Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 7 страница



Pirxowi wydawał o się to nie cał kiem dobrym pomysł em, bo przecież nie zawsze wybiera się stront, z któ rej ś wieci sł oń ce. Trzeba iś ć wtedy tył em czy jak?

Tamci zaczę li się ś miać. Pokazali mu pokrę tł o na piersi, któ re powodował o przesunię cie srebra i czerni miejscami.

Moż na był o mieć przó d korpusu czarny, a plecy srebrne, albo na odwró t. Sposó b, w jaki się te bary przemieszczał y, był ciekawy. Mię dzy zewnę trzną przezroczystą, z twardego plastyku sporzą dzoną warstwą skafandra a wł aś ciwym jego korpusem ział a cieniutka szczelina, wypeł niona dwoma rodzajami barwnikó w, czy raczej mas pó ł pł ynnych, aluminizowanej i nawę glonej. Przepychał o je po prostu ciś nienie tlenu z aparatury do oddychania.

Ale trzeba był o już iś ć na statek. Przedtem, przychodzą c ze sł oń ca, Pirx nie widział nic w komorze ciś nieniowej, taki był oś lepiony. Teraz dopiero zauważ ył, ż e był a osobliwie urzą dzona — cał a jedna ś ciana chodził a jak tł ok. A to dlatego, wyjaś nił Pnin, ż eby za jednym zamachem moż na wpuszczać albo wypuszczać dowolną iloś ć ludzi i niepotrzebnie nie tracić powietrza. Pirx poczuł coś w rodzaju zazdroś ci, bo komory w Instytucie był y to wysł uż one pudł a, przestarzał e co najmniej o pię ć lat, a pię ć lat technologicznego zacofania — to cał a epoka! Sł oń ce pozornie wcale się nie opuś cił o. Dziwnie szł o się w nadymanych butach, jakby ponad gruntem, ale uczucie to znikł o, nim doszli do rakiety.

Profesor przytkną ł heł m do heł mu Pirxa, wykrzykną ł kilka poż egnalnych sł ó w, podali sobie rę ce w cię ż kich rę kawicach i wleź li za pilotem do brzucha rakiety, któ ra odrobinę siadł a pod zwię kszonym cię ż arem.

Pilot odczekał, ż eby tamci mogli odejś ć na bezpieczną odległ oś ć, i zapuś cił silniki. Wewną trz skafandra ponury grzmot narastają cego cią gu brzmiał jakby zza grubej ś ciany. Cią ż enie wzrastał o, ale nawet nie poczuli, kiedy rakieta oderwał a się od gruntu. Tylko gwiazdy zawahał y się w iluminatorach, a widoczne przez ich niż szy pas skalne pustkowie opadł o w dó ł i znikł o.

Lecieli teraz zupeł nie nisko i dlatego nic nie widzieli tylko pilot obserwował przesuwają cy się pod rakietą upiorny krajobraz. Rakieta wisiał a pionowo jak helikopter. Narastanie szybkoś ci poznawał o się po gł oś niejszym cią gu i delikatnej wibracji cał ego korpusu.

— Uwaga, schodzimy — dobiegł y sł owa z wnę trza heł mu. Pirx nie wiedział, czy to mó wi pilot przez instalację pokł adowego radia, czy Pnin. Fotele rozł oż ył y się. Odetchną ł gł ę boko, stał się lekki, tak lekki, jakby miał popł yną ć ku sufitowi; odruchowo ują ł porę cze. Pilot zahamował ostro, dysze zabuzował y, zagrał y skowyczą cym tonem, wrzask odwró conych, wiją cych się wzdł uż ś cian pł omieni uró sł nieznoś nie, cią ż enie wzrosł o, zmalał o, i Pirxa doszedł podwó jny, suchy odgł os stuknię cia — siedli. W nastę pnej chwili stał o się coś nieoczekiwanego. Rakieta, któ ra weszł a już w te swoje koł yszą ce się ruchy i huś tał a się w gó rę i w dó ł, chyba trochę tak, jak czasem owad wykonują cy odwł okiem miarowe przysiady, pochylił a się i z narastają cym grzechotaniem gł azó w zaczę ł a się najwyraź niej obsuwać … Katastrofa — przemknę ł o w myś li Pirxowi. Nie przestraszył się, ale odruchowo napią ł wszystkie mię ś nie. Tamci dwaj leż eli nieruchomo. Silnik milczał. Rozumiał doskonale pilota: pojazd chwiejnie, kulawo suną ł wraz z osypiskiem i cią g silnikó w, zanimby go unió sł w gó rę, mó gł — przy nagł ym przechyle jednej z „nó g” — przewró cić ich lub rzucić na skał y.

