sł uchał prawie rozważ ają c, czy wysł ać depeszę do armatora. Rozumie się — na jego koszt. Ale to przecież i tak nic nie da. To nie romantyczne czasy kosmonautyki! Dawno już minę ł y, teraz czł owiek jest po prostu furmanem, zależ nym od tych, co ł adują mu towary na wó z! Fracht, ubezpieczenie, postojowe… Radio bormotał o niewyraź nie. Zaraz — co tam? … Przechylił się przez ł ó ż ko i poruszył gał ką aparatu.

„…prawdopodobnie ostatek roju Leonidó w” — wypeł nił pokó j mię kki baryton spikera. — „Tylko jeden budynek mieszkalny został uszkodzony bezpoś rednim trafieniem i utracił hermetycznoś ć. Szczę ś liwym zbiegiem okolicznoś ci mieszkań cy jego znajdowali się w pracy. Pozostał e meteoryty nie wyrzą dził y wię kszych szkó d z wyją tkiem tego, któ ry przebił tarczę osł aniają cą magazynó w. Jak donosi nasz korespondent, sześ ć automató w uniwersalnych, przeznaczonych do prac na terenie budowy, uległ o zupeł nemu zniszczeniu. Uszkodzona został a ró wnież linia wysokiego napię cia oraz przerwane poł ą czenie telefoniczne, któ re jednak w cią gu trzech godzin przywró cono. Obecnie powtó rzymy najważ niejsze wiadomoś ci. Dziś rano nastą pił o otwarcie kongresu panafrykań skiego”…

Wył ą czył radio i usiadł. Meteoryty? Jakiś ró j? No tak, pora Leonidó w, ale przecież prognostyki — ci meteorologowie zawsze naknocą, zupeł nie jak na Ziemi synoptycy… Budowa — to chyba ta na pó ł nocy. Jednak co atmosfera, to atmosfera: jej brak porzą dnie daje się tu we znaki. Sześ ć automató w… proszę. Dobrze, ż e choć ludzie cali. Gł upia historia jednak — przebił o tarczę! Tak, ten projektant, to dopiero…

Był zmę czony. Czas mu się już zupeł nie pokieł basił. Mię dzy Marsem a Ziemią musieli poł kną ć wtorek. Po poniedział ku zrobił a się od razu ś roda; w efekcie zabrakł o takż e jednej nocy. — A zatem należ y się wyspać i to na zapas — pomyś lał, wstał i odruchowo ruszył w stronę malutkiej ł azienki, ale na wspomnienie lodowatej wody aż się wzdrygną ł, zawró cił na pię cie i po minucie leż ał już w ł ó ż ku. Ani się umywał o do koi okrę towej. Rę ka sama poszukał a pasó w do przypię cia koł dry, uś miechną ł się lekko, gdy ich nie znalazł, bo przecież był w hotelu, gdzie nie groził nagł y zanik grawitacji… To był a jego ostatnia myś l. Kiedy otworzył oczy, nie miał poję cia, gdzie się znajduje. Panował y egipskie ciemnoś ci. — Tyndall! — chciał zawoł ać i nagle, zupeł nie nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie, jak tamten wypadł raz przestraszony z kajuty, w samych spodniach piż amowych, i rozpaczliwie woł ał do wachtowego: „Ty! Bł agam cię! Powiedz, jak ja się nazywam?! ” Biedak urż ną ł się, bo uroiwszy sobie jaką ś ż oł ą dkową historię, wypił cał ą flaszkę rumu. Ale tą okrę ż ną drogą myś l Pirxa wró cił a zaraz do rzeczywistoś ci. Wstał, zaś wiecił lampę, wszedł pod tusz, przypomniał sobie o wodzie, puś cił wię c z ostroż noś ci najpierw mał y strumyk — był a letnia, westchną ł wię c, bo tę sknił za gorą cą ką pielą, lecz po chwili, w strumieniach biją cych po twarzy i torsie, zaczą ł nawet podś piewywać.

Wkł adał wł aś nie czystą koszulę, gdy gł oś nik — nie miał poję cia, ż e coś takiego w ogó le jest w pokoju, odezwał się basem:

„Uwaga! uwaga! Podajemy waż ne zawiadomienie. Wszyscy mę ż czyź ni, zdolni do noszenia broni, proszeni są o niezwł oczne stawienie się w kapitanacie portu, pokó j 318, u komandora–inż yniera Achaniana. Powtarzam. Uwaga, uwaga…” Pirx tak się zdziwił, ż e przez chwilę stał nieruchomo, w skarpetkach i jednej koszuli. Co to? Moż e prima aprilis? Zdolni do noszenia broni? Moż e to jeszcze sen? Ale wymachują c rę kami, aby prę dzej nacią gną ć koszulę, palną ł rę ką o brzeg stoł u, aż mu się cieplej zrobił o. Nie, to nie sen. Wię c co? Inwazja? Marsjanie zdobywają Księ ż yc? Co za bzdura! W każ dym razie trzeba iś ć …

A coś szeptał o mu, kiedy wskakiwał w spodnie: „Tak, to się musiał o stać, bo wł aś nie tu jesteś. Masz już takie szczę ś cie, ż e przycią gasz przygody”… Kiedy wychodził z pokoju, zegar wskazywał ó smą. Chciał spytać pierwszego napotkanego, co się wł aś ciwie stał o, ale korytarz był pusty, ruchome schody też, jakby już był o po generalnej mobilizacji, jakby wszyscy już gdzieś, diabli wiedzą gdzie, kotł owali się na pierwszej linii… Biegł w gó rę schodó w, chociaż i tak sunę ł y szparko, spieszył się, jakby naprawdę mó gł stracić szansę bohaterskich czynó w. Na gó rze zobaczył jasno oś wietlony, szklany kiosk z gazetami, podbiegł do okienka, aby wreszcie spytać, ale budka był a pusta. Gazety sprzedawał automat. Kupił wię c paczkę papierosó w i dziennik, któ ry przejrzał nie zwalniane kroku, nic w nim jednak nie był o poza opisem meteorytowej katastrofy. Moż e to to? Ale z tą bronią? Nie, nic! Dł ugim korytarzem doszedł do kapitanatu. Nareszcie zobaczył pierwszych ludzi. Ktoś wchodził wł aś nie do pokoju z numerem 318, ktoś inny zbliż ał się tam, idą c z przeciwnego koń ca korytarza.

— Nic się już nie dowiem, nie zdą ż ę — pomyś lał, obcią gną ł na sobie marynarkę i wszedł. Był to niewielki pokó j, z trzema oknami, za któ rymi pł oną ł sztuczny krajobraz księ ż ycowy, o nieprzyjemnej barwie rozpalonej rtę ci. W wę ż szej czę ś ci trapezowatego pokoju stał y dwa biurka, cał a zaś przestrzeń przed nimi zastawiona był a krzesł ami, zniesionymi chyba naprę dce, bo każ de niemal był o inne. Znajdował o się tu jakichś czternaś cie, pię tnaś cie osó b, przeważ nie mę ż czyzn w ś rednim wieku oraz kilku chł opcó w z naszywkami kadetó w ż eglugi kosmicznej. Osobno siedział jakiś : starszy komandor — reszta krzeseł stał a pusta. Pirx usiadł obok jednego z kadetowi któ ry mu zaraz opowiedział, jak przylecieli w sześ ciu poprzedniego dnia dla odbycia praktyki na „tej stronie”, ale do ich dyspozycji był tylko mał y aparat, tak zwana pchł a, wię c zabrał ledwo trzech, reszta musiał a czekać na swoją kolej, aż tu nagle taka historia. Czy pan nawigator nie wie…? Ale pan nawigator sam nic nie wiedział. Po minach siedzą cych moż na się był o zorientować, ż e i oni są zaskoczeni niezwykł ym komunikatem — wszyscy bodaj przyszli z hotelu. Kadet, przypomniawszy sobie, ż e należ y się przedstawić, wykonał kilka ć wiczeń gimnastycznych, omal nie przewracają c krzesł a. Pirx chwycił je za oparcie, wtedy drzwi otwarł y się i wszedł niewysoki, czarnowł osy mę ż czyzna o z lekka szpakowatych skroniach; miał wygolone, ale sine od zarostu policzki, nastrzę pione brwi i mał e, przenikliwe oczy; nic nie mó wią c przeszedł mię dzy krzesł ami, za biurkiem spuś cił z rolki podsufitowej mapę „tej strony” w skali l: l 000 000 i potarł szy grzbietem rę ki silny, mię sisty nos, rzekł bez ż adnych wstę pó w:

— Proszę panó w, jestem Achanian, delegowany chwilowo przez kierownictwo poł ą czone Luny I i Luny II do sprawy unieszkodliwienia Setaura.

Wś ró d siedzą cych nastą pił o lekkie poruszenie, ale Pirx dalej nic nie rozumiał — nie wiedział nawet, co to jest Setaur.

— Ci z panó w, któ rzy sł uchali radia, wiedzą, ż e tutaj — pokazał linijką okolice Hypatii i Aifraganusa — wypadł wczoraj ró j meteoró w. Mniejsza o skutki upadku innych, ale jeden, bodaj ż e najwię kszy, strzaskał ochronną tarczę magazynó w B 7 i R 7, przy czym w tym ostatnim znajdował a się partia Setauró w, dostarczonych ledwo cztery dni temu z Ziemi. W komunikatach podano, ż e wszystkie uległ y zniszczeniu. Otó ż to nie jest, proszę panó w, prawdą.

Kadet; siedzą cy obok Pirxa, sł uchał z czerwonymi uszami, nawet usta otworzył, jakby się bał, ż e uroni jakieś sł owo; Achanian zaś mó wił dalej:

— Pię ć robotó w zdruzgotał walą cy się strop, ale szó sty ocalał. A wł aś ciwie — uległ uszkodzeniu. Są dzimy tak na tej podstawie, ż e wydostał się spod ruin magazynu i zaczą ł się od tej chwili zachowywać, jak… jak…

Achanian nie znalazł wł aś ciwego sł owa, wię c nie dokoń czywszy cią gną ł:

— Magazyny znajdują się przy bocznicy wą skotoró wki, o pię ć mil od prowizorycznego lą dowiska. Natychmiast po katastrofie rozpoczę to akcję ratunkową i w pierwszej kolejnoś ci sprawdzano stany zał ogi, by wykryć, czy nikt nie został pogrzebany pod zburzonymi budynkami. Akcja ta trwał a okoł o godziny, ponieważ zaś okazał o się tymczasem, ż e od wstrzą su stracił y peł ną hermetycznoś ć budynki centralnego sterowania robó t, przedł uż ył a się do pó ł nocy. Okoł o pierwszej wyjaś niono, ż e awaria sieci, zasilają cej cał y teren budowy, jak ró wnież przerwanie ł ą cznoś ci telefonicznej, nie został y spowodowane przez meteory, lecz kable uległ y przecię ciu… promieniem lasera.

