Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 8 страница



Pirx patrzał na ten obrys biał awy, zaledwie przypominają cy sylwetę czł owieka, potem cofną ł się i zamkną wszy hermetyczne drzwi, podnió sł gł owę; usł yszał kroki na gó rze. To Langner wszedł po drabince, przystawionej do przeciwległ ej ś ciany korytarza, i krzą tał się w obserwatorium. Wetkną wszy gł owę przez okrą gł y otwó r podł ogi, Pirx ujrzał pokrowcem osł onię ty, podobny do niewielkiego dział a teleskop, kamery astrografó w i dwa spore aparaty — był a to komora Wilsona i druga, olejowa, wraz z bł yskowym urzą dzeniem do fotografowania ś ladó w. Stację przeznaczono do badania promieni kosmicznych, i klisze, któ rych się do tego uż ywa, był y wszę dzie: ich pomarań czowe paczki leż ał y mię dzy ksią ż kami, pod pó ł kami, w szufladach. obok ł ó ż ek, nawet w kuchence. I to był o już wszystko? Wł aś ciwie tak, jeś li nie liczyć wielkich zbiornikó w wody i tlenu, umieszczonych pod podł ogą, gł ucho osadzonych w skale księ ż ycowej, w samym masywie Mendelejewa.

Nad drzwiami każ dego pomieszczenia znajdował się okrą gł y czujnik, wskazują cy stę ż enie dwutlenku wę gla. Nad nim widniał o dziurkowate sitko klimatyzatora. Aparatura pracował a bezgł oś nie. Wsysał a powietrze. oczyszczał a je z dwutlenku wę gla, dodawał a wł aś ciwą iloś ć tlenu, zwilż ał a lub osuszał a i tł oczył a z powrotem do wszystkich kabin. Pirx rad był każ demu stuknię ciu dochodzą cemu z obserwatorium; gdy milkł y, cisza rozrastał a się, ż e zaczynał sł yszeć szelest wł asnej krwi, jak w tym basenie eksperymentalnym, w „ką pieli wariackiej”, ale z niej w każ dej chwili moż na był o wyjś ć.

Langner zeszedł na dó ł i przyrzą dził kolację — tak cicho i sprawnie, ż e kiedy Pirx wszedł do kuchenki, wszystko był o już gotowe. Jedli, nie odzywają c się prawie. „Poproszę só l. Chleb jest w puszkach? Jutro trzeba bę dzie otworzyć nową. Kawy czy herbaty? ”

Tylko tyle. Pirxowi odpowiadał a teraz mał omó wnoś ć. Co wł aś ciwie jedli? Trzeci obiad w tym dniu? Czy moż e czwarty? A moż e już ś niadanie nastę pnej doby? Langner powiedział, ż e musi wywoł ać naś wietlone klisze. Poszedł na gó rę. Pirx nie miał nic do roboty. Nagle to zrozumiał. Przysł ali go po to, ż eby Langner nie był sam. Nie znał się przecież na astrofizyce, na promieniach kosmicznych. Gdzież by tam Langnerowi chciał o się go uczyć posł ugiwania się astrografem! Zdobył pierwszą lokatę, psychologowie stwierdzili, ż e nie moż e zwariować, rę czyli za niego.

Wię c miał przesiedzieć w tym garnku dwa tygodnie nocy, a potem dwa tygodnie dnia, oczekują c nie wiadomo czego, baczą c nie wiadomo na co.

To „zadanie”, ta „misja”, któ ra przed kilkunastu godzinami wydał a mu się niewiarygodnym szczę ś ciem, naraz ukazał a mu swoje wł aś ciwe oblicze bezkształ tnej pustki. Przed czym miał bronić Langnera i siebie? Jakich szukać ś ladó w?

I gdzie? Czy są dził moż e, ż e odkryje coś, co przegapili wszyscy ś wietni specjaliś ci wchodzą cy w skł ad komisji, ludzie znają cy Księ ż yc od lat? Ależ był idiotą!

Siedział przy stole. Trzeba był o zmyć naczynia. I zakrę cić kurek, bo woda, bezcenna woda, któ rą przywoż ono w postaci zamarznię tych blokó w i strzelano nią z moź dzierza, dwu i pó ł kilometrową parabolą, w kocioł u stó p Stacji, ta woda uciekał a, kapią c.

