Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 6 страница



Nim Pirx zdą ż ył dostrzec masyw Cioł kowskiego, rakieta, pchnię ta kró tkim wł ą czeniem silnikó w, ustawił a się pionowo, tak ż e ostatnią rzeczą, któ rą zobaczył, był ocean ciemnoś ci pochł aniają cej tatą pó ł kulę zachodnią; już spoza linii terminatora sterczał, pł oną c samym wierzchoł kiem, szczyt Ł obaczewskiego. Gwiazdy w gó rnym oknie stanę ł y nieruchomo. Zjeż dż ali na dó ł, jak w windzie; a ż e nurkowali przez wł asny, skupiają cy się u rufy pł omień silnikó w, gazy wrzeszczał y na wypukł oś ciach zewnę trznego pancerza przypominał o to nieco wchodzenie w atmosferę.

Fotele rozł oż ył y się same, przez gó rny iluminator Pirx widział wcią ż te same gwiazdy, lecieli kulą w dó ł, ale czuł mię kki, nieustę pliwy opó r, jaki temu upadkowi stawiał y grzmią ce w odwrotnym kierunku dysze. Nagle gruchnę ł y peł ną mocą. Aha, stajemy na ogniu! — pomyś lał Pirx, aby nie zapomnieć, ż e jest wszak prawdziwym astronautą, choć jeszcze bez dyplomu — uderzenie, coś zaklekotał o, trzasnę ł o, jakby wielki mł ot walił w kamienie, kabina mię kko zjechał a w dó ł, wró cił a do gó ry, w dó ł w gó rę, i tak chodził a dobrą chwilę na bulgocą cych wś ciekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo rozstawione „nogi” na dobre już wpił y się w skalne rumowisko.

Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodają c trochę ciś nienia do przewodó w olejowych, zasyczał o i kabina zawisł a nieruchomo.

Pilot wylazł do nich przez klapę w ś rodku podł ogi, otworzył ś cienną szafę, w któ rej, na koniec, ukazał y się skafandry. W Pirxa wstą pił o coś w rodzaju animuszu, nie na dł ugo jednak. Był y cztery skafandry, jeden pilota, poza tym mał y, ś redni i duż y. Pilot wlazł w swó j skafander w minutę, tylko heł mu nie zał oż ył i czekał na nich. Langner też uporał się szybko. A Pirx, czerwony, spocony i wś ciekł y, nie wiedział, co robić. Ś redni skafander był nań za mał y, a duż y — za wielki. W ś rednim opierał się solidnie gł ową o wierzch heł mu. W duż ym latał jak kokosowe ziarenko w wyschł ej skorupie. Owszem, udzielano mu ż yczliwych rad. Pilot zauważ ył, ż e duż y skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu, ż eby wypchał puste miejsce bielizną z plecaka. Ewentualnie gotó w był mu nawet poż yczyć koc. Dla Pirxa jednak sama myś l o takim napychaniu skafandra miał a w sobie coś bluź nierczego, przed czym cał a jego astronautyczna dusza stanę ł a dę ba. Owijać się jakimiś szmatami?

Wł oż ył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic już nie mó wili, ten pierwszy otworzył klapę ś luzy wyjś ciowej, weszli we trzech, pilot zakrę cił ś rubowym koł em i z kolei odemkną ł klapę zewnę trzną.

Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczył by i być moż e udał oby mu się już w pierwszym stą pnię ciu skrę cić nogę, ponieważ od powierzchni dzielił o ich dwadzieś cia metró w a choć cią ż enie mał e, skok, biorą c pod uwagę cię ż ar skafandra, jak gdyby z wysokoś ci pię tra na stosy gł azó w, w najwyż szym stopniu chwiejnych.

Pilot opuś cił skł adaną drabinkę i zeszli po niej — na Księ ż yc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami triumfalnymi. Nie był o ż ywej duszy. Pancerna kopuł a stacji Cioł kowskiego wznosił a się, oś wietlona skoś nymi promieniami strasznego księ ż ycowego sł oń ca, w odległ oś ci niespeł na kilometra. Ponad nią widniał o wykute w skale mał e lą dowisko, ale był o zaję te: stał y tam obok siebie w dwu rzę dach rakiety, duż o wię ksze od tej, któ rą przylecieli: transportowe.

Ich rakieta, osiadł szy trochę w jedną stronę, spoczywał a w swym potró jnym rozkroku; gł azy bezpoś rednio pod lejami dysz pociemniał y, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie pł aski, jeś li pł askim moż na był o nazwać to nieskoń czone gruzowisko, z któ rego tu i ó wdzie sterczał y zł omy wielkoś ci kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał się zrazu ł agodnie, aby przejś ć szeregiem pionowych prawie uskokó w w gł ó wny masyw Cioł kowskiego; ta pozornie bliska ś ciana leż ał a w cieniu i czarna był a jak wę giel. Jakieś dziesię ć stopni nad grzbietem Cioł kowskiego pł onę ł o sł oń ce — nie moż na był o patrzeć w tę stronę, tak oś lepiał o. Pirx spuś cił od razu przesł onę na szybkę heł mu, ale niewiele to pomogł o. Tyle, ż e nie musiał już mruż yć oczu. Stą pają c ostroż nie po ruchomych gł azach, ruszyli ku Stacji.