Pirx mrugną ł. Miał nieodparte wraż enie, ż e uczestniczy w jakimś przedstawieniu, w maskaradzie — bo takie rzeczy nie mogł y się zdarzać. Laser! Doprawdy! Moż e przywió zł go marsjań ski szpieg? Ale komandor–inż ynier nie wyglą dał na czł owieka, któ ry ś cią ga rankiem goś ci hotelowych, aby pł atać im gł upie kawał y.

— Linię telefoniczną naprawiono w pierwszej kolejnoś ci — mó wił Achanian — a w tym samym czasie mał y transporter brygady awaryjnej, któ ry dotarł do miejsca, gdzie kable uległ y przerwaniu, utracił ł ą cznoś ć radiotelegraficzną z kierownictwem Luny; po trzeciej nad ranem okazał o się, iż transporter ó w został zaatakowany laserem i pod wpł ywem kilku trafień staną ł w pł omieniach. Kierowca i jego pomocnik zginę li, a dwaj ludzie obsł ugi, któ rzy szczę ś liwie byli w skafandrach, szykowali się bowiem do wyjś cia dla naprawy linii, zdą ż yli wyskoczyć i ukryli się na pustyni, to jest na Marę Tranquilitatis — mniej wię cej tu… — Achanian pokazał linijką punkt Morza Spokoju, oddalony o jakieś czterysta kilometró w od niewielkiego krateru Arago. — Ż aden z nich, o ile wiem, nie widział napastnika. Po prostu w pewnej chwili poczuli bardzo silny udar termiczny i transporter zapalił się. Wyskoczyli, zanim wybuchł y zbiorniki ze zgę szczonym gazem; uratował ich brak atmosfery, ponieważ eksplodował a tylko ta czę ś ć paliwa, któ ra mogł a się wewną trz transportera poł ą czyć z tlenem. Jeden z tych ludzi zginą ł w nie ustalonych dotą d okolicznoś ciach, a drugi zdoł ał powró cić na teren budowy po przebyciu okoł o stu czterdziestu kilometró w, ż e zaś biegł w skafandrze, zuż ył cał y swó j zapas powietrza i dostał anoksji — jednakż e, na szczę ś cie, dostrzeż ono go i obecnie przebywa w szpitalu. Nasze wiadomoś ci o tym, co zaszł o, opierają się tylko na jego relacji, wię c bę dą wymagał y jeszcze sprawdzenia.

Panował a teraz martwa cisza. Pirxowi też ś witał o już, co to wszystko znaczy, ale nie wierzył jeszcze, nie chciał jeszcze wierzyć …

— Zapewne domyś lacie się, panowie — cią gną ł ró wnym gł osem ciemnowł osy mę ż czyzna, odcinają cy się czarną jak wę giel sylwetką od tł a pał ają cych rtę ciowo pejzaż y Księ ż yca — ż e tym, kto przecią ł kable telefoniczne i linię wysokiego napię cia, a takż e zaatakował transporter, był ocalał y Setaur. Jest to jednostka jeszcze mał o znana, bo wprowadzona do seryjnej produkcji ledwo w ubiegł ym miesią cu. Miał tu przyjś ć ze mną inż ynier Klamer, jeden z projektantó w Setaura, aby wyjaś nić panom dokł adnie zaró wno moż liwoś ci tego modelu, jak i ś rodki, któ rych należ y uż yć obecnie celem jego unieszkodliwienia bą dź zniszczenia… — Kadet, siedzą cy obok Pirxa, cicho ję kną ł. Był to ję k najwyż szego zachwytu, nawet nie pró bują cego udawać zgrozy. Mł odzieniec nie zauważ ył strofują cego wzroku nawigatora. Nikt zresztą nie dostrzegał niczego i nie sł yszał nic poza gł osem komandora–inż yniera.

— Nie jestem intelektronikiem i dlatego nie mó gł bym panom powiedzieć wiele o Setaurze. Ale wś ró d obecnych powinien znajdować się doktor McCork. Czy jest obecny?

Wstał szczupł y mę ż czyzna w okularach: — Jestem. Nie brał em udział u w projektowaniu Setauró w, znam tylko nasz angielski model, zbliż ony do amerykań skiego, ale nie identyczny. Niemniej ró ż nice są niezbyt wielkie. Mogę wię c sł uż yć …

— Doskonale. Doktorze, poproszę pana do mnie. Przedstawię jeszcze tylko sytuację bież ą cą: ten Setaur znajduje się gdzieś tutaj — Achanian obwió dł koń cem linijki brzeg Morza Spokoju. — To znaczy znajduje się w odległ oś ci trzydziestu do osiemdziesię ciu kilometró w od terenu budowy. Przeznaczony był, jak w ogó le wszystkie Setaury, do prac gó rniczych w bardzo cię ż kich warunkach, w wysokiej temperaturze, przy znacznej moż liwoś ci obwał ó w, dlatego też modele te posiadają masywną budowę i gruby pancerz… Ale o tym powie panom dokł adniej doktor McCork. Co się tyczy ś rodkó w, jakimi dysponujemy, aby go unieszkodliwić — to kierownictwa wszystkich baz księ ż ycowych dał y nam przede wszystkim pewną iloś ć materiał ó w wybuchowych, dynamitu i oksylikwitó w oraz lasery rę czne bezpoś redniego raż enia i gó rnicze — przy czym ani te materiał y wybuchowe, ani lasery nie mają, rozumie się, charakteru ś rodkó w bojowych. Dla poruszania się grupy operują ce w celu zniszczenia Setaura bę dą miał y transportery mał ego i ś redniego zasię gu, w czym dwa posiadają ce lekki pancerz przeciw–meteorytowy. Tylko taki pancerz moż e wytrzymać raż enie laserem z odległ oś ci okoł o kilometra. Co prawda, dane te dotyczą Ziemi, gdzie pochł aniają ce energię dział anie atmosfery jest bardzo istotne. Tutaj jej nie mamy, wię c owe transportery bę dą niewiele tylko mniej naraż one od innych. Dostaniemy też znaczną iloś ć skafandró w, tlenu i to, obawiam się, bę dzie wszystko. Okoł o poł udnia z sektora radzieckiego, przyleci „pchł a” z tró josobową zał ogą; moż e ona wzią ć ewentualnie dla kró tkiego lotu czterech ludzi, aby dostarczyć ich w gł ą b obszaru, w któ rym lokalizowany jest Setaur. Na razie na tym koń czę. Dam teraz panom arkusz papieru, na któ rym proszę wyraź nie wypisać nazwiska oraz specjalnoś ci zawodowe. Tymczasem moż e doktor McCork zechce powiedzieć kilka sł ó w o Setaurze. Najważ niejsze jest, jak są dzę, przedstawienie jego pię ty achillesowej…

McCork stał już obok Achaniana. Był jeszcze bardziej chudy, niż się przedtem wydał o Pirxowi; miał odstają ce uszy, z lekka tró jką tną czaszkę, niemal niewidoczne brwi, czuprynę nieokreś lonego koloru i z tym wszystkim wydawał się dziwnie sympatyczny.

Nim zaczą ł mó wić, zdją ł okulary w stalowej oprawie, jakby mu przeszkadzał y, i poł oż ył je na biurku przed sobą.

— Skł amał bym, gdybym powiedział, ż e dopuszczaliś my moż liwoś ć takiego wypadku, jaki się tu wydarzył. Ale opró cz matematyki cybernetyk musi mieć w gł owie jeszcze jaką ś szczyptę intuicji. Wł aś nie przez to nie zdecydowaliś my się dotą d oddać naszego modelu do produkcji seryjnej. Testy laboratoryjne wykazał y doskonał ą sprawnoś ć Mefista — tak się nazywa nasz model. Setaur ma się od niego ró ż nić lepszym zró wnoważ eniem hamowania i pobudzania. Tak przynajmniej są dził em dotą d w oparciu o literaturę — teraz nie jestem już tego taki pewny. Nazwa zatrą ca o mitologię, ale jest tylko skró tem, pochodzi od sł ó w Samoprogramują cy się Elektronowy Tró jkowy Automat Racemiczny, ponieważ do konstrukcji jego mó zgu uż ywa się zaró wno prawo– jak i lewoskrę tnych monopolimeró w pseudokrystalicznych. To chyba w tej chwili nie jest waż ne. Jest to automat zaopatrzony w laser do prac gó rniczych, laser fioletowy, zaś energii do wysył ania impulsó w dostarcza mu mikrostos, pracują cy na zasadzie zimnej reakcji ł ań cuchowej, dzię ki czemu Setaur, o ile pamię tam, moż e w impulsach rozwijać dzielnoś ć czterdziestu pię ciu tysię cy kilowató w.

— Jak dł ugo? — spytał ktoś.

— Z naszego punktu widzenia — przez wiecznoś ć — odparł natychmiast chudy doktor. — W każ dym razie przez wiele lat. Co się wł aś ciwie mogł o stać z tym Setaurem? Mó wią c po prostu myś lę, ż e dostał po gł owie. Cios musiał być nadzwyczaj silny, ale w koń cu nawet tutaj walą cy się budynek moż e uszkodzić chromoniklową czaszkę. Co się wię c stał o? Podobnych doś wiadczeń nigdyś my nie przeprowadzali, kosztował yby zbyt drogo — McCork uś miechną ł się niespodziewanie, ukazują c mał e, ró wne zę by — ale wiadomo ogó lnie, ż e wyraź nie zlokalizowane uszkodzenie mał ego, to jest wzglę dnie prostego mó zgu czy zwykł ej maszyny cyfrowej powoduje kompletny rozpad funkcji. Natomiast im bardziej zbliż amy się w naś ladowaniu procesó w do mó zgu ludzkiego, w tym wię kszym stopniu taki zł oż ony mó zg staje się zdolny funkcjonować, pomimo tego, ż e czę ś ciowo uległ uszkodzeniu. Mó zg zwierzę cy, na przykł ad kota, posiada pewne oś rodki, któ rych draż nienie wywoł uje reakcję ataku, przedstawiają cego się jako wybuch agresywnej wś ciekł oś ci. Mó zg Setaura jest zbudowany inaczej, ale posiada pewien generalny napad, motor aktywnoś ci, któ ra moż e być w rozmaity sposó b kierowana i kanalizowana. Otó ż nastą pił o jakieś kró tkie zwarcie tego centrum aktywnoś ci z uruchomionym programem destrukcji. Mó wię naturalnie w przeraź liwym uproszczeniu.

— Ale ską d ta destrukcja? — spytał ten sam gł os co przed chwilą.

