Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 9 страница



Owa ś wiecą ca smuż ka wirował a zgodnie z obrotami umieszczonej na kopule anteny radarowej i ukazywał a, pod postacią fosforycznie mż ą cych konturó w, pobliż e Stacji.

W ś lad za biegną cym jak wskazó wka zegarowa promieniem, ekran wypeł nia charakterystyczna poś wiata, powstają ca przez odbicie fal radarowych od wszelkich materialnych obiektó w — a odziane w metaliczny skafander ciał o czł owieka przedstawiał o się jako rozbł ysk szczegó lnej sił y. Obserwują c ową szmaragdową, wydł uż oną plamkę, moż na też był o dostrzec jej ruchy — gdyż poruszał a się po sł abiej ś wiecą cym tle — i tym samym kontrolować tempo i kierunek, w jakim się czł owiek na zewną trz Stacji posuwał. Gó rna czę ś ć ekranu odpowiadał a terenom pod szczytem pó ł nocnym, gdzie znajdował a się studzienka badawcza; dolna poł owa, oznaczają ca poł udnie, wię c strefę podczas nocy zakazaną, był a drogą ku przepaś ciom.

Mechanizmy „oddychają cego motylka” i lokacji radarowej był y od siebie niezależ ne. „Oko” uruchamiał nadajnik poł ą czony z zaworami tlenowymi skafandra, pracują cy na czę stotliwoś ci bliskiej podczerwieni, a promień lokatora pó ł centymetrowe fale radiowe.

Aparatura posiadał a jeden lokator i jedno oko, ponieważ instrukcja przewidywał a, ż e tylko jeden czł owiek moż e znajdować się na zewną trz Stacji. Drugi, wewną trz niej, ś ledził jego stan; w razie wypadku obowią zany był oczywiś cie natychmiast pospieszyć mu z pomocą.

W praktyce, przy wycieczce tak niewinnej i kró tkiej, jaką był a wymiana klisz w studzience, ten, któ ry zostawał, mó gł, otwarł szy dwoje drzwi — kuchenki i radiostacji — obserwować wskaź niki, nie przerywają c kucharzenia. Moż na był o też utrzymywać ł ą cznoś ć gł osową, bo przybliż anie się terminatora, linii granicznej dnia i nocy, oznajmiał y ulewy trzaskó w, praktycznie uniemoż liwiają cych rozmowę.

Pirx badał sumiennie grę sygnał ó w. Przy otwarciu klapy czerwona lampka zapalał a się na pulpicie. Seledynowy wskaź nik jaś niał, lecz był nieruchomy, a jego „skrzydeł ka” stulone do martwych nitek, gdyż brakował o zewnę trznych sygnał ó w, któ re by je rozpostarł y. Promyk lokatora krą ż ył miarowo po jego tarczy, wywoł ują c na niej kształ t skamieniał ych duchó w — nieruchome sylwety skalnego otoczenia. Nie rozbł yskiwał w ż adnym miejscu swego obiegu, czym potwierdzał doniesienie oddechowego wskaź nika, ż e ż adnego skafandra w promieniu jego dział ania na zewną trz Stacji nie ma.

Pirx obserwował też, naturalnie, zachowanie aparatury, kiedy Langner wychodził zmieniać klisze.