Grzechotanie i wizg przesuwają cych się pod stalowymi ł apami brył kamiennych sł abł y, aż ustał y. Jeszcze parę strumykó w ż wiru dź wię cznie uderzył o o stal, jeszcze jakiś odł am usuną ł się gł ę biej pod cię ż arem przegubowej „nogi” i kabina powolutku osiadł a, przekrzywiona o jakieś dziesię ć stopni.

Pilot wylazł ze swojej studzienki trochę nieswó j i zaczą ł tł umaczyć, ż e konfiguracja terenu zmienił a się: widocznie pó ł nocnym ż lebem zeszł a nowa lawina. Lą dował na piargu, pod ś cianą, bo chciał, ż eby mieli jak najbliż ej.

Pnin odparł, ż e to nie jest najlepszy sposó b skracania drogi, lawinisko — nie kosmodrom, i kiedy się nie musi, ryzykować nie wolno. Na tym się kró tka wymiana zdań skoń czył a, pilot przepuś cił ich do ś luzy i zeszli po drabince na piarg. Pilot został w rakiecie, czekają c na powró t Pnina, a oni ruszyli we dwó ch za wielkim Rosjaninem.

Pirx są dził dotą d, ż e zna Księ ż yc. Mylił się jednak. Otoczenie Cioł kowskiego był o rodzajem promenady w poró wnaniu z miejscem, w któ rym się znalazł. Rakieta, przechylona na maksymalnie rozstawionych., nogach”, ugrzę zł ych w kamiennym lawinisku, stał a jakieś trzysta krokó w od cienia, rzucanego przez gł ó wny wał Mendelejewa. Rozż agwiona w czarnym niebie czeluś ć sł oneczna dotykał a niemal grani, któ ra zdawał a się w tym miejscu topnieć — ale to był o zł udzenie. Nie był nim obszar pionowych ś cian, wychodzą cych z ciemnoś ci jakiś kilometr, a moż e dwa dalej; ku porż nię tej gł ę bokimi rowami ró wninie, stanowią cej dno krateru, zbiegał y ze ż lebó w przeraź liwe biał e stoż ki osypisk; miejsca ś wież ych obwał ó w moż na był o poznać po zmę tnieniu rysunku gł azó w, wywoł anym osiadają cą w cią gu godzin kurzawą. Samo dno krateru, z popę kanej taflami lawy, takż e pokrywał a warstwa jasnego pył u; cał y Księ ż yc upudrowany był mikroskopijnymi szczą tkami meteoró w, tego martwego deszczu, któ ry od milionleci padał nań z gwiazd.

Po obu stronach ś cież ki, a wł aś ciwie nagromadzenia brył i odł amó w, ró wnie dzikiego jak cał e otoczenie, tej ś cież ki, co nazwę swą zawdzię czać mogł a tylko osadzonym w cemencie aluminiowym tykom, z któ rych każ da miał a u szczytu rodzaj rubinowej kulki, po obu stronach tego w gó rę piargó w wycelowanego szlaku stał y, w poł owie obję te ś wiatł em, w poł owie czarne jak noc galaktyczna, ś ciany, z któ rymi nie mogł y się ró wnać olbrzymy Alp czy Himalajó w.