— Bo to automat przeznaczony do prac gó rniczych — wyjaś nił doktor McCork. ——Zadaniem” jego miał o być przebijanie sztolni, chodnikó w, wiercenie skał y, kruszenie szczegó lnie twardych minerał ó w, najogó lniej mó wią c — niszczenie materialnej spoistoś ci, oczywiś cie nie wszę dzie i nie wszystkiego, ale w rezultacie urazu doszł o do takiej generalizacji. Moja hipoteza moż e być zresztą zupeł nie fał szywa. Ta strona, czysto teoretyczna, bę dzie dla nas istotna pó ź niej, kiedy się z niego zrobi już dywanik. Na razie najważ niejsze jest, co Setaur potrafi. Moż e poruszać się z szybkoś cią okoł o pię ć dziesię ciu kilometró w na godzinę, wł aś ciwie w każ dym terenie. Nie ma ż adnych punktó w smarowniczych, wszystkie powierzchnie stawowo—cierne pracują na teflonie. Ma zawieszenia magnetyczne, pancerza jego nie przebije ż aden pocisk rewolwerowy czy karabinowy, nie robiono takich pró b, ale są dzę, ż e dopiero chyba dział o przeciwpancerne… A takich nie mamy, prawda?

Achanian pokrę cił przeczą co gł ową. Wzią ł listę, któ ra do niego wró cił a, i czytał robią c koł o nazwisk drobne znaczki.

— Oczywiś cie, wybuch porzą dnego ł adunku wybuchowego rozerwie go — cią gną ł McCork spokojnie, jakby mó wił o najzwyklejszej w ś wiecie rzeczy. — Ale najpierw trzeba ten ł adunek do niego zbliż yć, a obawiam się, ż e to nie bę dzie ł atwe.

— Gdzie on wł aś ciwie ma ten laser? W gł owie? — spytano z audytorium.

— On nie ma gł owy, tylko rodzaj wybrzuszenia, wypukł oś ci pomię dzy ramionami. Miał o to zwię kszyć jego odpornoś ć na zasypanie. Setaur liczy sobie dwieś cie dwadzieś cia centymetró w wzrostu, wię c razi z wysokoś ci jakichś dwu metró w; wylot lasera osł onię ty jest przesuwną klapą; przy nieruchomym torsie moż e razić w ką cie szerokim na trzydzieś ci stopni, a wię ksze pole raż enia powstaje dzię ki obrotom cał ego torsu. Laser ma moc szczytową czterdzieś ci pię ć tysię cy kilowató w; każ dy fachowiec zorientuje się, ż e to jest moc bardzo wielka, przebija ł atwo kilkucentymetrową stalową blachę …

— W jakim zasię gu?

— To jest laser fioletowy, wię c o bardzo mał ym ką cie rozchodzenia się ś wietlnego pę ku… Dlatego zasię g bę dzie praktycznie ograniczony polem widzenia; ponieważ horyzont jest tu odległ y na ró wninie o dwa kilometry, a zatem co najmniej taki bę dzie zasię g raż enia.

— Dostaniemy specjalne lasery gó rnicze o sześ ciokrotnie wię kszej mocy — wtrą cił Achanian.

— Ale to jest tylko to, co Amerykanie nazywają overkill — odparł McCork, uś miechają c się. — Bo ta zwię kszona moc nie da w pojedynku z laserem Setaura ż adnej przewagi…

Ktoś spytał, czy nie dał oby się zniszczyć automatu z pokł adu jakiegoś statku kosmicznego. McCork uznał się niekompetentnym, Achanian zaś, spojrzawszy na listę obecnych, rzekł:

— Jest tu obecny nawigator pierwszej klasy Pirx… Moż e pan zechce wyjaś nić tę sprawę?

Pirx wstał.

— Teoretycznie biorą c, statek ś redniego tonaż u, jak mó j Cuivier, wię c o szesnastu tysią cach ton masy spoczynkowej, mó gł by zapewne zniszczyć takiego Setaura, gdyby go dostał w swó j odrzut. Temperatura gazó w wylotowych przekracza sześ ć tysię cy stopni w odległ oś ci dziewię ciuset metró w, wię c to by chyba wystarczył o…?

McCork skiną ł gł ową.

— Ale to czysta spekulacja — podją ł Pirx. — Statek trzeba by jakoś naprowadzić, a tak mał y cel, jaki przedstawia Setaur, nie wię kszy przecież od czł owieka, zawsze się zdą ż y usuną ć, o ile nie jest unieruchomiony, ponieważ boczna szybkoś ć statku, manewrują cego przy powierzchni planety, w jej polu cią ż enia, jest bardzo mał a i nie moż e być nawet mowy o nagł ych manewrach poś cigowych. Pozostawał aby wię c tylko ewentualnoś ć uż ycia mał ych jednostek, powiedzmy: wł asnej flotylli Księ ż yca. Tylko ż e odrzut jest tu sł aby i o niezbyt wysokiej temperaturze, wię c chyba gdyby uż yć takiego stateczku jako bombowca… Lecz dla precyzyjnego bombardowania trzeba specjalnych przyrzą dó w, celownikó w, któ rych Luna nie posiada. Nie widzę takiej moż liwoś ci. Owszem, trzeba, nawet należ y uż yć takich mał ych maszyn, ale tylko w celach rozpoznania, to jest zlokalizowania tego automatu.

Chciał już usią ś ć, kiedy nagle przyszł a mu nowa myś l.

— A, prawda! — powiedział. — Olstra skokowe. Tych moż na by uż yć. To znaczy — mogą ich uż yć tylko ludzie, umieją cy się nimi posł ugiwać.

— To są te mał e rakietki indywidualne, któ re się przymocowuje do plecó w? — spytał McCork.

— Tak. Moż na przy ich pomocy wykonywać skoki albo nawet szybować nieruchomo; zależ nie od modelu i typu uzyskuje się od jednej do kilku minut lotu i od pię ć dziesię ciu do czterystu metró w wysokoś ci…

Achanian wstał.

— To chyba waż ne. Kto z obecnych przeszedł trening w uż ywaniu tych aparató w?

Podniosł y się dwie rę ce. Potem jeszcze jedna.

— Tylko trzech? — powiedział Achanian. — A, i pan? — dodał widzą c, ż e Pirx, zorientowawszy się, teraz dopiero podnió sł rę kę. — A wię c czterech. No, raczej mał o… Poszukamy jeszcze wś ró d obsł ugi lotniska. Panowie! Chodzi, rzecz jasna, o akcję dobrowolną. Wł aś ciwie powinienem był od tego nawet zaczą ć. Kto z panó w zechce wzią ć udział w operacjach?

Zrobił się mał y rumor, bo wszyscy obecni zaczę li wstawać.

— Dzię kuję w imieniu kierownictwa — powiedział Achanian. — To dobrze… A wię c mamy siedemnastu ochotnikó w. Bę dziemy mieli wsparcie trzech jednostek f loty li księ ż ycowej, ponadto dysponujemy dziesię cioma kierowcami i radiowcami do obsł ugi transporteró w. Proszę obecnych o pozostanie na miejscu, a panó w — zwró cił się do McCó rka i Pirxa — proszę ze mną, do kierownictwa…

 

* * *

 

Okoł o czwartej po poł udniu Pirx siedział w wież yczce wielkiego transportera gą sienicowego, podrzucany jego gwał townymi ruchami, mają c na sobie peł ny skafander, na kolanach gotowy do wł oż enia z pierwszym alarmem heł m, a skosem przez piersi przewieszony cię ż ki laser, któ rego kolba tł ukł a go niemił osiernie; w lewej rę ce trzymał mikrofon, a prawą obracał peryskopem, obserwują c rozcią gnię te w dł ugi ł ań cuch inne transportery, któ re, niczym ł odzie, koł ysał y się na piarż ystych rozł ogach Morza Spokoju. Pustynne to „morze” pał ał o blaskiem sł onecznymi puste od jednego czarnego widnokrę gu po drugi; Pirx przyjmował i przekazywał meldunki, rozmawiał z Luną I, z dowó dcami innych maszyn, z pilotami stateczkó w rozpoznawczych, któ rych mikroskopijne pł omyki odrzutowe kiedy niekiedy pojawiał y się wś ró d gwiazd czarnego nieba, a przy tym wszystkim nie mó gł się chwilami oprzeć wraż eniu, ż e jest to rodzaj bardzo zawił ego i niemą drego snu.