Czerwona lampka zapalał a się i prawie natychmiast gasł a; gdy już z zewną trz zamykał klapę. Zielony motylek zaczynał miarowo pulsować. Pulsowanie to przyspieszał o nieznacznie po kilku minutach, bo Langner szedł w gó rę stoku doś ć szybko — nic dziwnego, ż e oddech jego przyspieszał. Jasny bł ysk jego skafandra widniał na ekranie znacznie dł uż ej od gasną cych zaraz po przejś ciu promienia wodzą cego konturó w skał. Potem motylek nagle kurczył się i zamykał, ekran zaś stawał się pusty — rozbł ysk skafandra nikł. To był o wtedy, gdy Langner wchodził do studzienki. Jej wył oż one oł owiem ś ciany odcinał y strumień sygnał ó w. Ró wnocześ nie na gł ó wnym pulpicie zapalał się purpurowy Alarm, a obraz widziany w lokatorze zmieniał się. Antena radaru, wirują c wcią ż tym samym ruchem, zmniejszał a swe nachylenie, aby kolejno przeczesywać coraz to dalsze segmenty terenu. To dział o się, ponieważ aparatura „nie wiedział a”, co się stał o: czł owiek nagle znikł z zasię gu jej elektromagnetycznej wł adzy. Po trzech, czterech minutach motylek zaczynał znó w wachlować, radar odnajdował zaginionego, oba niezależ ne ukł ady rejestrował y jego ponowną obecnoś ć. Langner, opuś ciwszy studzienkę, wracał. Alarm pł oną ł jednak dalej trzeba go był o dopiero wył ą czyć. Gdyby się tego nie zrobił o, czasowy wył ą cznik czynił to sam po dwu godzinach. Ż eby, w przypadku zapomnienia, aparatura niepotrzebnie nie pochł aniał a zbyt wiele prą du. Bo podczas nocy czerpali go tylko z akumulatoró w. W dzień ł adował o je Sł oń ce. Zorientowawszy się w dział aniu tych urzą dzeń, Pirx uznał, ż e nie jest specjalnie skomplikowane. Langner do jego eksperymentó w się nie wtrą cał. Uważ ał, ż e wypadek Kanadyjczykó w miał przebieg podobny do przedstawionego w protokoł ach Komisji, poza tym są dził, ż e wypadki muszą się zdarzać.

— Te klisze? — odparł na zarzut Pirxa. — Te klisze nie mają ż adnego znaczenia. Czł owiek nie takie rzeczy robi w zdenerwowaniu. Logika opuszcza nas duż o wcześ niej niż ż ycie. Wtedy każ dy zaczyna postę pować bezsensownie… Pirx zrezygnował z dalszej dyskusji.

Koń czył się drugi tydzień księ ż ycowej nocy. Pirx po wszystkich badaniach wiedział tyle, co na począ tku. Moż e naprawdę tragiczny wypadek miał zostać nie wyjaś niony na zawsze? Moż e był jednym ze zdarzeń trafiają cych się raz na milion — któ rych zrekonstruować niepodobna? Wcią gną ł się z wolna do wspó ł pracy z Langnerem. Coś w koń cu trzeba był o robić, zapeł nić czymś dł ugie godziny. Nauczył się posł ugiwania duż ym astrografem (a wię c jednak był a to zwykł a praktyka wakacyjna…), potem zacią ł chodzić na zmianę z towarzyszem do studzienki, w któ rej poddawano klisze wielogodzinnej ekspozycji.

Zbliż ał się oczekiwany z niecierpliwoś cią ś wit. Spragniony wiadomoś ci ze ś wiata, Pirx manipulował przy radiostacji, lecz wydobył z gł oś nika tylko zwiastują ce niedaleki wschó d sł oń ca burze trzaskó w i gwizdó w. Potem był o ś niadanie, po ś niadaniu — wywoł ywanie pł yt, nad jedną Langner ś lę czał dł ugo, bo znalazł wspaniał y ś lad jakiegoś rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywoł ał do mikroskopu, ale ten okazał się oboję tny na uroki przemian ją drowych. Potem był obiad, godzina przy astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbliż ał a się pora kolacji. Langner krzą tał się już w kuchni, gdy Pirx — to był jego dzień — wetkną ł w przejś ciu gł owę przez drzwi i powiedział, ż e wychodzi. Langner, zaję ty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudeł ku z proszkiem omletowym, mrukną ł mu, ż eby się spieszył. Omlety bę dą za dziesię ć minut.