Nie ruszał się. Rę ki nawet nie podnió sł, gdy opadł a bezwolnie na krawę dź stoł u. W gł owie miał ż ar i pustkę, ciemnoś ć i milczenie, któ re otaczał y stalową skorupę ze wszystkich stron. Przetarł oczy, pieką ce jak zasypane piaskiem. Wstał, jakby waż ył dwa razy wię cej niż na Ziemi. Zanió sł brudne talerze do zmywaka, rzucił je z hał asem, puś cił na nie strumyk ciepł ej wody. I myją c je, obracają c, zdrapują c zastygł e resztki tł uszczu, uś miechną ł się nad swoimi marzeniami, któ re odpadł y odeń gdzieś, na tej drodze ku grani Mendelejewa, i został y tak daleko, takie ś mieszne i obce, takie dawne, ż e nie musiał się ich wstydzić.

 

Z Langnerem moż na był o przeż yć dzień albo rok i niczego to nie zmieniał o. Pracował chę tnie, ale miarowo. Nigdy się nie spieszył. Nie miał ż adnych nał ogó w, ż adnych dziwactw, ś miesznostek. Kiedy się z kimś ż yje w takiej ciasnocie, byle gł upstwo zaczyna draż nić. Ż e ten drugi przesiaduje pod tuszem, ż e nie chce otwierać puszek ze szpinakiem, bo nie lubi szpinaku, ż e miewa humory, ż e pewnego dnia przestaje się golić i straszy kolą cą szczeciną, albo kiedy się goli i zadrapie, godzinę bę dzie się przeglą dał w lustrze, robią c miny, jakby był sam. Langner taki nie był. Jadł wszystko, choć bez zapał u. Nie miał humoró w, kiedy miał myć naczynia, mył je. Nie opowiadał dł ugo i szeroko o sobie i swoich pracach. Zapytany o coś, odpowiadał. Nie unikał Pirxa. Nie narzucał mu się.

Wł aś ciwie ta nijakoś ć moż e i zaczę ł aby Pirxa draż nić, bo wraż enie pierwszego wieczoru — kiedy fizyk ustawiają cy na pó ł ce ksią ż ki wydał mu się wcieleniem skromnego bohaterstwa, a wł aś ciwie nie bohaterstwa, lecz godnej zazdroś ci, po stoicku mę ż nej postawy naukowej — to wraż enie znikł o i Pirxowi wydawał się ten towarzysz przymusowy czł owiekiem szarym do znudzenia. Ale Langner mimo wszystko nie nudził go ani draż nił, okazał o się bowiem, ż e on, Pirx, ma, na razie przynajmniej, i tak aż nadto zaję cia. Był o to zaję cie pochł aniają ce. Teraz kiedy znał Stację i jej otoczenie, jeszcze raz wzią ł się do studiowania wszystkich dokumentó w.

Katastrofa zaszł a w cztery miesią ce po uruchomieniu Stacji. Wbrew spodziewaniom nie nastą pił a zresztą o ś wicie czy o zmierzchu, lecz w samo niemal księ ż ycowe poł udnie. Trzy czwarte przewieszonej pł yty Orlego Skrzydł a runę ł o bez jakichkolwiek zwiastunó w. Widowisko to miał o naocznych ś wiadkó w, w powię kszonej chwilowo do czterech osó b zał odze Stacji, któ ra oczekiwał a wł aś nie kolumny transporteró w z zapasami.

Pó ź niejsze badania wykazał y, ż e wcię cie w gł ą b wielkiego filaru Orł a rzeczywiś cie naruszył o krystaliczny trzon skał i jego ró wnowagę tektoniczną. Anglicy zrzucili odpowiedzialnoś ć na Kanadyjczykó w, Kanadyjczycy na Anglikó w, lojalnoś ć zaś partneró w Wspó lnoty Brytyjskiej przejawiał a się w tym, ż e ostrzeż enia profesora Animcewa obie strony konsekwentnie przemilczał y. Jakkolwiek rzecz się miał a, skutki był y tragiczne. Czterej ludzie stoją cy przed Stacją, oddaloną w linii prostej od miejsca katastrofy o niecał ą milę, widzieli, jak oś lepiają ca ś ciana rozdwaja się, jak pę ka na kawał y system klinó w i muró w przeciwlawinowych, któ re ś cię ł y nastę pne uderzenia; jak ta cał a masa pę dzą cych brył znosi drogę wraz z podpierają cą ją formacją i schodzi w dolinę, któ ra przez trzydzieś ci godzin był a morzem ł agodnie falują cej bieli — pę dzony straszliwym impetem, zalew tej kurzawy osią gną ł w cią gu kilku minut przeciwległ ą ś cianę krateru.