Wypadki toczył y się coraz gwał towniej. Nie tylko jemu wydał o się, ż e kierownictwo budowy uległ o czemuś w rodzaju paniki, có ż bowiem w koń cu mó gł zdział ać jeden automat—pó ł gł ó wek, nawet uzbrojony w miotacz ś wiatł a? Wię c gdy na drugiej naradzie „najwyż szego szczebla”, w samo poł udnie, zaczę to mó wić o zwró ceniu się do ONZ, a przynajmniej do Rady Bezpieczeń stwa, po „specjalną sankcję ”, zezwolenie na przywó z broni artyleryjskiej (najlepiej rakietowych miotaczy), a moż e nawet atomowych pociskó w — zaprotestował wraz z innymi, mó wią c, ż e takim sposobem, nim cokolwiek zwojują, oś mieszą się gruntownie przed cał ą Ziemią. Zresztą jasne był o, ż e na podobną decyzję mię dzynarodowego ciał a trzeba by czekać co najmniej wiele dni, jeś li nie tygodni, tymczasem zaś „szalony robot” mó gł zawę drować Bó g wie gdzie i zaszytego w niedostę pnych szczelinach księ ż ycowej skorupy nie dosię gliby już wszystkimi razem armatami; tak wię c należ ał o dział ać zdecydowanie i szybko. Wyjaś nił o się wó wczas, ż e najwię kszym szkopuł em bę dzie problem ł ą cznoś ci, któ ra zawsze był a bolą czką księ ż ycowych przedsię wzię ć. Istniał o ponoć okoł o trzy tysią ce patentó w na wynalazki mają ce tę ł ą cznoś ć usprawnić, od telegrafu sejsmicznego (z uż yciem mikrowybuchó w jako sygnał ó w) aż po „trojań skie” satelity stacjonarne. Satelity takie umieszczono na orbitach już w ubiegł ym roku — co jednak wcale nie polepszał o aktualnej sytuacji. Praktycznie problem był rozwią zany dzię ki systemom ultrakró tkich przekaź nikó w, osadzonych na masztach; bardzo to był o podobne do dawnych ziemskich linii przesył kowych przedsputnikowej telewizji. Był o to nawet pewniejsze od ł ą cznoś ci satelitarnej, ponieważ inż ynierowie wcią ż jeszcze ł amali sobie gł owy nad uczynieniem przekaź nikó w orbitalnych niewraż liwymi na „wichry sł oneczne”. Każ dorazowy skok aktywnoś ci sł oń ca i spowodowane nim „huragany” elektrycznie nał adowanych czą stek o wysokiej energii, któ re przeszywał y pró ż nię, natychmiast wywoł ywał zakł ó cenia utrudniają ce utrzymanie ł ą cznoś ci i to nieraz przez kilka nawet dni. Trwał wł aś nie jeden z takich „tajfunó w sł onecznych”, dlatego wiadomoś ci mię dzy Luną I a budową szł y linią przekaź nikó w naziemnych i powodzenie „operacji Setaur” zależ ał o od tego, w duż ej przynajmniej mierze, czy „zbuntowanemu” nie przyjdzie ochota niszczenia kratowych masztó w, któ rych czterdzieś ci pię ć znajdował o się na pustyni, oddzielają cej Lunę –miasto z kosmodromem od terenó w budowy. Zakł adają c, oczywiś cie, ż e automat nadal bę dzie grasował w tej okolicy. Miał przecież cał kowitą swobodę manewru, nie potrzebują c paliwa ani tlenu, ani snu czy odpoczynku, tak samowystarczalny, ż e niejeden z inż ynieró w teraz dopiero na dobre uś wiadomił sobie, jak doskonał ą wysił kiem wł asnych rą k zbudowano machinę — któ rej dalszych krokó w nikt nie umiał przewidzieć. Bo, rozumie się, trwał y wszczę te jeszcze o ś wicie rozmowy bezpoś rednie Księ ż yc—Ziemia mię dzy kierownictwem akcji a firmą Cybertronics ze sztabem projektantó w Setaura — ale nie dowiedziano się od nich nic, czego by już przedtem nie powiedział mał y doktor McCork. Tylko laicy pró bowali jeszcze namó wić specjalistó w, aby przy pomocy jakiegoś wielkiego kalkulatora przepowiedzieli taktykę automatu. Czy był inteligentny? Ależ tak, choć po swojemu! Owa „zbę dna”, w tej chwili nawet wielce szkodliwa „mą droś ć ” maszyny gniewał a wielu uczestnikó w akcji — nie mogli poją ć, po kiego diabł a inż ynierowie obdarzyli maszynę, przeznaczoną do prac ś ciś le gó rniczych, taką swobodą i autonomią dział ania? McCork wyjaś niał im spokojnie, ż e „nadmiarowoś ć intelektroniczna” jest — w obecnej fazie rozwoju technicznego — tym samym, czym nadmiar mocy, jakim z reguł y dysponują wszystkie maszyny i silniki konwencjonalne; jest to rezerwa awaryjna, mają ca zwię kszyć bezpieczeń stwo i pewnoś ć dział ania; niepodobna bowiem z gó ry przewidzieć wszystkich sytuacji/ w jakich się maszyna, czy to energetyczna, czy informacyjna, znajdzie. O tym wię c, co moż e przedsię wzią ć Setaur, nikt w gruncie rzeczy nie miał zielonego poję cia. Oczywiś cie fachowcy, takż e i ziemscy, przysył ali swe telegraficzne opinie, bieda był a tylko w tym, ż e się te opinie diametralnie ró ż nił y. Jedni przypuszczali, ż e Setaur bę dzie usił ował niszczyć obiekty o charakterze „sztucznym”, jak wł aś nie maszty przekaź nikowe lub wysokiego napię cia, inni natomiast, ż e bę dzie wył adowywał swą energię w bezproduktywnym raż eniu wszystkiego, co mu stanie na drodze, czy bę dzie to księ ż ycowa skał a, czy transporter z ludź mi. Pierwsi przychylali się raczej ku koncepcji natychmiastowego ataku, aby go zniszczyć, drudzy doradzali taktykę wyczekiwania. Zgodni byli w tym tylko, ż e należ y koniecznie kontrolować jego ruchy.

Jakoż flotylla księ ż ycowa w liczbie dwunastu mał ych jednostek od rana patrolował a Morze Spokoju i przesył ał a nieustannie meldunki grupie obrony terenó w budowy, któ ra z kolei znajdował a się w stał ej ł ą cznoś ci z kierownictwem kosmodromu. Nie był o rzeczą ł atwą dostrzec Setaura, okruch metalu w olbrzymiej skalnej pustyni, roją cej się od piargowych pó l, pę knię ć i na wpó ł zasypanych szczelin, cał ej pokrytej nadto ospą miniaturowych krateró w. Gdybyż wię c te meldunki był y przynajmniej negatywne! Ale patrolują ce zał ogi wielokrotnie już alarmował y personel ziemny doniesieniami o dostrzeż eniu „szalonego”, po czym okazywał o się, ż e był to jakiś szczegó lnej formy gł az albo kawał lawy, iskrzą cy się w promieniach sł oń ca, i nawet zastosowanie radaru wraz ze wskaź nikami ferroindukcyjnymi niewiele pomagał o, ponieważ po dawniejszych akcjach eksploracyjnych z pierwszego okresu opanowania Księ ż yca na jego skalistych pustyniach pozostał o cał e mnó stwo metalowych pojemnikó w, jak ró wnież wyż arzonych ł usek patronó w rakietowych i najrozmaitszego blaszanego rupiecia, któ re co jakiś czas stawał o się przyczyną nowych alarmó w. Tak ż e kierownictwo operacji poczynał o coraz gorę cej ż yczyć sobie, aby Setaur zaatakował wreszcie jakiś obiekt, aby się pojawił — on jednak dał o sobie znać po raz ostatni przed dziewię cioma godzinami atakiem na mał y transporter pogotowia technicznego elektrykó w i odtą d jakby się zapadł w grunt księ ż ycowy. Ponieważ jednak uznano, ż e czekać nie moż na, zwł aszcza ż e budowa musiał a odzyskać dopł yw energii elektrycznej, akcja, obejmują ca okoł o dziewię ć tysię cy kilometró w kwadratowych, polegał a na przeczesaniu ich przez dwie, zmierzają ce ku sobie ze stron przeciwnych, to jest z pomocy i poł udnia, fale pojazdó w. Od strony budowy szł a jedna ich tyraliera pod dowó dztwem gł ó wnego technologa Strzibra, a od kosmodromu Luny — druga i w niej wł aś nie rolę koordynatora dział ań obu stron przy dowó dcy, któ rym był komandor nawigator Pleydar, peł nił Pirx. Pojmował on doskonale, ż e w każ dej chwili mogą miną ć Setaura, chociaż by ukrytego w któ rymś z gł ę bokich rowó w tektonicznych, a nawet tylko zamaskowanego jasnym piachem księ ż ycowym, i ani go zauważ ą; McCork, któ ry jako „doradca–intelektronik” jechał razem z nim, był tego samego zdania.

Transporterem rzucał o wprost straszliwie, bo jechali z szybkoś cią, od któ rej, jak uprzedził ich spokojnie kierowca, „po jakimś czasie wypł ywają oczy”. Znajdowali się w sektorze wschodnim Morza Spokoju i niecał a godzina jazdy dzielił a ich od obszaru, w któ rym mó gł — z wię kszym prawdopodobień stwem — przebywać automat. Po przekroczeniu owej umownej granicy mieli wszyscy nał oż yć heł my, aby, w razie niespodzianego raż enia i utraty hermetycznoś ci lub poż aru, natychmiast opuś cić pojazd.

Transporter został zamieniony w maszynę bojową, bo mechanicy zamontowali na jego kopulastej wież yczce gó rniczy laser wielkiej mocy, ale z jego celnoś cią był o raczej kiepsko. Pirx miał ją za cał kiem iluzoryczną, zwł aszcza wobec Setaura. Ó w posiadał celownik automatyczny, gdyż jego fotoelektryczne oczy był y sprzę ż one z laserem i mó gł natychmiast razić to, co znajdował o się w centrum pola widzenia. Oni natomiast mieli jakiś dziwny celownik, bodaj ze starego odległ oś ciomierza kosmonautycznego, któ ry wypró bowano w ten sposó b, ż e przed opuszczeniem Luny postrzelali trochę do skał ek na horyzoncie. Skał y był y spore, odległ oś ć nie wię ksza od mili, a i tak udał o się trafić dopiero za czwartym razem. I tu raz jeszcze dawał y się we znaki warunki księ ż ycowe, bo promień lasera jest widoczny jako oś lepiają ca smuga tylko w oś rodku rozpraszają cym, na przykł ad w atmosferze ziemskie j; (w pró ż ni natomiast pę k ś wiatł a, dowolnie wielkiej nawet mocy, jest dopó ty niewidzialny, dopó ki nie trafi w jaką ś materialną przeszkodę. Dlatego na Ziemi moż na strzelać laserem tak, jak się strzela pociskami smugowymi, kierują c się widoczną linią ich lotu. Bez celownika na Księ ż ycu był laser pozbawiony praktycznej wartoś ci. Pirx nie krył tego przed McCorkiem, kiedy ledwo parę minut jazdy dzielił o ich od hipotetycznej strefy zagroż enia.

— Nie myś lał em o tym — rzekł inż ynier. Potem dodał z uś miechem:

— Czemu wł aś ciwie pan mi to mó wi?

— Aby pozbawić pana zł udzeń — odparł Pirx, nie odrywają c oczu od okularó w peryskopu. Choć miał y pianogumowe poduszeczki, czuł, ż e przez dł uż szy czas (o ile, rozumie się, wyjdzie ż ywy z tej historii), bę dzie chodził z podsinionymi oczami. — A takż e, aby powiedzieć panu, po co wieziemy ten kram z tył u.

— Te butle? — spytał McCork. — Widział em, jak je pan brał z magazynu. Co w nich jest?

— Amoniak, chlor i jakieś tam wę glowodory — rzekł Pirx. — Myś lę, ż e się moż e przydadzą …

— Zasł ona gazowo–dymna? — domyś lił się inż ynier.

— Nie, myś lał em raczej o jakimś sposobie celowania. Skoro nie ma atmosfery, trzeba ją stworzyć, przynajmniej chwilową …

— Obawiam się, ż e na to nie bę dzie czasu…

— Moż e i nie… Wzią ł em to na wszelki wypadek. Przeciwko wariatom najlepsze są taktyki zwariowane…

Zamilkli, bo transporterem zaczę ł o rzucać jak pił ką; amortyzatory dudlił y i piszczał y, jakby lada chwila olej miał się w nich zagotować. Pę dzili pochył oś cią usł aną ostrokoń czystymi gł azami. Przeciwległ y stok jaś niał pumeksową bielą.

— Wie pan, czego się najbardziej boję? — podją ł Pirx, gdy podrzuty transportera nieco zł agodniał y; dziwnie był jakoś rozmowny. — Nie Setaura — wcale nie… Tych transporteró w budowy — bo jeś li choć jeden weź mie nas za Setaura i zacznie prać laserem, bę dzie wesoł o.

— Widzę, ż e pan wszystko przewidział — mrukną ł inż ynier. Kadet, siedzą cy obok radiowca, przechylił się przez oparcie swego fotela i podał Pirxowi nabazgrany ledwo czytelnie radiogram.