Wię c Pirx, z paczką klisz w garś ci, już w skafandrze, sprawdziwszy, czy ś cią gacze dobrze dociskają heł m do obsady koł nierzykowej, otworzył na oś cież oboje drzwi kuchenne i z radiostacji — wszedł do komory, zatrzasną ł drzwi hermetyczne, otworzył klapę, wylazł na wierzch, ale jej nie zamkną ł — wł aś nie, ż eby szybciej wró cić. Langner i tak nie wybiera się na zewną trz, wię c w takim postę powaniu nie był o nic zł ego.

Ogarnę ł a go ta sama ciemnoś ć, któ ra jest wś ró d gwiazd. Ziemska nie doró wnuje jej, bo atmosfera zawsze ś wieci sł abym, pobudzonym promieniowaniem tlenu. Widział gwiazdy i tylko po tym, jak tu i ó wdzie urywał y się wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej poznawał dookolną obecnoś ć skał. Zaś wiecił reflektor czoł owy i z miarowo koł yszą cą się przed sobą bladą plamą jasnoś ci dotarł do studni. Przeł oż ył nogi w cię ż kich butach przez cembrowinę (do księ ż ycowej lekkoś ci szybko się przywyka, trudniej do prawdziwego cię ż aru po powrocie na Ziemię ), zmacał na oś lep pierwszy szczebel, zlazł na dó ł i zabrał się do zmieniania klisz. Gdy kucną ł i pochylił się nad stojakami, ś wiatł o jego reflektora zamrugał o i zgasł o. Poruszył się, trą cił rę ką heł m — zapł onę ł o na powró t. A wię c ż aró wka był a cał a, tylko nie kontaktował a dobrze. Zaczą ł zbierać naś wietlone pł yty — reflektor bł ysną ł parę razy i znowu zgasł. Pirx ś lę czał kilka sekund w absolutnej ciemnoś ci, niepewny, co począ ć. Droga powrotna nie stanowił a problemu — znał ją na pamię ć, a poza tym na szczycie Stacji pł onę ł y dwa ś wiateł ka, zielone i niebieskie. Ale mó gł po omacku potł uc klisze. Raz jeszcze uderzył pię ś cią w heł m — reflektor zajaś niał. Szybko zanotował temperaturę, wetkną ł naś wietlone klisze do kaset, przy wkł adaniu kaset do futerał u przeklę ty reflektor znó w zgasł. Musiał odł oż yć klisze, ż eby kilkakrotnym uderzeniem w heł m zapalić go na powró t. Zauważ ył, ż e kiedy jest wyprostowany, reflektor pł onie, a kiedy się nachyla — gaś nie. Musiał wię c pracować w bardzo nienaturalnej pozycji. Nareszcie ś wiatł o wysiadł o już na dobre i ż adne uderzenia nie pomagał y. Teraz już o wracaniu na Stację, gdy miał wokó ł siebie porozkł adane klisze, nie był o mowy. Oparł się plecami o najwyż szy szczebel, odkrę cił zewnę trzną pokrywę, wtł oczył rtę ciowy palnik mocniej w obsadę i zał oż ył pokrywę z powrotem. Ś wiatł o już miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwycić. Pirx pró bował i tak, i owak — nareszcie, zniecierpliwiony, wetkną ł pokrywę z zewnę trznym szkł em reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozł oż ywszy nowe, ją ł leź ć na gó rę. Był moż e pó ł metra od otworu studni, gdy wydał o mu się, ż e w biał e ś wiatł o jego reflektora wmieszał się inny blask, chwiejny, kró tkotrwał y — spojrzał w gó rę, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.

Zdawał o mi się — pomyś lał.

Wylazł na wierzch, ale zdją ł go jakiś niejasny niepokó j. Nie szedł, biegł wielkimi susami, chociaż te księ ż ycowe skoki wbrew temu, co niejeden są dzi, wcale nie przyspieszają biegu; są dł ugie, ale też i leci się sześ ć razy wolniej aniż eli na Ziemi. Gdy był przy samej Stacji i rę kę kł adł na porę czy, zobaczył drugi bł ysk. Jak gdyby ktoś wystrzelił rakietę w stronie poł udniowej. Rakiety nie zobaczył, cał y widok zasł aniał a mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszaró w skalnych: wył onił y się na sekundę z czerni i znikł y.