W zasię gu zniszczenia znalazł y się dwa transportery. Tego, któ ry zamykał kolumnę, w ogó le nie udał o się znaleź ć. Szczą tki pogrzebał a dziesię ciometrowa warstwa rumowiska. Drugi pró bował uciec. Znajdował się już poza nurtem lawiny, na gó rnym ocalał ym odcinku drogi, ale jedna ogromna brył a, przeskoczywszy zachowaną resztkę muru lawinowego, taranował a go i zmiotł a w trzystametrową przepaś ć. Jego kierowca zdoł ał otworzyć luk i wypadł na toczą ce się piargi. On jeden przeż ył swych towarzyszy, zresztą o kilka zaledwie godzin. Ale tych kilka godzin stał o się piekł em dla pozostał ych. Ó w czł owiek, Francuz kanadyjski, nazwiskiem Roget, nie stracił przytomnoś ci czy też odzyskał ją tuż po katastrofie — i z wnę trza biał ej chmury, któ ra okrył a cał e dno krateru, wzywał pomocy. Jego odbiornik radiowy był zepsuty, ale nadajnik dział ał. Niepodobna go był o odnaleź ć. Wskutek wielokrotnego zał amywania fal, odbitych od gł azó w (a był y one wielkoś ci kamienic — ludzie poruszali się w labiryncie wypeł nionym mlekiem kurzu jak w ruinach miasta), pró by pelengowania tylko wprowadzał y w bł ą d. Zawartoś ć siarczkó w ż elaza w skale czynił a radar bezuż ytecznym. Po godzinie, gdy spod Bramy Sł onecznej zszedł drugi kamieniospad, przerwano poszukiwania. Ta druga lawina był a niewielka, ale mogł a wszakż e zwiastować nastę pne obrywy. Czekano wię c, a gł os Rogeta sł ychać był o dalej, szczegó lnie dobrze na gó rze, na samej Stacji; kamienny kocioł, w któ rym tkwił, dział ał jak rodzaj wzwyż wycelowanego reflektora. Po trzech godzinach przybyli Rosjanie z Cioł kowskiego i wjechali w pył ową chmurę gą sienicó wkami, któ re stawał y dę ba i groził y wywró ceniem na ruchomym stoku: wskutek niewielkiej cię ż koś ci ką t nachylenia pó l piarż ystych jest na Księ ż ycu wię kszy niż na Ziemi. Tyraliery ratownikó w, spieszone tam, gdzie i gą sienicó wki przejś ć nie mogł y, trzykrotnie przeczesał y ruchomy obszar osypiska.

Jeden z ratownikó w wpadł do szczeliny i tylko natychmiastowe przewiezienie na Cioł kowskiego, z niezwł oczną akcją lekarską, uratował o mu ż ycie.

I wó wczas nie wycofano się z wnę trza chmury, ponieważ gł os Rogeta, coraz sł abszy, sł yszeli wszyscy.

W pię ć minut po wypadku zamilkł. Ż ył jeszcze. Wiedziano o tym. Każ dy skafander posiadał bowiem, opró cz radia, sł uż ą cego do komunikacji gł osem, miniaturowy automatyczny nadajnik, poł ą czony z aparatem tlenowym. Każ dy wdech i wydech przekazywany falami elektromagnetycznymi rejestrował na Stacji specjalny wskaź nik, rodzaj oka magicznego, jako miarowe rozszerzanie się i kurczenie zielono ś wiecą cego motylka, i ten fosforyzują cy ruch wskazywał, ż e nieprzytomny, konają cy Roget wcią ż jeszcze dyszy; pulsacja ta stawał a się coraz wolniejsza — nikt nie mó gł wyjś ć z radiostacji, stł oczeni w niej ludzie bezsilnie czekali na ś mierć.