„Weszliś my w teren zagroż enia przy dwudziestym przekaź niku na razie nic stop Strzibr stop koniec” — odczytał Pirx gł oś no. — No, i my bę dziemy zaraz musieli nał oż yć heł my…

Maszyna zwolnił a trochę, wł aż ą c na pochył oś ć. Pirx zauważ ył, ż e nie widzi już lewego są siada — tylko prawy transporter poruszał się ciemnawą plamką w gó rę zbocza. Kazał wezwać lewa maszynę przez radio, ale nie był o odpowiedzi.

— Zaczynamy się rozsypywać — rzekł spokojnie. — Tak wł aś nie to sobie wyobraż ał em. Czy nie moż na wyż ej wysuną ć anteny? Nie? To trudno.

Byli już na szczycie ł agodnego wzniesienia. Spoza widnokrę gu, odległ y o dwieś cie bez mał a kilometró w, wysuną ł się pił ą osł onecznionej grani krater Toricellego, ostro zarysowany na czarnym tle nieboskł onu. Ró wninę Morza Spokoju mieli już, cał ą prawie, za sobą. Pojawił y się gł ę bokie rowy tektoniczne, spod piachu wystawał y gdzieniegdzie zastygł e pł yty magmy, przez któ re transporter przeł aził z wysił kiem, podnoszą c się najpierw niczym ł ó dź na fali, a potem walą c się cię ż ko w dó ł, jakby miał lecieć na ł eb, na szyję w niewiadomą gł ę bię. Pirx dostrzegł maszt kolejnego przekaź nika, rzucił okiem na przyciś nię ty do kolana mapnik pod celuloidową szybką i kazał wszystkim nał oż yć heł my. Odtą d mogli się porozumieć już tylko przez wewnę trzny telefon; okazał o się, ż e transporter potrafi trzą ś ć jeszcze bardziej niż dotą d — gł owa latał a mu w heł mie jak ją dro orzecha w pustej ł upinie.

Kiedy, zjeż dż ają c z pochył oś ci, znaleź li się niż ej, pił a Toricellego znikł a, zakryta bliż szymi wzniesieniami; prawie ró wnocześ nie zgubił im się prawy są siad. Jeszcze przez parę minut sł yszeli jego sygnał y wywoł awcze, potem zniekształ cił y je odbicia fal od pł yt skalnych i nastał a tak zwana,, peł na radiocisza”. Bardzo niewygodnie był o patrzeć przez peryskop, mają c na gł owie heł m; Pirxowi zdawał o się, ż e albo wy tł ucze jego szybkę, albo zmiaż dż y okular. Robił, co mó gł, aby nie tracić z oczu pola widzenia, któ re chodził o cał e w takt przechył ó w maszyny, usiane skalnymi blokami. Gmatwanina czarnych jak smoł a cieni i oś lepiają co rozjarzonych pł aszczyzn kamiennych aż mrowił a w oczach. Naraz mał y, pomarań czowy pł omyk wyskoczył w mrok dalekiego nieba, zamigotał, skurczył się i znikł. Drugi bł ysk, nieco silniejszy. Pirx krzykną ł: — Uwaga wszyscy! Widzę jakieś eksplozje! — i krę cił gorą czkowo korbą peryskopu, odczytują c azymut na wyrysowanej w szkł ach, przezroczystej skali.

— Zmieniamy kurs! — rykną ł. — Czterdzieś ci siedem koma osiem, peł nym cią giem naprzó d!

Wł aś ciwie komenda stosował a się do statku kosmicznego, ale kierowca i tak poją ł; blachy i wszystkie zł ą cza transportera zatrzę sł y się spazmatycznie i, skrę ciwszy niemal na miejscu, maszyna runę ł a przed siebie. Pirx unió sł się z siedzenia, bo jego podrzuty odrywał y mu gł owę od okularu. Znowu bł ysnę ł o — tym razem czerwonofioletowym, wachlarzowatym pł omieniem. Ale ź ró dł o owych bł yskó w czy wybuchó w znajdował o się za polem widzenia, przesł onię te grzbietem, na któ ry wjeż dż ali.

— Uwaga wszyscy! — powiedział Pirx. — Przygotować osobiste lasery! Doktorze McCork, proszę do klapy, jeś li powiem albo w wypadku trafienia, otworzy ją pan! Kierowca! Zmniejszyć szybkoś ć! …

Wzniesienie, na któ re darł a się maszyna, wynurzał o się z pustyni jak goleń jakiegoś potwora księ ż ycowego, do poł owy utopiony w grubym piachu; skał a ta w samej rzeczy przypominał a gł adkoś cią wypolerowany szkielet czy olbrzymi czerep; Pirx kazał kierowcy wjechać na szczyt. Gą sienice zaczę ł y jazgotać, jakby stal drapał a po szkle. — Stop! — krzykną ł Pirx, transporter, nagle zatrzymany, opadł nosem ku skale, zahuś tał się, amortyzatory ję kł y z wysił ku i znieruchomieli.

Pirx patrzał w pł ytką kotlinę, z dwu stron uję tą w promienisto wycią gnię te, obł e wał y starych potokó w magmatycznych; dwie trzecie obszernego zaklę ś nię cia leż ał y w jaskrawym sł oń cu, trzecią okrywał cał un absolutnej czerni. Na tym aksamitnym mroku, jak niesamowity klejnot, ż arzył się, gasną c rubino—wo, na wpó ł rozpruty szkielet jakiegoś pojazdu. Tylko kierowca widział go wraz z Pirxem, bo pancerne klapy okien był y opuszczone. Pirx, prawdę mó wią c, nie wiedział, co robić. — To jakiś transporter — myś lał. — Gdzie jego przó d? Od poł udnia? Wię c jakby z grupy budowy. Ale kto go dostał, Setaur? W takim razie stoję tu, na widoku, jak kretyn — trzeba się schować. Ale gdzie są wszystkie inne? Tamte i moje?

— Jest! — krzykną ł radiotelegrafista. Przeł ą czył aparat transportera na sieć wewnę trzną, tak ż e wszyscy mogli sł yszeć w heł mach odbierane sygnał y.

— Aksymo–portatywny zwał! Ś ciana otorbielona — powtó rzenie z nawrotu zbę dne — dojś cie wedł ug azymutu — metamorfizacja wł elokrystaliczna… — wypeł nił sł uchawki Pirxa gł os, wypowiadają cy sł owa wyraź nie, monotonnie i bez ż adnej intonacji.

— To on! — rykną ł. — Setaur! Halo, radio! Pelengować, prę dko pelengować! Proszę podać peleng! No, do wszystkich diabł ó w! Pó ki jeszcze nadaje! — Ryczał, aż ogł uszył go wł asny krzyk, wzmocniony zamknię tą przestrzenią heł mu; nie czekają c, kiedy telegrafista ocknie się, skoczył, pochylony, pod szczyt kopuł ki, chwycił podwó jny uchwyt cię ż kiego lasera i zaczą ł obracać nim razem z kopuł ką, mają c już oczy przy celowniku. Tymczasem w heł mie cią gną ł ó w niski, jakby smutny trochę, miarowy gł os:

— Trudnodwutliwe niedobarwienie wiskozalne — nie okorowane segmenty bez ponownych wtrę tó w siodlastych — i ta bezsensowna gadanina zdawał a się sł abną ć.

— Co jest z tym pelengiem, do cholery?!!

Pirx, nie odrywają c oczu od celownika, usł yszał niewyraź ny rumor — to McCork skoczył do przodu, odtrą cił radiowca, coś się tam szamotał o…

Nagle usł yszał w sł uchawkach spokojny gł os cybernetyka:

— Azymut 39, 9… 40, 0… 40, 1… 40, 2…

— On się porusza! — zrozumiał Pirx. Kopuł ką trzeba był o obracać, krę cą c korbami, i mał o mu ramię nie wyskoczył o ze stawu — tak krę cił. Cyferki przesuwał y się leniwie. Czerwona linia przeskoczył a czterdziestkę.

Nagle gł os Setaura zwiną ł się w przecią gł y pisk i umilkł. W tej samej chwili Pirx nacisną ł spust i o pó ł kilometra niż ej, na samej granicy ś wiata i cienia, skał a bluznę ł a nadsł onecznym ogniem.

Przez grube rę kawice okropnie trudno był o utrzymać nieruchomo rę kojeś ci. Pł omień, jaś niejszy od sł onecznego, wś widrował się w ciemnoś ć dna kotliny, o kilkadziesią t metró w od gasną cego wraku, staną ł i — rozbryzgują cą pł aty ż aru linią wcią ł się dalej, strzeliwszy dwa razy pę kami iskier. Coś beł kotał o w sł uchawkach. Pirx nie zważ ał na to, pruł dalej tą linią najcień szego, najstraszliwszego ognia, aż rozbił a się na tysią c odś rodkowych rykoszetó w o jakiś skalny filar. W oczach narastał y mu czerwono wirują ce krę gi — ale zobaczył przez ich wiry oś lepiają co bł ę kitne oko, mniejsze od koń ca igł y, któ re otwarł o się na samym dnie ciemnoś ci, gdzieś z boku, nie tam, gdzie strzelał — i nim zdą ż ył poruszyć rę kojeś ciami lasera, aby przesuną ć go razem z obrotnicą, skał a przy samej maszynie wybuchł a pł ynnym sł oń cem.

— Cał a wstecz! — rykną ł, uginają c odruchowo nogi, skutkiem czego przestał widzieć cokolwiek, ale i tak niczego by już nie zobaczył, pró cz tych czerwonych, peł zną cych wolno krę gó w, któ re stawał y się na przemian czarniawe i zł ote.

Silnik zagrzmiał, rzucił o nimi tak, ż e Pirx upadł na sam dó ł i poleciał do przodu, mię dzy kolana kadeta i radiowca; wszystkie butle, któ re wieź li na pancerzu, choć dobrze przymocowane, przeraź liwie zadzwonił y. Lecieli tył em, coś chrupnę ł o potwornie pod gą sienicą, obró cił o ich, zarzucił o w drugą stronę, przez jedno mgnienie wydawał o się, ż e transporter zaczyna się już walić na grzbiet… Kierowca, rozpaczliwie duszą c gaz, hamulce, sprzę gł o, jakoś opanował ten wś ciekł y poś lizg, maszynę przeszedł dł ugi dreszcz i stanę ł a.

— Jest hermetycznoś ć?! — krzykną ł Pirx, zbierają c się z podł ogi. — Szczę ś cie, ż e gumowana — zdą ż ył pomyś leć.

— Jest!

— No, to był o dosyć blisko — rzekł już cał kiem innym gł osem, wstają c i rozprostowują c grzbiet. I nie bez ż alu dodał ciszej: — Jakieś dwie setne wię cej w lewo i był bym go już miał …

McCork wracał na swoje miejsce.