Jak mał pa wlazł bł yskawicznie na szczyt kopuł y. Panował a ciemnoś ć. Gdyby miał rakietnicę, strzelił by, ale jej nie miał. Wł ą czył swoje radio. Trzaski. Piekielne trzaski. Klapa był a otwarta. Wię c Langner siedział w ś rodku.

Nagle pomyś lał, ż e jest idiotą. Jaka rakieta? To na pewno był meteor. Meteory nie ś wiecą w atmosferze, bo Księ ż yc jej nie ma: ś wiecą, gdy z kosmiczną szybkoś cią roztrzaskują się o skał y.

Skoczył do komory, zamkną ł klapę, wpuszczenie powietrza zaję ł o chwilę, wskazó wki pokazywał y wł aś ciwe ciś nienie: 0, 8 kg na centymetr kwadratowy; otworzył drzwi i, ś cią gają c w biegu heł m, wpadł do korytarzyka.

— Langner!! — zawoł ał.

Odpowiedział o mu milczenie. Tak jak stał, w skafandrze, wpadł do kuchni. Ogarną ł ją jednym spojrzeniem. Był a, pusta. Na stole — talerze, przygotowane do kolacji, w rondelku rozbeł tana papka omletowa, patelnia obok już wł ą czonego grzejnika.

— Langner! — rykną ł, rzucają c trzymane w rę ku klisze i skoczył do radiostacji. Był a ró wnież pusta. Nie wiadomo ską d, wezbrał a w nim pewnoś ć, ż e nie ma co szukać w obserwatorium, ż e Langnera nie ma na Stacji. Wię c to jednak był y rakiety, te bł yski? Langner strzelał? Wyszedł? Czemu? Szedł w stronę przepaś ci!

Nagle zobaczył go. Zielone oko mrugał o: oddychał.

A obracają cy się promień radaru wył awiał z ciemnoś ci mał y, ostry bł ysk — w najniż szej czę ś ci ekranu’. Langner szedł ku przepaś ci…

— Langner! Stó j! Stó j!!! Sł yszysz? Stó j!!! — krzyczał w mikrofon, nie spuszczają c z oka ekranu. Gł oś nik chrobotał. Trzaski zakł ó ceń, nic wię cej. Seledynowe skrzydeł ka wachlował y, ale nie jak przy normalnym oddechu: poruszał y się powoli, niepewnie, czasem zamierał y na dł ugą chwilę … jakby aparat tlenowy Langnera przestawał pracować. A ten ostry bł ysk w radarze był bardzo daleko pojawiał się na wrysowanej w szkł o siatce wspó ł rzę dnych u samego doł u ekranu, oddalony o pó ł tora kilometra w linii prostej… wię c już gdzieś poś ró d stoją cych dę ba wielkich pionowych pł yt pod Bramą Sł oneczną. I nie poruszał się wcale. Jaś niał, przy każ dym obrocie promienia wodzą cego, w tym samym dokł adnie miejscu, Langner upadł? Leż y tam, nieprzytomny?

Pirx wybiegł na korytarz. Do komory ciś nień, na zewną trz! Dopadł drzwi hermetycznych. Ale gdy biegł obok kuchni coś mignę ł o mu, czarnego, na biał o nakrytym stole. Te klisze fotograficzne, któ re przynió sł i machinalnie rzucił, przeraż ony nieobecnoś cią towarzysza. To go jakby sparaliż ował o. Stał na progu komory z heł mem w rę kach i nie ruszał się z miejsca.