Roget oddychał jeszcze dwie godziny. Potem zielony pł omyk w oku magicznym zamigotał, skurczył się i tak już został. Pogruchotane ciał o odnaleziono dopiero po trzydziestu godzinach, stę ż ał e na kamień, i pochowano je, tak okaleczone, ż e nie otwarto nawet skafandra, w tym na pó ł zgniecionym pokrowcu metalicznym, jak w trumnie.

Potem wytyczono nową drogę, a wł aś ciwie tę ś cież kę skalną, któ rą przybył na Stację Pirx. Kanadyjczycy gotowali się porzucić Stację, lecz ich uparci koledzy angielscy nie dawali za wygraną.

Echo katastrofy obiegł o cał ą Ziemię w licznych, nieraz cał kowicie sprzecznych wersjach, na koniec wrzawa ta ucichł a. Tragedia stał a się czę ś cią kronik o zmaganiu z pustyniami Księ ż yca. Na Stacji zmieniali się dyż urni astrofizycy.

Tak minę ł o sześ ć księ ż ycowych dni i nocy. 1 kiedy wydawał o się, ż e to niedawno tak doś wiadczone miejsce nie zrodzi już ż adnej sensacji, raptem radio Mendelejewa nie odpowiedział o ze ś witem na wezwanie Cioł kowskiego.

I tym razem na ratunek, czy raczej na zwiad, wobec niezrozumiał ego milczenia Stacji, wyruszył a ekipa z Cioł kowskiego. Przybył a rakietą, któ ra wylą dował a u stó p wielkiego lawiniska pod Orlim Szczytem.

Do kopuł y Stacji dotarli, kiedy cał y niemal krater wypeł niał a jeszcze nie rozwidniona ż adnym promieniem sł onecznym ciemnoś ć. Tylko pod szczytem stalowy czerep iskrzył się w poziomym ś wietle. Klapa wyjś ciowa był a szeroko otwarta. Pod nią, u stó p drabinki, spoczywał Savage, w takiej pozie, jakby osuną ł się z jej szczebli. Przyczyną zgonu był o uduszenie — pancerne szkł o jego heł mu pę kł o.

Pó ź niej wykryto na wewnę trznej powierzchni jego rę kawic nikł e ś lady skalnego pył u, jakby wracał ze wspinaczki. Ale ś lady te mogł y pochodzić sprzed jakiegoś czasu. Drugiego Kanadyjczyka, Challiersa, znaleziono dopiero po systematycznym przepatrzeniu wszystkich okolicznych ż lebó w i rynien. Ratownicy, spuś ciwszy się na trzystumetrowych linach, wydobyli jego ciał o z dna przepaś ci pod Bramą Sł oneczną. Spoczywał o o kilkadziesią t zaledwie krokó w od miejsca, w któ rym zginą ł i pochowany został Roget.

Pró by odtworzenia wypadkó w wyglą dał y zrazu beznadziejnie. Nikt nie umiał wysuną ć prawdopodobnie brzmią cej hipotezy. Na miejsce przybył a mieszana komisja angielsko — kanadyjska. Zegarek Challiersa staną ł na godzinie dwunastej, ale nie wiadomo był o, czy strzaskał się o pó ł nocy, czy w poł udnie. Zegarek Savage’a staną ł na drugiej. Dokł adne badania (a badano tak dokł adnie, jak na to pozwalał y ludzkie moż liwoś ci) stwierdził y, ż e sprę ż yna rozkrę cił a się do koń ca. A zatem zegarek Savage’a nie staną ł zapewne w chwili jego ś mierci, lecz szedł jeszcze jakiś czas po niej.

We wnę trzu Stacji panował zwykł y ł ad. Ksią ż ka stacyjna, do któ rej zapisywano wszelkie istotne wydarzenia, nie zawierał a niczego, co mogł oby rzucić na wypadki choć odrobinę ś wiatł a. Pirx przestudiował ją zapis po zapisie. Był y lakoniczne. O tej a tej godzinie dokonano pomiaró w astrograficznych, naś wietlono tyle a tyle pł yt w takich to warunkach, przeprowadzono nastę pują ce obserwacje wś ró d tych stereotypowych notatek ż adna nie odnosił a się, choć by poś rednio, do tego, co zaszł o na Stacji podczas ostatniej księ ż ycowej nocy Challiersa i Savage’a:

We wnę trzu Stacji panował nie tylko ł ad: wszystko w niej ś wiadczył o o tym, ż e ś mierć zaskoczył a mieszkań có w w sposó b nagł y. Znaleziono otwartą ksią ż kę, na któ rej marginesie Challiers robił notatki; leż ał a przyciś nię ta drugą, aby się kartki nie zamknę ł y, pod ś wiecą cą wcią ż lampą elektryczną. Obok leż ał a fajka, któ ra przechylił a się, i wypadają cy z niej ż uż elek osmalił lekko plastykowy blat stoł u… A znó w Savage gotował wtedy kolację. W kuchence otwarte był y puszki konserw, w misce — rozmieszana z mlekiem papka omletowa, uchylone drzwi lodó wki, rozstawione na biał ym stoliku dwa talerze, dwie pary sztuć có w, nakrojony, sczerstwiał y chleb…

Wię c jeden z nich porzucił lekturę, odł oż ył palą cą się fajkę, tak jak to się robi, gdy ktoś chce opuś cić pokó j na kilka minut i zaraz wró cić. A drugi odszedł od kuchennych przygotowań, od patelni z roztopionym tł uszczem, nie zatrzasną wszy nawet drzwi lodó wki.

Nał oż yli skafandry i wyszli, w noc. Ró wnocześ nie? Czy jeden po drugim? Po co? Doką d?

Ich pobyt na Stacji trwał już dwa tygodnie. Doskonale znali jej otoczenie. Zresztą, noc miał a się ku koń cowi. Za kilkanaś cie godzin miał o wzejś ć sł oń ce. Czemu nie zaczekali na wschó d; skoro obaj — czy jeden z nich — chciał schodzić na dno krateru? O tym, ż e taki był jak gdyby zamiar Challiersa, ś wiadczył o miejsce, w któ rym go znaleziono. Wiedział, jak i Savage, ż e zapuszczenie się na pł ytę skalną pod Sł oneczną Bramą, gdzie droga urywa się nagle, jest szaleń stwem. Ł agodna jej pochył oś ć przechodził a tu w stok coraz ostrzejszy, jakby zapraszają c do zejś cia w dó ł, ale kilkadziesią t krokó w niż ej ział y już utworzone katastrofą zerwy. Nowa droga omijał a to miejsce, szł a prosto dalej, wzdł uż linii aluminiowych prę tó w. Wiedział o tym każ dy, kto choć raz był na Stacji. I oto jeden ze stał ych jej pracownikó w poszedł wł aś nie tam, zaczą ł zstę pować po taflach idą cych w otchł ań, dlaczego? Ż eby się zabić?

Czy ktoś, kto chce popeł nić samobó jstwo, wstaje od ciekawej lektury, zostawia rozł oż oną ksią ż kę, odkł ada palą cą się fajkę i idzie na spotkanie ś mierci?

A Savage? W jakich okolicznoś ciach pę kł o szkł o jego heł mu? Czy dopiero wychodził ze Stacji, czy też do niej wracał? Chciał szukać Challiersa, któ ry nie wracał? Ale dlaczego nie poszedł z nim razem? A jeż eli poszedł, to jak mó gł pozwolić mu zejś ć ku przepaś ci?

Tyle był o pytań bez odpowiedzi.

Jedyna rzecz, wyraź nie znajdują ca się nie na swoim miejscu, to był a paczka klisz fotograficznych, sł uż ą cych do utrwalania kosmicznych promieni. Leż ał a w kuchni, na biał ym stoliku, obok czystych, pustych talerzy.

Komisja doszł a do nastę pują cego wniosku. W tym dniu peł nił dyż ur Challiers. Zagł ę biony w lekturze, w pewnym momencie spostrzegł, ż e dochodzi jedenasta.

O tej porze powinien był wymienić naś wietlone klisze nowymi. Klisze poddawano naś wietlaniu poza obrę bem Stacji. Jakieś sto krokó w w gó rę zbocza znajdował a się wykuta w skale studzienka, niezbyt gł ę boka, o ś cianach pokrytych oł owiem, aby klisze trafiane był y wył ą cznie promieniami, biegną cymi z zenitu. To był jeden z przestrzeganych warunkó w ó wczesnych prac. Challiers wstał zatem, odł oż ył ksią ż kę i fajkę, wzią ł nową paczkę klisz, wł oż ył skafander, opuś cił Stację przez komorę ciś nieniową, udał się do studzienki, wszedł do niej po wpuszczonych w cembrowinie szczeblach, zmienił klisze i zabrawszy naś wietlone, wracał.