— Doktorze, dzię kuję panu! — zawoł ał Pirx, już przy peryskopie. — Halo, kierowca, proszę zjechać na dó ł tym samym szlakiem, któ rym wjeż dż aliś my. Tam są takie mał e skał ki, coś w rodzaju bramy — o, to, to! — proszę wjechać w cień mię dzy nimi i zastopować …

Transporter powoli, jakby z przesadną ostroż noś cią, wszedł mię dzy czę ś ciowo zasypane piaskiem bloki skalne i zastygł w ich cieniu, któ ry uczynił go niewidzialnym.

— Doskonale! — rzekł prawie wesoł o Pirx. — Teraz potrzebuję dwu ludzi, któ rzy pó jdą ze mną na mał y zwiad…

McCork zgł osił się ró wnocześ nie z kadetem.

— Dobrze! Uwaga, wy — zwró cił się do reszty — zostaniecie tutaj. Nie ruszajcie się z cienia, nawet gdyby Setaur wyszedł prosto na was — siedź cie cicho. No, chyba ż eby niemal wł aził na transporter, wtedy musicie się bronić, macie laser — ale to mał o prawdopodobne… Pan — zwró cił się do kierowcy — pomoż e temu mł odemu czł owiekowi zdją ć z pancerza te butle z gazem, a pan — to był o do telegrafisty — bę dzie wywoł ywał Lunę, kosmodrom, budowę, patrole i pierwszemu, kto się zgł osi, powie pan, ż e on zniszczył jeden transporter, zdaje się budowy, i ż e trzech ludzi z naszej maszyny poszł o na niego zapolować. Wię c ż eby tam nikt nie pchał się z laserami, nie strzelał na oś lep i tak dalej… A teraz idziemy!

Ponieważ każ dy z nich mó gł wzią ć tylko jedną butlę, zabrali cztery. Pirx poprowadził towarzyszy nie na szczyt „czerepu”, lecz nieco dalej, gdzie widoczny był wiodą cy pod gó rę, pł ytki wą wozik. Doszli jak daleko się dał o, ustawili butle pod wielkim gł azem i Pirx polecił kierowcy, aby wracał. Sam, wychyliwszy się nad powierzchnię gł azu, lornetował wnę trze kotliny. McCork i kadet przycupnę li obok niego; po dobrej chwili odezwał się:

— Nie widzę go. Doktorze, czy to, co on mó wił, miał o jakiś sens?

— Raczej nie. Zlepki sł ó w — coś w rodzaju schizofrenii…

— Ten wrak już dogasa — rzekł Pirx.

— Dlaczego pan strzelał? — spytał McCork. — Tam mogli być ludzie.

— Nie był o nikogo.

Pirx przesuwał lornetę milimetr po milimetrze, lustrują c każ dy zał om oś wietlonej sł oń cem przestrzeni.

— Nie zdą ż yli wyskoczyć.

— Ską d pan to moż e wiedzieć?

— Bo przecią ł maszynę na pó ł. To nawet jeszcze teraz widać. Musieli chyba prawie najechać na niego. Raził z kilkudziesię ciu metró w. A poza tym obie klapy został y zamknię te. Nie — dodał po kilku sekundach — w sł oń cu go nie ma. A wymkną ć się raczej nie zdą ż ył … Spró bujemy go wywabić.

Schyliwszy się, dź wigną ł cię ż ką butlę na szczyt gł azu i, pchają c ją przed sobą, mrukną ł przez zę by:

— To są wł aś nie te indiań skie historie, o któ rych zawsze marzył em…

Butla pochylił a się; trzymał ją za wentyle i rozpł aszczony na kamieniach, powiedział:

— Jeż eli zobaczycie bł ę kitny bł ysk, strzelajcie od razu — w to jego laserowe oko…

Pchną ł z cał ej sił y butlę, któ ra najpierw wolno, a potem z rosną cą chyż oś cią poczę ł a się toczyć po pochył oś ci. Wszyscy trzej zł oż yli się do strzał u, butla przebył a już ze dwieś cie metró w i toczył a się wolniej, bo pochył oś ć malał a. Parę razy zdawał o się, ż e zatrzymają ją wystają ce kamienie, ale przewalał a się przez nie i, coraz mniejsza, już jako ciemno bł yszczą ca plamka, zbliż ał a się do dna kotliny.

— Nic? — rzekł rozczarowany Pirx. — Albo jest mą drzejszy, niż myś lał em, albo nie zwraca na nią uwagi, albo…

Nie dokoń czył. Na stoku pod nimi ł ysnę ł o oś lepiają co. Pł omień przekształ cił się niemal natychmiast w cię ż ką, brudnoż ó ł tą chmurę, któ rej ś rodek jarzył się jeszcze ponurym ogniem, a brzegi rozpł ywał y się, uczepione odnogami gł azó w.

— Chlor… — rzekł Pirx. — Czemuś cie nie strzelali? Nic nie był o widać?

— Nic — jednym gł osem odparli kadet i McCork.

— Ł ajdak! Ukrył się pod jakimś zał omem albo razi z flanki. Teraz to już naprawdę wą tpię, aby coś z tego był o, ale spró bujemy…

Podnió sł drugą butlę i wyprawił ją w ś lad za pierwszą.

Potoczył a się zrazu tak samo, ale gdzieś w poł owie zbocza zakrę cił a i znieruchomiał a. Pirx nie patrzał na nią — cał ą uwagę skoncentrował na tró jką tnym pł acie mrokó w, w któ rym czaił się gdzieś Setaur. Sekundy mijał y powoli. Naraz krzaczasty wybuch rozsadził zbocze. Miejsca, w któ rym ukrył się automat, nie udał o się Pirxowi zobaczyć, ale dostrzegł linię strzał u, a wł aś ciwie jej czę ś ć, bo zmaterializował a się na kształ t sł onecznie pł oną cej nici, kiedy przeszł a przez resztki pierwszej gazowej chmury. Natychmiast powió dł celownikiem wzdł uż owej ś wiecą cej trajektorii, któ ra już gasł a, i kiedy na skrzyż owaniu nitek miał skraj ciemnoś ci, nacisną ł spust. Chyba ró wnocześ nie to samo zrobił McCork, a po mgnieniu przył ą czył się do nich kadet. Trzy ostrza sł oneczne przeorał y czarne dno kotliny i zarazem jakby jakieś olbrzymie, gorą ce wieko zatrzasnę ł o się tuż przed nimi — chronią cy ich gł az cał y zadrgał, z jego krawę dzi sypnę ł o miriadarm gwał townych tę cz, pł oną cy kwarc osypał im skafandry i heł my, stygną c momentalnie w mikroskopijne ł ezki; leż eli już rozpł aszczeni w cieniu skał y, a nad ich gł owami, niczym rozż arzona do biał oś ci klinga, ś mignę ł o drugie i trzecie wył adowanie, muskają c powierzchnię gł azu, któ ra pokrył a się natychmiast szklisto zastygają cymi bą blami.

— Wszyscy cali? — spytał Pirx, nie podnoszą c nawet gł owy.

— Tak! — Ja też! — posł yszał w odpowiedzi.

— Proszę zejś ć do maszyny i powiedzieć telegrafiś cie, ż eby wzywał wszystkich, bo mamy go tu i postaramy się go przytrzymać, jak dł ugo się da — zwró cił się Pirx do kadeta, któ ry odczoł gał się wstecz i zbiegł, pochylony, w stronę skał, wś ró d któ rych stał a gą sienicó wka.

— Został y nam dwie butle, po jednej dla każ dego. Doktorze, zmienimy teraz stanowisko. A proszę uważ ać i dobrze się kryć, bo on już wstrzelał się w ten nasz grzbiecik…

Z tymi sł owami Pirx podnió sł jedną butlę i, wykorzystują c cienie, rzucane przez duż e bloki skalne, ruszył, jak mó gł najszybciej, przed siebie. Jakieś dwieś cie krokó w dalej usadowili się w szczerbie magmatycznego obwał owania. Kadetowi, któ ry wracał od transportera, nie od razu udał o się ich znaleź ć. Dyszał, jakby przebiegł co najmniej milę.

— Spokojnie, nie pali się! — rzekł Pirx. — No, co tam sł ychać?

— Ł ą cznoś ć nawią zana… — Kadet kucną ł przy Pirxie, któ ry widział mrugają ce za szybką heł mu oczy chł opca. — W tej maszynie, co zginę ł a… był o czterech ludzi budowy. Druga musiał a się wycofać, bo miał a defekt lasera… a reszta przeszł a bokiem i niczego nie zauważ ył a… — Pirx skiną ł gł ową, jakby mó wił: „tak wł aś nie sobie myś lał em”.

— Co wię cej? Gdzie nasza grupa?

— Prawie cał a jest dwadzieś cia mil stą d, był tam fał szywy alarm, jakiś patrol rakietowy donió sł, ż e widzi Setaura i wszystkich tam ś cią gnę li. A trzy maszyny nie odpowiadają na wezwania.

— Kiedy tu bę dą?

— Na razie jest tylko odbió r… — nieś miał o powiedział kadet.

— Tylko odbió r? Jak to?!

— Telegrafista mó wi, ż e albo coś się stał o z nadajnikiem, albo w tym miejscu wygasza mu się emisja. Pyta się, czy moż e zmienić miejsce postoju, ż eby spró bować …

— Niech zmieni to miejsce, jeż eli musi — odparł Pirx. — A proszę nie pę dzić tak! Patrzeć pod nogi!

Ale tamten już chyba nie bardzo sł yszał, bo gnał z powrotem.

— W najlepszym razie bę dą tu za pó ł godziny, jeś li uda się nawią zać ł ą cznoś ć — powiedział Pirx. McCork milczał. Pirx rozważ ał, co począ ć. Czekać czy nie czekać? Forsowanie kotliny transporterami zapewnił oby chyba sukces, ale nie bez strat. Maszyny w przeciwień stwie do Setaura był y celami wielkimi, powolnymi i musiał y wystą pić razem, bo pojedynek skoń czył by się tak samo jak tamten z gą sienicó wka budowy. Usił ował wykombinować jakiś manewr, któ ry wywabił by Setaura na oś wietloną przestrzeń. Gdyby tak moż na puś cić jeden bezludny, zdalnie kierowany transporter na wabia, a porazić automat ską diną d, powiedzmy z gó ry…

Przyszł o mu do gł owy, ż e wł aś ciwie wcale nie musi czekać na nikogo, skoro ma jeden transporter. Ale plan nie konkretyzował się jakoś. Tak puś cić po prostu maszynę na oś lep — to by nie miał o sensu. Rozniesie ją w strzę py, a sam nie bę dzie wcale musiał ruszyć się z miejsca. Czyż by się orientował, ż e strefa cienia, w któ rej tkwi, daje mu taką przewagę? Ale to nie jest przecież maszyna, stworzona do walki z cał ą jej taktyką … Jest w tym szaleń stwie jakaś metoda, ale jaka? Siedzieli, skuleni, u stó p kamiennej pł yty, w jej gę stym, chł odnym cieniu. Naraz Pirxowi wydał o się, ż e postę puje jak ostatni osioł. Gdyby był na miejscu tego Setaura — tam — co by zrobił? Od razu poczuł niepokó j, ponieważ był pewny, ż e usił ował by atakować. Bierne oczekiwanie wypadkó w nie mogł o przynieś ć ż adnej korzyś ci. Wię c moż e on posuwa się ku nim? Wł aś nie teraz? Moż e przecież dojś ć aż do zachodniego urwiska, cał y czas poruszają c się pod osł oną ciemnoś ci, a dalej jest tam tyle ogromnych gł azó w i popę kanej lawy, ż e w tym labiryncie moż na kryć się Bó g wie jak dł ugo…

Był już niemal pewien, ż e Setaur postą pi tak wł aś nie i ż e mogą się go spodziewać w każ dej chwili.