To jest to samo, jak wtedy. To samo — pomyś lał Przygotowywał kolację: nagle wyszedł. Teraz ja wyjdę za nim i… obaj nie wró cimy. Klapa zostanie otwarta. Za kilka godzin Cioł kowski zacznie wzywać przez radio. Nie bę dzie odpowiedzi…

Coś krzyczał o w nim: ,, Wariacie, idź! Na co czekasz! On tam leż y! Moż e porwał a go lawina, zeszł a ze szczytu, nie sł yszał eś, bo tu nic nie sł ychać, on jeszcze tyje, nie rusza się, nie spadł, ale ż yje, oddycha, prę dzej.. „

A jednak stał bez ruchu. Nagle zawró cił, wpadł do radiostacji, przyjrzał się dobrze wskaź nikom.

Wszystko był o bez zmiany. Raz na cztery, pię ć sekund powolne rozszerzenie „motylka”, drgają ce, niepewne. I bł ysk w radarze — na skraju przepaś ci…

Sprawdził ką t nachylenia anteny. Był minimalny. Nie ogarniał a już pobliż a Stacji, wysył ał a impulsy na maksymalny zasię g.

Zbliż ył twarz do oddechowego wskaź nika, tak ż e miał go tuż przed oczyma. Zobaczył wtedy coś dziwnego. Zielonkawy, motyl” nie tylko rozkł adał i zwijał skrzydeł ka, ale zarazem drgał cał y miarowo, jakby na rytm oddechowy nał oż ony był drugi, daleko szybszy. Drgawki agonalne? Konwulsje?

Tamten konał, a on, z wpó ł otwartymi ustami, wpatrywał się chciwie w ruchy katodowego pł omyczka wcią ż takie same, powolne, zą bkowane drugim rytmem… Nagle, sam dobrze nie pojmują c, dlaczego to robi, chwycił kabel antenowy i wyrwał go z kontaktu. I stał a się zdumiewają ca rzecz: wskaź nik, , z odł ą czoną anteną, oderwany od impulsó w zewnę trznych, zamiast znieruchomieć, wachlował cią gle to samo…

Wcią ż w tym niepoję tym osł upieniu Pirx dopadł do pulpitu i zwię kszył nachylenie anteny radarowej. Daleki bł ysk, trwają cy pod Bramą Sł oneczną, począ ł wę drować ku krawę dzi ekranu. Radar wychwytywał coraz bliż sze sektory otoczenia, aż nagle pojawił się w nim drugi rozbł ysk, daleko wię kszy i silniejszy. Drugi skafander! To na pewno był czł owiek. Poruszał się. Powoli, miarowo schodził w dó ł, wymijają c na swej drodze jakieś przeszkody, bo skrę cał raz w lewo, raz w prawo — i zmierzał prosto ku Bramie Sł onecznej, ku tej drugiej, dalekiej iskierce — ku drugiemu czł owiekowi?

Pirxowi omal oczy nie wyszł y z gł owy. Iskry był y naprawdę dwie, bliska — ruchoma, i daleka — bezwł adna.

W Mendelejewie był o dwu ludzi, Langner i on. Aparatura mó wił a, ż e jest ich trzech. Nie mogł o być trzech. Wię c kł amał a.

W czasie kró tszym od potrzebnego, aby to wszystko przemyś leć, był już w komorze z rakietnicą i nabojami. Po nastę pnej minucie stał na wypukł oś ci kopuł y i raz po raz strzelał sygnał owymi rakietami, mierzą c stromo w dó ł, wcią ż w jednym kierunku — Bramy Sł onecznej. Ledwo nadą ż ał z wyrzucaniem gorą cych ł usek. Cię ż ka kolba rakietnicy skakał a mu w rę ku. Nie sł ychać był o nic, po spuszczeniu cyngla przechodził lekki cios odrzutu, wykwitał y smugi ognia, zieleń brylantowa i purpurowy pł omień, strzelają cy kroplami czerwieni, i wytrysk gwiazd szafirowych — walił raz za razem, nie przebierają c w kolorach… Aż z doł u z nieskoń czonych mrokó w bł ysnę ł o w odpowiedzi, i pomarań czowa gwiazda, wybuchają c nad jego gł ową, oś wietlił a go i obsypał a, jakby w nagrodę, deszczem pł oną cych strusich pió r. I druga deszczem szafirowego zł ota.