Niewielkie cią ż enie księ ż ycowe pozwalał o budulcowi skalnemu przybierać formy, zrodzone jakby w koszmarnym ś nie, i trwać w nich wiekami, ż e oko, choć by nawykł e do widoku przepaś ci, prę dzej czy pó ź niej gubił o się podczas wę dró wki ku szczytom, a inne zmysł y potę gował y jeszcze wraż enie nierzeczywistoś ci, niemoż liwoś ci takiego krajobrazu: biał e brył y pumeksu trą cone stopą podlatywał y w gó rę, jak pę cherze, najcię ż szy zaś bazaltowy okruch, rzucony na osypisko, leciał niesamowicie powoli i dł ugo, aby upaś ć bezdź wię cznie — tak wł aś nie, jakby to był o tylko we ś nie. Kilkaset krokó w wyż ej barwa skał y zmienił a się. Rzeki ró ż owawego porfiru dwoma obwał owaniami obejmował y ż leb, ku któ remu szli. Gł azy, spię trzone gdzieniegdzie na wysokoś ć kilku pię ter, sczepione brzytwowatymi krawę dziami, jak gdyby czekał y tylko dotknię cia, któ re puś ci je niepowstrzymanym kamieniospadem.

Pnin prowadził ich przez ten las skamieniał ych wybuchó w idą c niezbyt szybko, lecz nieomylnie. Czasem pł yta, na któ rej postawił nogę w ogromnym bucie skafandra, zachybotał a. Wó wczas zamierał na mgnienie i albo szedł dalej, albo omijał to miejsce, poznają c po sobie tylko wiadomych oznakach, czy gł az wytrzyma cię ż ar czł owieka, czy nie.

A przy tym dź wię k, tak wiele mó wią cy wspinaczowi, tutaj nie istniał.

Jedna z pał ub bazaltowych, któ re omijał, bez najmniejszej przyczyny obruszył a się w dó ł stoku, lecą c ruchem jakby sennym, zwolnionym — aż porwał a za sobą gromadę kamieni, któ re wś ciekł ymi susami sadził y coraz szybciej, nareszcie biał a jak mleko kurzawa okrył a dalszą drogę lawiny. Widowisko to był o wł aś nie jak z majaczenia, maligny — zderzają ce się brył y nie wydawał y gł osu i nawet drż enia gruntu nie czuł o się przez pę kate podeszwy butó w; kiedy ostro zakrę cili przy nastę pnym zakosie, Pirx zobaczył ś lad zejś cia lawiny i ją samą, już jako chmurę ł agodnie ś cielą cych się fal. Odruchowo, z niepokojem poszukał oczami rakiety, ale był a bezpieczna — stał a jak przedtem oddalona moż e o kilometr, moż e o dwa, widział jej lś nią cy odwł ok i trzy kreseczki nó ż ek. Niby dziwny owad księ ż ycowy spoczywał a na starym lawinisku, któ re przedtem wydawał o mu się spadziste, teraz zaś pł askie niczym stó ł.

Gdy zbliż yli się do strefy cienia. Pirx przyspieszył kroku. Zaciekł oś ć i groza biją ce z otoczenia tak absorbował y Pirxa, ż e nie miał wprost czasu, by obserwować Langnera. Teraz doszł o do niego, ż e mał y astrofizyk idzie pewnie i nigdy się nie potyka.

Trzeba był o przeskoczyć czterometrową szczelinę. Pirx wł oż ył w skok zbyt wiele sił y; poszybował w gó rę i opadł poruszają c bezsensownie nogami dobrych osiem metró w za krawę dzią przeciwległ ego brzegu. Dopiero w takim skoku księ ż ycowym otwierał o się czł owiekowi nowe doznanie, któ re nie miał o nic wspó lnego z bł aznowaniem turystó w hotelowych Luny. Weszli w cień. Dopó ki znajdowali się wzglę dnie blisko osł onecznionych pł yt skalnych, ich odblask rozjaś niał trochę otoczenie i grał w wypukł oś ciach skafandró w. Ale rychł o mrok ją ł gę stnieć, aż stał się taki, ż e znikli sobie z oczu. W tym cieniu był a noc. Pirx poczuł jej mró z przez wszystkie warstwy antytermiczne skafandra; mró z nie docierał bezpoś rednio do ciał a, nie ką sał skó ry, był tylko jakby objawieniem nowej milczą cej, lodowatej obecnoś ci poszczegó lne pł aty pancerne skafandra najwyraź niej zadrgał y, ochł odzone o dwieś cie kilkadziesią t stopni. Gdy oczy nawykł y, Pirx zobaczył, ż e kule na szczytach aluminiowych masztó w wydzielają wcale silne, czerwone ś wiatł o; paciorki tego rubinowego naszyjnika zakrę cał y wzwyż i znikł y w sł oń cu — tam rozpę kł y grzbiet skalny sadził ku ró wninie trzema przepaś ciami; przedzielał y je wą skie, poziome przesunię cia tafli ś ciennych, tworzą c rodzaj ostrych gzymsó w. Wydawał o mu się, ż e nikną cy szereg masztó w prowadzi do jednej z owych pó ł ek, ale pomyś lał, ż e to chyba niemoż liwe. Wyż ej, przez rozwalony jakby piorunowymi ciosami gł ó wny wał Mendelejewa, szedł sł up poziomego prawie ś wiatł a sł onecznego. Wyglą dał o ino jak rozpoczynają cy się w gł uchym milczeniu wybuch, bryzgają cy rozpaloną bielą na skalne filary i kominy.