— Doktorze, obawiam się, ż eby nas nie zaskoczył — powiedział szybko, zrywają c się na nogi. — A jak pan myś li?

— Są dzi pan, ż e on moż e nas podejś ć? : — spytał McCork i uś miechną ł się. — I mnie to przyszł o do gł owy. Owszem, to nawet logiczne, ale czy on postę puje logicznie? Oto pytanie…

— Musimy jeszcze raz spró bować — mrukną ł Pirx. — Trzeba spuś cić te butle na dó ł; zobaczymy, co zrobi…

— Rozumiem. Czy już? …

— Tak. Uwaga!

Wcią gnę li je na szczyt wzniesienia, i, starają c się pozostać niewidzialnymi z dna kotliny, pchnę li prawie razem oba metalowe cylindry. Niestety, brak powietrza nie pozwalał usł yszeć, czy i jak się toczą. Pirx zdecydował się i czują c się dziwnie nagi — zupeł nie jakby nie miał na gł owie stalowej kuli, a na cał ym ciele tró jwarstwowego, wcale nielekkiego skafandra — przywarł szy pł asko do skał y, ostroż nie wychylił gł owę.

W dolinie nic się nie zmienił o. Tyle ż e wrak maszyny przestał być widoczny, bo jego ostygł e szczą tki zlał y się z otaczają cą ciemnoś cią. Cień zajmował tę samą przestrzeń o kształ cie nieregularnego, bardzo wydł uż onego tró jką ta, opartego podstawą o urwiska najwyż szego, zachodniego grzebienia skał. Jedna butla zatrzymał a się jakieś sto krokó w pod nimi, bo trafił a na kamień, któ ry ustawił ją podł uż nie. Druga toczył a się jeszcze, coraz wolniej, coraz mniejsza, aż znieruchomiał a. I to, ż e na tym się skoń czył o, wcale nie spodobał o się Pirxowi. — On naprawdę nie jest gł upi — pomyś lał. — Nie chce strzelać do celu, któ ry mu się podtyka. — Usił ował odnaleź ć miejsce, z któ rego Setaur przed jakimś dziesię cioma minutami ostatni raz dał znać o sobie bł yś nię ciem laserowego oka, ale był o to bardzo trudne.

— Moż e go tam już nie ma — rozważ ał. — Moż e cofać się po prostu na pó ł noc; moż e iś ć ró wnolegle, dnem kotliny, albo jednym z tych pę knię ć magnetycznego potoku… Jeż eli dostanie się w strefę urwiska, w ten labirynt, to przepadnie jak kamień w wodzie…

Powoli, po omacku, unió sł kolbę lasera i rozluź nił mię ś nie.

— Doktorze McCork! — powiedział. — Proszę do mnie!

A kiedy doktor podczoł gał się do niego, rzekł:

— Widzi pan obie butle? Jedna na wprost, pod nami, a druga dalej…

— Widzę.

— Strzeli pan najpierw do bliż szej, potem do dalszej, w odstę pie — powiedzmy — czterdziestu sekund… Ale nie stą d! — dodał szybko. — Musi pan znaleź ć lepsze miejsce. O! — pokazał rę ką. — Tam jest niezł e stanowisko, w tym wgł ę bieniu. A kiedy pan strzeli, proszę natychmiast odczoł gać się w tył. Dobrze?

McCork o nic nie pytał, lecz od razu ruszył, nisko schylony, we wskazaną stronę. Pirx czekał niecierpliwie. Jeż eli jest choć trochę podobny do czł owieka, musi być ciekawy. Każ de inteligentne stworzenie jest ciekawe — i ta ciekawoś ć popycha je do dział ania, gdy zdarzy się coś niezrozumiał ego… Nie widział już doktora. Zakazał też sobie patrzenia na butle, któ re miał y eksplodować pod jego strzał ami; cał ą uwagę skupił na pasie osł onecznionego rumowiska mię dzy strefą cienia a zerwą. Przył oż ył do oczu lornetę i skierował ją w ten obszar lawospadu; w szkł ach przepł ywał y wolno groteskowe kształ ty, uformowane niczym w pracowni jakiegoś rzeź biarza—abstrakcjonisty: ś cień czał e, ś rubowo poskrę cane obeliski, tafle zryte wę ż owiskami pę knię ć — od gmatwaniny jaskrawych pł aszczyzn i zygzakowatych cieni coś aż ł askotał o dno oka. Samym skrajem spojrzenia zauważ ył pę cznieją cy nisko pod sobą, na stoku, bł ysk. Po dł uż szej chwili strzelił drugi. Cisza. Tylko pulsy ł omotał y w heł mie, przez któ ry sł oń ce starał o się wś widrować promieniami w jego czaszkę. Wodził obiektywem po tym pasie chaotycznie posczepianych odł amó w.

Coś tam drgnę ł o. Zastygł. Nad brzytwowatym ostrzem pł yty, podobnej do rozpę kł ego brzeszczotu jakiejś olbrzymiej siekiery kamiennej, wysuną ł się pó ł kulisty kształ t, kolorem zbliż ony do ciemnej skał y, ale ten kształ t miał ramiona, któ re chwycił y się z obu stron gł azu i teraz widział go już — do poł owy torsu. Nie wyglą dał jak bezgł owy, raczej jak czł owiek, któ remu nał oż ono nadnaturalną maskę afrykań skiego czarownika, zakrywają cą twarz, szyję i kark, jakby rozpł aszczoną i przez to trochę monstrualną … Ł okciem prawej rę ki czuł kolbę lasera, lecz ani mu w gł owie był o teraz strzelać. Ryzyko był o zbyt wielkie — szansa trafienia z broni stosunkowo sł abej, na podobną odległ oś ć, nikł a. Tamten, znieruchomiał y, zdawał się wpatrywać tym swoim ledwo wystają cym nad barki ł bem w resztki dwó ch chmur gazowych, któ re ś ciekał y po stoku, rozprę ż ają c się bezsilnie w pró ż ni. To trwał o doś ć dł ugo. Wyglą dał o na to, ż e nie wie, co się stał o, ż e waha się, co robić. W tym jego wahaniu, w owej niepewnoś ci, któ rą Pirx doskonale pojmował, był o coś tak niesamowicie bliskiego, ludzkiego, ż e mu się gardł o ś cisnę ł o. Co ja bym robił na jego miejscu, co bym pomyś lał? Ż e ktoś strzelił do takich samych przedmiotó w, do któ rych ja poprzednio strzelał em, a wię c ż e to chyba nie jest przeciwnik, wró g, ale raczej jakby sojusznik. Ale wiedział bym chyba, ż e nie mam ż adnego sojusznika? A gdyby to był ktoś taki jak ja sam?

Tamten drgną ł. Ruchy miał pł ynne i niezwykle szybkie. Pojawił się naraz cał y, wyprostowany na owym dę ba stoją cym gł azie, jakby wcią ż jeszcze wypatrywał tajemniczej przyczyny dwó ch eksplozji. Potem odwró cił się i zeskoczywszy w dó ł, zaczą ł, lekko pochylony do przodu, biec —— chwilami giną ł Pirsowi z oczu, ale nigdy na dł uż ej niż kilka sekund, by znowu wychyną ć na ś wiatł o sł oneczne w któ rejś z odnó g magmatycznego labiryntu. W ten sposó b zbliż ał się do Pirxa, tyle ż e biegną c cał y czas u dna kotliny; dzielił a ich już ledwie przestrzeń stoku i Pirx zastanawiał się, czy jednak nie strzelić. Ale tamten migał mu tylko w wą skich pasach ś wiatł a i znowu roztapiał się w czerni — a ż e wcią ż musiał zmieniać kierunek, bo wybierał drogę mię dzy zwaliskami, nie dawał o się z gó ry przewidzieć, gdzie jego, pracują ce dla utrzymania ró wnowagi jak u biegną cego czł owieka, ramiona i jego bezgł owy tors wynurzą się w nastę pnej chwili, aby ł ysną ć metalicznie i raz jeszcze sczezną ć. Wtem piorunowy zygzak rozcią ł mozaikę rumowiska, krzeszą c dł ugie pió ropusze iskier wś ró d blokó w, tam gdzie Setaur biegł wł aś nie. Kto to strzelił? Pirx nie widział McCorka, ale linia ognia przyszł a z przeciwnej strony — chyba tylko kadet, ten smarkacz, ten osioł! Klą ł go, wś ciekł y, bo nic oczywiś cie nie wskó rał — grzbiet z metalu migną ł już dalej, na uł amek sekundy, i znikł na dobre. — I do tego jeszcze strzelał mu w plecy! — pomyś lał Pirx z wś ciekł oś cią, nie czują c wcale bezsensownoś ci tego zarzutu. A Setaur nie spró bował nawet odpowiedzieć ogniem — czemu? Usił ował go dojrzeć — daremnie. Czyż by go już zakrył stok swoją wypukł oś cią? To cał kiem moż liwe… W takim razie moż na się tu teraz bezpiecznie poruszać … Pirx zsuną ł się ze swego gł azu widzą c, ż e z tego miejsca nic już nie wypatrzy. Pobiegł, lekko schylony, samą granią, miną ł kadeta, któ ry leż ał jak na strzelnicy — z pł asko rozrzuconymi i przyciś nię tymi do skał y stopami, i poczuł niezrozumiał ą chę tkę, aby go kopną ć w tył ek, ś miesznie wystają cy i powię kszony jeszcze nie dopasowanym skafandrem. Zwolnił, ale tylko, aby zawoł ać:

— Nie waż mi się strzelać, sł yszysz?! Odł ó ż ten laser!

I nim tamten, przewracają c się na bok, ogł upiał ym ze zdziwienia spojrzeniem zaczą ł go szukać — bo gł os ó w doszedł go ze sł uchawek, nie zdradzają c kierunku ani miejsca, w któ rym znajdował się Pirx — pobiegł już dalej; w obawie, ż e marnuje czas, przyspieszał, jak mó gł, aż znalazł się naprzeciw szerokiego pę knię cia, któ re otwarł o mu nagle widok aż po dno kotliny.