Strzelał. I tamten strzelał, wracają c: bł yski odpaleń zbliż ał y się. Aż w któ rymś zobaczył widomą sylwetkę Langnera. Poczuł nagł ą sł aboś ć. Cał e jego ciał o pokrył o się potem. Nawet gł owa. Ociekał, jakby wylazł z ką pieli. Nie puszczają c rakietnicy, usiadł, bo nogi zrobił y się nieprzyjemnie mię kkie w kolanach. Zwiesił je w dó ł przez otwartą klapę do wnę trza komory i czekał, dyszą c, na Langnera, któ ry był tuż.

 

To był o tak. Kiedy Pirx wyszedł, Langner, zaję ty w kuchni, nie patrzał na wskaź niki. Zobaczył je dopiero po kilku minutach. Nie wiadomo dokł adnie, po ilu. W każ dym razie musiał o to być wtedy, gdy Pirx manipulował przy gasną cym reflektorze. Kiedy znikł z pola widzenia radaru, automat zaczą ł zmniejszać nachylenie anteny i czynił to tak dł ugo, aż wirują ca wią zka promieni dotknę ł a podnó ż a Bramy Sł onecznej. Langner zobaczył tam rozbł ysk, któ ry wzią ł za obraz skafandra, tym bardziej ż e nieruchomoś ć rzekomego czł owieka tł umaczył y wskazania oka magicznego: tamten (oczywiś cie pomyś lał, ż e to Pirx) oddychał jak nieprzytomny — jakby się dusił. Langner, na nic już nie czekają c, natychmiast wł oż ył skafander i pobiegł na ratunek.

Obraz w radarze ukazywał w rzeczywistoś ci najbliż szą z szeregu aluminiowych tyk, tę, któ ra stoi nad samą przepaś cią. Langner moż e by się w pomył ce zorientował, ale był o wszak jeszcze wskazanie „oka”, któ re zdawał o się wspierać i potwierdzać radarowe.

Gazety pisał y potem, ż e „okiem” i radarem zawiadywał a elektronowa aparatura, rodzaj mó zgu elektronowego, w któ rym podczas katastrofy Rogeta utrwalił się rytm oddechowy tego konają cego Kanadyjczyka i „mó zg” powtarzał go, ó w rytm, gdy zachodził a „podobna sytuacja”.

Ż e to był rodzaj odruchu warunkowego na pewien okreś lony stan „wejś ć ” elektrycznej sieci.

W rzeczywistoś ci rzecz miał a się daleko proś ciej. Na Stacji nie był o ż adnego „mó zgu elektronowego”, a tylko zwykł y automatyczny rozrzą d, pozbawiony jakiejkolwiek „pamię ci”. „Agonalny rytm oddechowy” powstawał wskutek przebicia mał ego kondensatorka; dawał o ono znać o sobie tylko wó wczas, kiedy otwarta był a klapa wyjś ciowa. Napię cie przeskakiwał o wtedy z jednego obwodu w drugi i na siatce „oka magicznego” powstawał o „dudnienie”. Tylko na pierwszy rzut oka przypominał o „agonalny oddech”, gdyż przyjrzawszy się lepiej, moż na był o bez trudu dostrzec nienaturalne drż enie seledynowych skrzydeł ek. Langner szedł już ku przepaś ci, gdzie, jak są dził, znajduje się Pirx — oś wietlał sobie drogę reflektorem, a w miejscach nieprzejrzystych rakietami. Dwa ich odpalenia zauważ ył Pirx, gdy wracał do Stacji. Pirx z kolei po czterech czy pię ciu minutach zaczą ł przyzywać Langnera strzał ami z rakietnicy — i na tym się ich przygoda skoń czył a.