— Tam jest Stacja — usł yszał w heł mie bliski gł os Pnina. Rosjanin zatrzymał się na granicy nocy i dnia, mrozu i ż aru, pokazują c coś w gó rze, lecz Pirx opró cz czarniawych nawet w sł oń cu zerw niczego nie zobaczył.

— Widzicie Orł a… Tak nazwaliś my ten grzbiet… to jest gł owa, to dzió b, a to — skrzydł o…

Pirx widział tylko nagromadzenie ś wiateł i cieni, nad wschodnią roziskrzoną granią sterczał a pozornie bliska, bo nie rozmyta powietrzną mgieł ką, przechylona turnia. Nagle zobaczył cał ego Orł a — skrzydł o to był a wł aś nie ta ś ciana, ku któ rej zmierzali: wyż ej z grani wył aniał a się gł owa na tle gwiazd, turnia był a dziobem.

Spojrzał na zegarek. Szli już czterdzieś ci minut. A wię c chyba co najmniej jeszcze drugie tyle.

Przed nastę pną strefą cienia Pnin zatrzymał się, ż eby przestawić swó j klimatyzator. Pirx skorzystał z tego i spytał, któ rę dy szł a droga.

— Tę dy — wskazał rę ką w dó ł. Pirx widział tylko pustkę, a na jej dnie stoż ek osypiska, z któ rego sterczał y wielkie odł amy skalne.

— Stamtą d oberwał a się pł yta — tł umaczył Pnin, zwracają c się teraz ku wgł ę bieniu grani. — To jest Brama Sł oneczna. Nasze sejsmografy w Cioł kowskim zarejestrował y wstrzą s; przypuszczalnie zeszł o okoł o pó ł miliona ton bazaltu…

— Zaraz — powiedział oszoł omiony Pirx — a jak się teraz dostarcza na gó rę zapasy?

— Sami zobaczycie, jak tam przyjdziemy — rzekł tamten i ruszył z miejsca. Pirx podą ż ył za nim, ł amią c sobie gł owę nad rozwią zaniem tej zagadki, ale nic nie wymyś lił. Czyż by wynosili każ dy litr wody, każ dą butlę tlenu na plecach?

To był o niemoż liwe.

Teraz szli szybciej. Ostatnia aluminiowa tyka tkwił a u przepaś ci. Ogarnę ł a ich ciemnoś ć. Zaś wiecili czoł owe reflektory, któ rych plamy bł ę dnie podrygiwał y, przeskakują c z jednych garbó w ś ciany na inne: kroczyli po gzymsie, zwę ż ają cym się miejscami do szerokoś ci dwó ch dł oni, gdzie indziej tak szerokim, ż e moż na był o staną ć na nim w rozkroku. Szli jak po linie, tą pó ł ką lekko pofał dowaną, ale zupeł nie pł aską, jej chropowatoś ć dawał a dobre oparcie. Co prawda wystarczył by jeden fał szywy krok, zawró t gł owy.

Dlaczego nie zwią zaliś my się? — pomyś lał Pirx. W tej chwili plama ś wietlna przed nim znieruchomiał a. Pnin staną ł.

— Lina — powiedział.