Wracają c, zboczył z drogi. Nie zepsuł mu się aparat tlenowy, wię c nie zamą cił a mu przytomnoś ci anoksja, brak tlenu. Tyle co się dał o stwierdzić, gdy badano strzaskany skafander — po wydobyciu go z dna przepaś ci.

Czł onkowie komisji doszli do przekonania, ż e Challiers musiał ulec nagł emu zamroczeniu, w przeciwnym razie nie zmylił by drogi. Znał ją zbyt dobrze. Moż e zasł abł chwilowo i omdlał, moż e uległ zawrotowi gł owy, stracił orientację doś ć, ż e posuwał się naprzó d są dzą c, ż e wraca, gdy w rzeczywistoś ci kierował się prosto w oczekują cą go sto metró w dalej otchł ań.

Savage, nie mogą c doczekać się jego powrotu, zaniepokojony, porzucił kolacyjne przygotowania, usił ował nawią zać z nim ł ą cznoś ć radiową (stacja radiowa był a wł ą czona na ultrakró tkim zakresie fal ł ą cznoś ci lokalnej; mogł a zostać naturalnie wł ą czona wcześ niej, gdy ktoś z dyż urują cych usił ował pomimo zakł ó ceń nawią zać ł ą cznoś ć z Cioł kowskim, ale po pierwsze — radio Cioł kowskiego nie odebrał o ż adnych sygnał ó w, nawet zniekształ conych do niezrozumiał oś ci, po drugie zaś — taka moż liwoś ć był a mał o prawdopodobna i z tego powodu, ż e tak Savage, jak i Challiers doskonale pojmowali daremnoś ć pró b skomunikowania się w porze wł aś nie najwię kszych zakł ó ceń, przy nadchodzą cym ś wicie), a gdy to się nie powiodł o, bo Challiers w tym czasie już nie ż ył, Savage wł oż ywszy skafander wybiegł w ciemnoś ć i począ ł szukać towarzysza.

Być moż e, wskutek zdenerwowania milczeniem Challiersa i niepoję tym jego tak nagł ym zniknię ciem, zmylił drogę, albo raczej — gdyż on był z nich dwó ch bardziej wprawnym i doś wiadczonym gó roł azem — usił ują c systematycznie przeszukać pobliż e Stacji, niepotrzebnie i nadmiernie ryzykował — doś ć na tym, ż e w trakcie tych poszukiwań karkoł omnych upadł, strzaskawszy szkł o heł mu. Miał jeszcze doś ć sił, aby, zaciskają c rę ką powstał y otwó r, dobiec do Stacji i wspią ć się ku klapie. Ale nim zamkną ł ją, nim wpuś cił do komory powietrze, ostatek tlenu uciekł i Savage runą ł z ostatniego szczebla drabinki w omdlenie, któ re nastę pne sekundy obró cił y w ś mierć.

To wyjaś nienie podwó jnej tragedii nie przemawiał o Pirxowi do przekonania. Zapoznał się dokł adnie z charakterystyką obu Kanadyjczykó w. Szczegó lną uwagę poś wię cił przy tym Challiersowi, gdyż to on miał być mimowolnym sprawcą ś mierci wł asnej i swego towarzysza. Challiers miał trzydzieś ci pię ć lat. Był znanym astrofizykiem, ale i wprawnym alpinistą. Cieszył się doskonał ym zdrowiem, nie chorował; nie znał zawrotó w gł owy — przedtem pracował na.. ziemskiej” pó ł kuli Księ ż yca, gdzie stał się jednym z zał oż ycieli klubu gimnastyki akrobacyjnej, tej osobliwej dyscypliny, któ rej adepci potrafią wykonać dziesię ć salt z jednego odbicia przed pewnym lą dowaniem na ugię tych nogach albo utrzymać na swych barkach piramidę dwudziestu pię ciu ludzi!

I ten Challiers miał nagle bez ż adnej przyczyny zasł abną ć czy dostać rozstroju jakiegoś, sto krokó w od Stacji, i nie potrafił by, nawet gdyby mu się coś takiego przytrafił o, zejś ć ku niej szerokim zboczem, lecz poszedł by pod prostym ką tem, w fał szywym kierunku, przy czym musiał, przed dotarciem na ocalał ą czę ś ć drogi, pokonać w mrokach to wzgó rze gł azó w, któ re cią gnę ł o się na tył ach Stacji wł aś nie w tym miejscu?