Z Challiersem i Savage’em stał o się inaczej. Savage też moż e powiedział wychodzą cemu Challiersowi: „Wró ć szybko”, tak jak to powiedział Pirxowi Langner. A moż e Challiers spieszył się, bo się zaczytał i wyszedł pó ź niej niż zwykle. Dosyć, ż e nie zamkną ł klapy. Potrzebne był o, aby bł ą d aparatury mó gł dać zgubne rezultaty — drugie jeszcze przypadkowe skojarzenie czynnikó w: coś musiał o idą cego po klisze zatrzymać w studzience tak dł ugo, aby antena radaru wznoszą ca się o kilka stopni przy każ dym nastę pnym obrocie odnalazł a wreszcie aluminiową tykę nad przepaś cią. Co zatrzymał o Challiersa? Nie wiadomo. Awaria reflektora prawie na pewno nie: zdarza się zbyt rzadko. Coś jednak opó ź nił o jego powró t dostatecznie dł ugo, aż pojawił się w ekranie fatalny rozbł ysk, któ ry Savage, jak potem Langner, wzią ł za obraz skafandra.

Opó ź nienie musiał o wynosić co najmniej trzynaś cie minut: stwierdził y to wykonane potem pró by.

Savage poszedł ku przepaś ci, by szukać Challiersa. Challiers, wró ciwszy ze studzienki, zastał Stację pustą, zobaczył ten sam obraz, co Pirx — i sam z kolei wyszedł, na poszukiwanie Savage’a. Być moż e Savage, dotarł szy do Bramy Sł onecznej, poniewczasie zorientował się w tym, ż e radar ukazywał tylko obraz metalowej rurki wbitej w piarg, ale w drodze powrotnej upadł i rozbił szybkę skafandra. Moż e i nie dociekł mechanizmu zjawiska, a tylko po daremnych poszukiwaniach, nie mogą c znaleź ć Challiersa, zapę dziwszy się w jakieś przepaś ciste miejsce, upadł — tych wszystkich szczegó ł ó w nie dał o się wyś wietlić. Dosyć, ż e obaj Kanadyjczycy zginę li. Katastrofa mogł a się wydarzyć tylko o ś wicie. Bo gdy nie był o radiowych zakł ó ceń, pozostają cy na Stacji czł owiek mó gł prowadzić rozmowę z wychodzą cym, nawet nie opuszczają c kuchni

Katastrofa mogł a się wydarzyć tylko wtedy, gdy wychodzą cy się spieszył. Zostawiał wtedy klapę otwartą : jedynie wtedy, przy takiej konfiguracji poł ą czeń, ujawniał się bł ą d aparatury. Ale poza tym temu, kto się spieszy, ł atwiej na ogó ł moż e się przytrafić, ż e wró ci pó ź niej, wł aś nie dlatego, bo chciał wró cić wcześ niej. Ż e upuś ci w poś piechu paczkę klisz, ż e coś potrą ci — takie rzeczy zdarzają się przy poś piechu. Obraz radarowy jest mał o wyraź ny: z odległ oś ci tysią ca dziewię ciuset metró w metalową tykę ł atwo wzią ć za skafander stoją cego czł owieka. Gdy zachodzi zbieg wszystkich okolicznoś ci, katastrofa był a moż liwa, a nawet prawdopodobna. Pozostają cy — dodajmy dla zupeł noś ci — musiał być w kuchni czy gdziekolwiek indziej, w każ dym razie nie w radiostacji, gdyż wtedy widział by, ż e jego towarzysz odchodzi we wł aś ciwym kierunku, i nie wzią ł by potem pojawiają cego się na poł udniu drobnego rozbł ysku za skafander.

Challiers, oczywiś cie, nie przez przypadek znaleziony został tak blisko miejsca, w któ rym zginą ł Roget. Spadł w przepaś ć otwierają cą się pod miejscem, oznaczonym aluminiową tyką. Tyka znajdował a się tam, aby ostrzegać przed przepaś cią; Challiers szedł w tym kierunku, bo myś lał, ż e zmierza do Savage’a.