Podał koniec Pirxowi, a ten z kolei — przeł oż ywszy linę przez karabinki pasa — rzucił ją do Langnera. Nim ruszyli, Pirx mó gł, oparty o skał ę, patrzeć przed siebie.

Cał e wnę trze krateru leż ał o pod nim jak na dł oni — czarne wą wozy lawy stał y się siateczką pę knię ć, przysadkowaty stoż ek centralny rzucał dł ugi pas cienia.

Gdzie był a rakieta? Nie mó gł jej znaleź ć. Gdzie droga? Te zakosy, znaczone szeregami aluminiowych tyk? Takż e znikł y.

Był a tylko przestrzeń skalnego cyrku w blasku oś lepiają cym i smugach czerni, cią gną cych się od rumowisk do rumowisk; jasna mą ka skalna podkreś lał a rzeź bę terenu, z jej groteskowymi rojami krateró w coraz to mniejszych w samym tylko obrę bie wał ó w Mendelejewa musiał y ich być setki, od pó ł kilometrowych do ledwo widocznych; każ dy był ś ciś le okrą gł y, z pierś cieniem o ł agodnym stoku zewnę trznym i bardziej spadzistym ku ś rodkowi, z centralną gó rką lub stoż kiem, a przynajmniej drobnym punktem, na kształ t pę pka — mniejsze był y wiernymi kopiami mał ych, mał e ś rednich, a wszystkie razem obejmował y ogrom ś cian skalnych tego koliska trzydziestokilkumetrowego.

To są siedztwo chaosu i precyzji draż nił o umysł ludzki; był a w tym stwarzaniu i niszczeniu form wedł ug jedynego wzoru zarazem doskonał oś ć matematyczna i zupeł na anarchia ś mierci. Spojrzał w gó rę i w ty: — przez Bramę Sł oneczną wcią ż buchał y potoki biał ego ż aru.

Kilkaset krokó w za wą skim ż lebem ś ciana cofnę ł a się, wcią ż szli cieniem, rozjaś nionym jednak ś wiatł em odbijanym przez pionową maczugę skalną, któ ra wzbijał a się z mrokó w chyba na dwa kilometry; przetrawersowali ję zyk piargu i ukazał się, zalany sł oń cem, stok niezbyt stromy; Pirx zaczynał odczuwać dziwne odrę twienie, nie mię ś ni, lecz umysł u, zapewne od nieustają cego napię cia uwagi — bo wszystko miał tu naraz i Księ ż yc, i jego dzikie gó ry, i noc lodowatą na przemian z przepł ywami nieruchomego upał u, i to olbrzymie, pochł aniają ce wszystko milczenie, w któ rym odzywają cy się od czasu do czasu w heł mie gł os ludzki był czymś nieprawdopodobnym, niewł aś ciwym… Jakby ktoś na szczyt Matterhornu nió sł zł otą rybkę w akwarium: tak odcinał się ó w gł os od zamarł ego otoczenia.

Pnin skrę cił za rzucają cą ostatni cień iglicę i cał y zapalił się, jakby oblany ogniem — Pirxowi ten sam ogień chlusną ł w oczy, nim zdą ż ył jeszcze poją ć, ż e to sł oń ce, ż e wstą pili na gó rną, ocalał ą czę ś ć drogi.

Szli teraz obok niebie szybko z opuszczonymi obiema zasł onami przeciwsł onecznych heł mó w.

— Zaraz bę dziemy — powiedział Pnin.

Tej drogi rzeczywiś cie mogł y uż ywać pojazdy. Był a wyryta w skale, a wł aś ciwie otwarta sterowanymi eksplozjami: wprowadzał a, pod nawisem Orlego Skrzydł a, na samą grań; był tam rodzaj niewielkiej przeł ę czki, z naturalnym, podcię tym od doł u kotł em skalnym. Ten kocioł umoż liwił zaopatrywanie stacji po katastrofie. Cię ż arowa rakieta przewoził a zapasy i specjalny moź dzierz najpierw wstrzeliwał się do celu — tego basenu skalnego — a potem zaczynał strzelać pojemnikami. Kilka ulegał o zwykle strzaskaniu, lecz wię kszoś ć wytrzymywał a strzał i zderzenie ze skał ą, bo ich pancerne korpusy był y nad wyraz odporne. Dawniej, kiedy nie był o jeszcze nawet Luny Gł ó wnej ani ż adnych w ogó le stacji, jedynym sposobem dostarczania zapasó w ekspedycjom zagł ę biają cym się w okolice Sinus Medii był o wł aś nie zrzucanie z rakiet zasobnikó w, a ż e spadochrony na nic by się nie zdał y, musiano konstruować te duralowe czy stalowe pudł a tak, by wytrzymał y gwał towny upadek.