Był to rodzaj rowu tektonicznego, tak starego, ż e brzegi jego skruszał y, stracił y ostroś ć i upodobnił y się do rozszerzonego erozją gó rskiego ż lebu. Zawahał się. Nie widział Setaura, zresztą chyba nie mó gł by go stą d zobaczyć. Zapuś cił się wię c w ó w ż leb z laserem gotowym do strzał u, czują c dobrze, ż e popeł nia szaleń stwo, a jednak nie mó gł oprzeć się temu, co go tam popychał o; mó wił sobie, ż e go chce tylko zobaczyć, ż e zatrzyma się w pierwszym miejscu, z któ rego dobrze bę dzie mó gł wypenetrować ostatni odcinek zerwy i cał y labirynt rumowiska pod nią, i moż e nawet w chwili, kiedy tak biegł, wcią ż pochylony, a kamyki gradem tryskał y mu spod butó w, wierzył w to; zresztą nie zastanawiał się w tych sekundach nad niczym. Był na Księ ż ycu, waż ył wię c ledwo pię tnaś cie kilogramó w, ale i tak rosną ca pochył oś ć podcinał a mu nogi, gnał oś miometrowymi susami, hamują c, jak tylko mó gł, przebył już poł owę dł ugoś ci stoku, ż leb koń czył się pł ytkim wybiegiem — w sł oń cu, czarne od przeciwsł onecznej, a roziskrzone od poł udniowej strony, trwał y jakieś sto metró w niż ej pierwsze bloki lawospadu. — Wpakował em się — pomyś lał; do obszaru, w któ rym krą ż ył Setaur, moż na był o stą d niemal rę ką się gną ć. Popatrzał bł yskawicznie w lewo i w prawo. Był sam — grzbiet został wysoko nad nim rozpraż oną stromizną u czarnego nieba — przedtem mó gł zaglą dać do przesmykó w mię dzy gł azami jakby z lotu ptaka, teraz sieć mł ę dzyskalnych szczelin zasł onił y mu najbliż sze bloki kamienne. — Niedobrze — pomyś lał — moż e wró cić? — Nie wiadomo dlaczego wiedział, ż e tego nie zrobi.

Nie mó gł jednak tak stać. Kilkanaś cie krokó w niż ej znajdował się samotny odł am magmy, najwyraź niej koniec tego jej ję zora, któ ry ongiś wylewał się rozż arzonym potokiem z wielkich zwisó w podnó ż a Toricellego — i dosię gną!, ostatnim wybiegiem, tego zapadliska. W braku innego to był o jś szcze najlepsze ukrycie. Dopadł go jednym skokiem, przy czym szczegó lnie niemił e był o owo dł ugie księ ż ycowe szybowanie, spowolniony lot, jak we ś nie, do któ rego nigdy naprawdę się nie przyzwyczaił. Skulony za tą kanciastą brył ą wyjrzał spoza niej i zobaczył Setaura, któ ry wychyną ł spoza dwó ch ostrokoń czystych igliczek, obszedł trzecią, musną wszy ją metalowym barkiem i zatrzymał sią. Pirx widział go z boku, oś wietlonego tylko czę ś ciowo, bo jedynie prawe ramię ś wiecił o ciemno i tł usto, jak dobrze nasmarowana czę ś ć maszyny — resztę korpusu okrywał cień. Podnosił już laser do oka, kiedy tamten, jakby w nagł ym przeczuciu, znikł niczym zdmuchnię ty. Stał tam chyba dalej, cofną ł się tylko w cień? Wię c moż e strzelić w ten cień? Miał go już na muszce, ale nie poł oż ył nawet palca na cynglu. Rozluź nił mię ś nie, lufa opadł a. Czekał. Setaura nie był o. Rumowisko rozpoś cierał o się tuż pod nim iś cie piekielnym labiryntem, moż na się tam był o bawić w chowanego godzinami — zeszklona lawa popę kał a w geometryczne, a zarazem niesamowite kształ ty. — Gdzie on jest? — myś lał. — Ż eby chociaż dał o się cokolwiek usł yszeć, ale ta przeklę ta bezpowietrzna okolica, jak w koszmarze jakimś … Gdybym spuś cił się w dó ł, mó gł bym na niego zapolować. Nie, nie zrobię tego, ja nie jestem przecież wariatem… Ale pomyś leć wolno przecież wszystko — zerwą nie ma wię cej niż dwanaś cie metró w, to jakby skok z dwó ch na Ziemi; znalazł bym się w cieniu pod nią, był bym niewidoczny i mó gł bym posuwać się wzdł uż niej, cał y czas mają c plecy chronione skał ą, a on prę dzej czy pó ź niej wyjdzie mi prosto na lufę … Nic się w kamiennym labiryncie nie dział o. Na Ziemi przez ten czas sł oń ce porzą dnie by się już przesunę ł o, ale panował tu dł ugi dzień księ ż ycowy, wię c trwał o wcią ż jakby na tym samym miejscu, wygaszają c najbliż sze gwiazdy, ż e otaczał a je czarna pustka, przeroś nię ta jakby pomarań czową, krzaczastą mgieł ką … Wysuną ł się do poł owy spoza swego gł azu. Nic. Zaczynał o go to już gniewać. Dlaczego tamci nie nadjeż dż ają? Niemoż liwe, ż eby dotą d nie był o radioł ą cznoś ci… Moż e wypł oszą go wreszcie z tych gruzó w… Spojrzał na zegarek pod grubym szkł em przegubu i zdumiał się — od ostatniej rozmowy z McCorkiem minę ł o ledwo trzynaś cie minut.

Gotował się już do opuszczenia swego stanowiska, kiedy stał y się naraz dwie rzeczy, jednakowo niespodziewane. W bramie skalnej, mię dzy oboma magmatycznymi obwał owaniami, któ re zamykał y kotlinę od wschodu, zobaczył suną ce, jeden za drugim, transportery. Był y jeszcze daleko, ponad kilometr chyba, i szł y cał ą mocą, cią gną c za sobą dł ugie, pozornie sztywne kity skł ę bionego kurzu. Zarazem dwoje jakby ludzkich, tyle ż e w metalowe rę kawice odzianych, wielkich rą k pokazał o się na samym brzegu urwiska, a w ś lad za nimi, tak szybko, ż e nie zdą ż ył się cofną ć, wychyną ł Setaur. Dzielił o ich nie wię cej niż dziesię ć metró w. Pirx zobaczył zastę pują ce gł owę, masywne wybrzuszenie torsu mię dzy potę ż nymi barami, w któ rym lś nił y nieruchomo szkł a otworó w optycznych, jak dwoje czarnych, szeroko rozstawionych oczu, wraz ze ś rodkowym, trzecim, straszliwym pod zamknię tą w tej chwili powieką laserowego miotacza. On sam miał wprawdzie laser w rę ku, ale reakcje maszyny był y niezró wnanie szybsze od jego wł asnych, zresztą nawet nie pró bował się zł oż yć — po prostu zamarł w peł nym sł oń cu, na ugię tych nogach, tak jak zastał o go, kiedy podrywał się z ziemi, nagł e pojawienie się tamtego, i patrzyli na siebie: posą g czł owieka i posą g maszyny, oba obleczone w metal. Wtedy straszliwy blask rozdarł cał ą przestrzeń przed Pirxem, któ ry, pchnię ty ciosem ż aru, runą ł w tył. Lecą c nie stracił przytomnoś ci i w owym uł amku sekundy czuł tylko zdziwienie, bo przysią gł by, ż e to nie Setaur go poraził, gdyż do koń ca widział ciemne i ś lepe jego laserowe oko.

Upadł na wznak, bo wył adowanie poszł o bokiem — ale najwidoczniej w niego celowano, ponieważ potworny rozbł ysk powtó rzył się w oka mgnieniu i odł upał czę ś ć kamiennej iglicy, któ ra go przedtem chronił a; bryznę ł a kroplami pł ynnego minerał u, w locie zmieniają cymi się w oś lepiają cą paję czynę. Ale teraz uratował o go to, ż e celowali na wysokoś ć wzrostu, a on leż ał — to był a pierwsza maszyna, to z niej bili laserem. Przekrę cił się na bok i zobaczył wtedy plecy Setaura, któ ry, nieruchomy, jak odlany z brą zu, dwa razy ł ysną ł liliowym sł oń cem. Nawet z tej odległ oś ci widać był o, jak przedniemu transporterowi odwalił o cał ą gą sienicę razem z rolkami i koł em wiodą cym; podniosł a się tam taka chmura kurzu i ś wiecą cych gazó w, ż e drugi transporter, oś lepiony, nie mó gł już strzelać. Dwu– i pó ł metrowy olbrzym popatrzał niespiesznie na leż ą cego czł owieka, któ ry ś ciskał jeszcze swoją broń, odwró cił się i ugią ł lekko nogi, chcą c skoczyć na powró t tam, ską d przyszedł, lecz Pirx, niewygodnie, bokiem, strzelił do niego — chciał tylko podcią ć mu nogi, ale ł okieć zachwiał się, kiedy cią gną ł za spust, i pł omienny nó ż rozpł atał olbrzyma od gó ry do doł u, tak ż e już jako masa ż arzą cego się ż elastwa runą ł na dno rumowiska.

 

* * *

 

Zał oga zniszczonego transportera wyszł a z niego cał o — nawet bez poparzeń i Pirx dowiedział się, co prawda duż o pó ź niej, ż e strzelali do niego, bo Setaura, ciemnego na ciemnym tle urwiska, w ogó le nie dostrzegli. Niedoś wiadczony celowniczy nie zwró cił uwagi nawet na to, ż e sylwetka, któ rą bierze na muszkę, ma jasną barwę aluminiowego skafandra. Pirx był prawie pewny, ż e nastę pnego strzał u już by nie przeż ył.

Uratował go Setaur — ale czy zdawał sobie z tego sprawę? Wiele razy wracał myś lą do tych kilku ostatnich sekund i za każ dym razem umacniał się w przekonaniu, ż e tamten znajdował się w miejscu, z któ rego mó gł ocenić, kto jest wł aś ciwym celem dalekiego ognia. Czy to miał o znaczyć, ż e chciał go ocalić? Na to nikt nie umiał udzielić odpowiedzi. Intelektronicy uważ ali wszystko za „zbieg okolicznoś ci” — ż aden nie potrafił uzasadnić tego goł osł ownego twierdzenia. Z niczym podobnym dotą d się nie spotkano, fachowa literatura nie notował a takich wypadkó w. Wszyscy uznali, ż e Prix dział ał tak, jak musiał dział ać — ale to mu nie wystarczył o. Na dł ugie lata został mu w pamię ci obraz uł amkowych chwil, kiedy otarł się o ś mierć i wyszedł cał o po. to, by nigdy nie poznać cał ej prawdy — i gorzka był a ś wiadomoś ć, ż e w sposó b tyleż podstę pny, co nikczemny zabił, ciosem w plecy, swego zbawcę.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.