Mechanizm fizyczny zjawiska był trywialnie prosty. Wymagał tylko okreś lonego nastę pstwa kilku wypadkó w i obecnoś ci takich czynnikó w, jak zakł ó cenia radiowe i otwarta klapa komory ciś nieniowej.

Bardziej moż e godny uwagi był mechanizm psychologiczny. Kiedy aparatura, pozbawiona impulsó w zewnę trznych, wprawiał a w ruch „motylka oddechowego” oscylacją wewnę trznych napię ć, a na radarze pojawiał się obraz fał szywego skafandra, najpierw pierwszy, a potem drugi przychodzą cy czł owiek brał to za wskazania stanu realnego. Najpierw Savage myś lał, ż e widzi u przepaś ci Challiersa, potem — Challiers, ż e Savage’a. To samo zdarzył o się potem Pirxowi i Langnerowi.

Dojś cie do podobnego wniosku uł atwione był o przez to, ż e każ dy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegó ł y katastrofy, któ ra pochł onę ł a ż ycie Rogeta, i pamię tał, jako rys specjalnie dramatyczny, historię dł ugiej agonii tamtego nieszczę ś nika, do koń ca wiernie przekazywanej obserwatorium na Stacji przez „oko magiczne”.

Jeś li wię c — jak ktoś zauważ ył — moż na był o w ogó le mó wić o „odruchu warunkowym”, to przejawiał a go nie aparatura, lecz sami ludzie. Na pó ł ś wiadomie dochodzili do prześ wiadczenia, ż e w niepoję ty jakiś sposó b nieszczę ś cie Rogeta powtó rzył o się, wybierają c tym razem za ofiarę jednego z nich.

— Teraz, kiedy wiemy już wszystko — powiedział Taurow, cybernetyk z Cioł kowskiego — powiedzcie nam, kolego Pirx, jak zorientowaliś cie się w sytuacji? Mimo ż e jak sami powiadacie, nie zrozumieliś cie mechanizmu zjawiska… — Nie wiem — powiedział Pirx. Przez okno bił a biał oś ć osł onecznionych szczytó w. Ich ostrza, jak koś ci wypraż one w ogniu, tkwił y w gę stej czerni nieba. — Chyba przez klisze. Kiedy je zobaczył em, zrozumiał em, ż e rzucił em je tak samo, jak Challiers. Moż e bym jednak poszedł, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Z kliszami, to, w koń cu, mó gł być przypadkowy zbieg okolicznoś ci. Ale mieliś my na kolację omlety — tak samo jak oni, w ten ich ostatni wieczó r. Pomyś lał em, ż e za wiele już tych przypadkó w: ż e to jest coś wię cej niż ś lepy traf. Te omlety… myś lę, ż e to one nas uratował y…

— Otwarta klapa był a funkcją przyrzą dzania omletó w, jako wezwanie do poś piechu, rozumowaliś cie wię c cał kiem prawidł owo, ale to by was nie uratował o, gdybyś cie cał kowicie zaufali aparaturze — powiedział Taurow.

Z jednej strony musimy jej ufać. Bez elektronowych urzą dzeń kroku nie zrobilibyś my na Księ ż ycu. Ale… za takie zaufanie czasem trzeba pł acić …

— To prawda — odezwał się Langner. Wstał. — Muszę wam powiedzieć, panowie, czym najbardziej zaimponował mi mó j towarzysz gwiazdowy. Co do mnie, z tej karkoł omnej przechadzki wró cił em raczej bez apetytu. Ale on — poł oż ył rę kę na ramieniu Pirxa — po wszystkim, co zaszł o, usmaż ył te omlety i zjadł co do jednego. Tym zadziwił mnie! Bo wprawdzie przedtem już widział em, ż e jest bystry i zacny do poczciwoś ci…

— Jaki?! — spytał Pirx.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.