Ciskano je, niby bomby jakieś, a ekspedycja zbierał a pó ź niej rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra. Pojemniki te przydał y się teraz na nowo.

Od przeł ę czy szlak wió dł pod samą granią ku pó ł nocnemu szczytowi Orlej Gł owy; jakieś trzysta metró w pod nim bł yszczał pancerny koł pak Stacji. Od strony stoku otaczał go pó ł pierś cień gł azó w, staczają cych się w przepaś ć i opasują cych stalową banię, któ ra stał a na ich drodze. Kilka takich gł azó w spoczywał o na betonowej platformie w pobliż u wejś cia.

— To już nie moż na był o znaleź ć lepszego miejsca! — wyrwał się Pirxowi okrzyk.

Pnin, któ ry stawiał już nogę na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał się.

— Zupeł nie jakbym sł yszał Animcewa — powiedział i Pirx wyczuł w jego gł osie uś miech.

 

Pnin odszedł — sam — cztery godziny przed zachodem sł oń ca. Ale wł aś ciwie odszedł w noc, bo prawie cał a droga, któ rą musiał przebyć, ogarnię ta już był a nieprzeniknioną ciemnoś cią, i Langner, któ ry znał Księ ż yc, powiedział Pirxowi, ż e kiedy tamtę dy szli, nie był o jeszcze naprawdę zimno; skał a dopiero stygł a. Rzetelny mró z brał jaką ś godzinę po zapadnię ciu mrokó w.

Umó wili się z nim, ż e da znać, gdy dotrze do rakiety.

I rzeczywiś cie, w godzinę i dwadzieś cia minut pó ź niej ich radiostacja odezwał a się, mó wił Pnin. Zamienili tylko parę sł ó w, bo był już najwyż szy czas, tym bardziej ż e start odbyć się musiał w trudnych warunkach — rakieta nie miał a pionu, a ł apy jej doś ć gł ę boko weszł y w rumowisko i dział ał y jak rodzaj obcią ż onych balastem kotwic.

Widzieli ten start, osuną wszy stalową okiennicę — nie sam jego począ tek, gdyż miejsce postoju zasł aniał y ż ebra gł ó wnej grani. Ale naraz mrok, gę sty i bezpostaciowy, przeszył a linia ognista, któ rej z doł u zawtó rował rudawy brzask, był o to ś wiatł o odrzutu, odbijane kurzawą, wydmuchnię tą spomię dzy gł azó w lawiniska. Ognisty grot szedł wyż ej i wyż ej, i nie widać był o wcale rakiety, tylko tę strunę pał ają cą, coraz cień szą, rozedrganą, rozpadają cą się na pasma — normalna pulsacja silnika idą cego cał ą mocą. Potem — a gł owy ich uniesione był y ku niebu i wypisują cy na nim odlot tor ogniowy spoczywał już wś ró d gwiazd — prosta pochylił a się ł agodnie i pię knym ł ukiem poszybował a za horyzont. Zostali sami, w ciemnoś ci, bo umyś lnie zgasili wszystkie ś wiatł a, ż eby pewniej widzieć start. Zasunę li pancerną klapę okna, zaś wiecili lampy i spojrzeli na siebie. Langner lekko się uś miechną ł i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stoł u, na któ rym spoczywał jego plecak. Zaczą ł wydobywać z niego ksią ż ki, jedną po drugiej, Pirx, oparty o zaklę sł ą ś cianę, stał na rozstawionych nogach, jak na pokł adzie odlatują cego daleko statku.