I był jeszcze drugi szczegó ł, któ ry wedł ug Pirxa (ale nie tylko wedł ug niego) zdawał się, już bezpoś rednio, przeczyć wersji przyję tej w oficjalnym protokole.

Na Stacji panował ł ad. Ale znaleziono jedną rzecz nie na miejscu: ową paczkę klisz na stole kuchennym.

Wyglą dał o na to, ż e Challiers wyszedł, aby zmienić klisze. Ż e zmienił je. Ż e wcale nie poszedł ku przepaś ci, nie darł się ku niej przez wał piargó w, lecz najzwyczajniej wró cił do wnę trza Stacji. Ś wiadczył y o tym klisze. Poł oż ył je na stole kuchennym.

Dlaczego tam?

I gdzie był wtedy Savage?

Naś wietlone klisze, leż ą ce w kuchni — orzekł a komisja — musiał y pochodzić z ekspozycji poprzedniej, porannej. Jeden z naukowcó w poł oż ył je na stole przypadkiem. Jednakż e ż adnych klisz przy ciele Challiersa nie znaleziono.

Komisja uznał a, ż e paczka klisz mogł a wysuną ć się z kieszeni skafandra czy z rą k padają cego w przepaś ć i znikną ć w jednej z tysię cznych szczelin skalnego rumowiska. Pirxowi wyglą dał o to na nacią ganie faktó w do przyję tej hipotezy.

Schował protokoł y do szuflady. Nie musiał do nich już zaglą dać. Znał je na pamię ć. Powiedział sobie wtedy, a wł aś ciwie nie wyraził tej myś li sł owami, bo był a niewzruszoną pewnoś cią — ż e rozwią zanie tajemnicy nie krył o się w psychice obu Kanadyjczykó w. To znaczy, ż e nie był o ż adnego omdlenia, zasł abnię cia, zamroczenia przyczyna tragedii był a inna. Krył a się w samej Stacji albo na zewną trz niej. Zaczą ł od badania Stacji. Nie szukał ż adnych ś ladó w: chciał tylko dokł adnie poznać wszystkie szczegó ł y urzą dzeń. Spieszyć się nie musiał, czasu był o doś ć. Najpierw obejrzał komorę ciś nieniową. Kredowy kontur wcią ż jeszcze widniał u stó p drabinki. Pirx zaczą ł od drzwi wewnę trznych. Jak zwykle w mał ych komorach tego typu urzą dzenie pozwalał o otworzyć albo drzwi, albo klapę gó rnego wł azu. Przy otwartej klapie drzwi nie moż na był o odemkną ć. Wykluczał o to nieszczę ś liwe wypadki, spowodowane na przykł ad tym, ż e ktoś otwiera klapę, gdy ró wnocześ nie ktoś inny odmyka drzwi. Wprawdzie otwierał y się do ś rodka i panują ce wewną trz Stacji ciś nienie samo zatrzasnę ł oby je z sił ą niemal osiemnastu ton, ale mię dzy skrzydł em drzwi i framugą mogł a się znaleź ć na przykł ad czyjaś rę ka albo twardy jakiś przedmiot czy narzę dzie wtedy nastą pił aby wybuchowa ucieczka powietrza w pró ż nię. Z klapą sprawa był a o tyle bardziej skomplikowana, ż e jej poł oż enie sygnalizował centralny aparat rozrzą dczy, mieszczą cy się w radiostacji. Przy otwarciu klapy zapalał się na jego pulpicie czerwony wskaź nik. Ró wnocześ nie wł ą czał się samoczynnie odbiornik „zielonego sygnał u”. Był o to szklane oko w niklowym pierś cieniu, umieszczone w centrum ró wnież w oszklonej tarczy lokatora. Wachlowanie.. motylka” w oku powiadamiał o, ż e znajdują cy się na zewną trz Stacji czł owiek oddycha normalnie; ponadto ś wiecą ca smuż ka na tarczy lokatora, pokalibrowanej w segmenty, wskazywał a, gdzie ten czł owiek się znajdował.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.