Miał w sobie wszystko naraz, chł odne podziemia Luny Gł ó wnej, wą skie korytarze hotelowe, ich windy, turystó w skaczą cych pod sufit i wymieniają cych kawał ki nadtopionego pumeksu, lot do Cioł kowskiego, wielkich Rosjan, srebrną siateczkę radioteleskopu pomię dzy granią i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i tę drogę niesamowitą, poprzez skalny mró z i ż ar, z otchł aniami zaglą dają cymi w szybkę heł mu. Nie mó gł uwierzyć, ż e tak wiele pomieś cił o w sobie kilka zaledwie godzin — czas zolbrzymiał, ogarną ł te obrazy, pochł oną ł je, a teraz wracał y, jakby walczą c o pierwszeń stwo. Zamkną ł na chwilę rozpalone, suche powieki i znó w je otworzył.

Langner systematycznie ukł adał ksią ż ki na pó ł ce i Pirxowi wydał o się, ż e poją ł tego czł owieka, jego spokojne ruchy, gdy stawiał tom obok tomu, nie wynikał y z tę poty ani oboję tnoś ci, nie przytł aczał go ten martwy ś wiat, bo mu sł uż ył: przybył na Stację, ponieważ tego chciał, nie tę sknił za domem, jego domem był y spektrogramy, wyniki obliczeń i miejsce, w któ rym powstawał y, wszę dzie mó gł być u siebie, skoro potrafił tak skoncentrować swoją zachł annoś ć: wiedział, po co ż yje — był ostatnim czł owiekiem, któ remu Pirx wyznał by swoje romantyczne marzenia o wielkim czynie. Pewno by się nawet nie uś miechną ł, jak przed chwilą, wysł uchał by go i wró cił do swojej pracy. Pirx przez mgnienie zazdroś cił mu tej pewnoś ci, samowiedzy, ale czuł zarazem obcoś ć Langnera, nie mieli sobie nic do powiedzenia i musieli przeż yć razem tę rozpoczynają cą się noc i dzień po niej.

Obszedł oczami kabinę, jakby widział ją po raz pierwszy. Kryte plastykiem, zaklę sł e ś ciany. Zamknię te klapą pancerną okno. Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy. Kilka kolorowych reprodukcji mię dzy pó ł kami z fachową lekturą i wą ska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sobą w dwó ch rzę dach nazwiskami tych wszystkich, któ rzy byli tu przed nimi. Po ką tach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypeł nione okruchami ró ż nobarwnych minerał ó w, metalowe, lekkie krzesł a z nylonowymi siedzeniami. Mał y stó ł, nad nim chodzą ca na ramieniu lampa do pracy. Przez uchylone drzwi widać był o aparaturę radiostacji.

Langner robił porzą dki w szafie, peł nej klisz fotograficznych. Pirx wyminą ł goi wyszedł. Z korytarzyka na lewo szł y drzwi do kuchenki, na wprost — do komory wyjś ciowej, na prawo — do dwu miniaturowych pokoikó w. Otworzył swó j. Opró cz ł ó ż ka, skł adanego krzeseł ka, wsuwanego w ś cianę pulpitu i pó ł eczki — nie był o tam nic. Strop z jednej strony nad ł ó ż kiem opadał skoś nie jak w mansardzie, nie pł asko jednak, lecz pó ł koliś cie, zgodnie z krzywizną zewnę trznego pancerza. Wró cił na korytarz. Drzwi komory ciś nieniowej miał y owalnie zaokrą glone naroż a, brzegi uję te grubą warstwą hermetyzują cego plastyku, koł o szprychowe i lampkę, ś wiecą cą, gdy przy otwartej klapie zewnę trznej w komorze panował a pró ż nia. Teraz lampka był a ciemna. Otworzył drzwi. Dwie lampy zaś wiecił y się automatycznie, ukazują c ciasną przestrzeń o nagich metalowych ś cianach, z pionową drabinką poś rodku; dochodził a do klapy w stropie. Pod ostatnim szczeblem widniał jeszcze, zatarty licznymi stą pnię ciami, kontur obrysowany kredą. W tym miejscu znaleziono Savage’a; leż ał skulony, trochę na boku, i nie moż na go był o podnieś ć, bo przymarzł do chropowatych pł yt wł asną krwią, któ ra rozerwał a mu oczy i twarz.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.