Rakietę stracili zaraz z oczu, bo trzeba był o przejś ć pł ytką kotlinę. Stacja dominował a nad nią i nad cał ą okolicą, w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wyglą dał a jak pamię tają ca mezozoik, rozwalona wybuchem, skalna forteca. Podobień stwo ostro ś cię tych naroż y do baszt ochronnych był o uderzają ce, ale tylko z daleka — im byli bliż ej, tym wyraź niej „baszty” tracił y foremnoś ć, rozchodził y się, a zbiegają ce po nich czarne pasy okazywał y się gł ę bokimi pę knię ciami; jak na Księ ż yc teren był jednak stosunkowo ró wny i szł o się po nim szybko. Każ de stą pnię cie wzbijał o chmurkę kurzu, tego osł awionego kurzu księ ż ycowego, któ ry wznosił się wyż ej pasa, otaczał ich mleczną, najbielszą chmurą i nie chciał opadać. Dlatego nie szli gę siego, lecz obok siebie — i kiedy już pod samą Stacją Pirx odwró cił się, zobaczył cał ą przebytą drogę — znaczył y ją trzy obł e, nieregularne wę ż e czy warkocze tego pył u, jaś niejszego od wszystkich ziemskich.

Pirx wiedział o nim sporo poż ytecznych rzeczy. Ż e pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem: pył u oczekiwano, ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opadać w pró ż ni bezpowietrznej. Księ ż ycowy jakoś nie chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod sł oń cem. Bo, jak się okazał o, zjawiska elektryczne przebiegają na Księ ż ycu inaczej niż na Ziemi. Na Ziemi są wył adowania atmosferyczne, bł yskawice, pioruny, ogniki ś wię tego Elma. Na Księ ż ycu oczywiś cie nie ma ich. Ale bombardowane czą steczkowym promieniowaniem skał y ł adują się takim samym ł adunkiem, jak pokrywają cy je kurz. Wię c, ż e jednakowe ł adunki się odpychają, kurz, raz wzbity, utrzymuje się dzię ki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzinę. Kiedy na Sł oń cu jest wię cej plam, Księ ż yc „kurzy się ” bardziej. Podczas minimum — mniej. I zjawisko to znika dopiero w kilka godzin po zapadnię ciu nocy — tej przeraź liwej nocy, któ rej sprostać mogą tylko specjalne, dwuś cienne, na podobień stwo termosó w budowane, skafandry, cię ż kie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli.

Uczone te rozmyś lania przerwał o przybycie do gł ó wnego wejś cia Stacji. Przyję to ich goś cinnie. Naukowy kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył trochę Pirxa, któ ry pewną przeciwwagę swej pucoł owatoś ci widział we wzroś cie. Ganszyn patrzał jednak na niego z gó ry — nie w przenoś ni. Dosł ownie. A jego kolega, fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wyż szy. W pewnym sensie jego wysokoś ć, w poł ą czeniu z ogó lnymi rozmiarami, kazał a myś leć raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Był o tam jeszcze trzech innych Rosjan, a moż e i wię cej, ale nie pokazywali się zapewne mieli sł uż bę. Na wierzchu mieś cił o się obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, skoś nie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szł o się do osobnej kopuł ki, nad któ rą wirował y wielkie kraty radaró w, a przez iluminatory moż na był o dostrzec ustawiony na samej grani Cioł kowskiego rodzaj oś lepiają co srebrnej, regularnej paję czyny — był to gł ó wny radioteleskop, najwię kszy na Księ ż ycu. Dostać się tam moż na był o w pó ł godziny, kolejką linową.

Potem wyjaś nił o się, ż e Stacja jest jeszcze o wiele wię ksza, aniż eli na to wyglą dał a. W podziemiach był y olbrzymie zbiorniki wody, powietrza, ż ywnoś ci; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w pę knię cie skał skrzydle znajdował y się przetwornice energii promienistej Sł oń ca na elektryczną. I był a tam też rzecz zupeł nie wspaniał a: olbrzymie solarium hydroponiczne, pod kopuł ą ze zbrojnego stalą kwarcu; opró cz sporej iloś ci kwiató w i wielkich zbiornikó w z jakimiś galonami dostarczają cymi witamin i biał ka, ró sł, w samym ś rodku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie, wyhodowanym na Księ ż ycu. Ś mieją c się, doktor Pnin wyjawił im, ż e banany nie należ ą do codziennej strawy zał ogi: są raczej dla goś ci.

Langner, któ ry znał się trochę na księ ż ycowym budownictwie, zaczą ł wypytywać o szczegó ł y konstrukcji kwarcowej kopuł y, bo zadziwił a go bardziej od bananó w; w samej rzeczy — budowla był a oryginalna. Ponieważ na zewną trz otwierał a się pró ż nia, kopuł a musiał a wytrzymać stał e ciś nienie dziewię ciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumował o się w imponują cą liczbę dwó ch tysię cy oś miuset ton. Z taką sił ą zawarte w solarium powietrze usił ował o wysadzić kwarcową banię we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z ż elbetó w, konstruktorzy wtopili w kwarc szereg zespawanych ż eber, któ re cał ą moc parcia bez mał a trzech milionó w kilogramó w przekazywał y na irydową tarczę u szczytu: stamtą d rozchodził y się, już na zewną trz, potę ż ne stalowe liny, zakotwiczone gł ę boko w okolicznym bazalcie. Był to wię c jedyny w swoim rodzaju.. kwarcowy balon na uwię zi”.

Z solarium poszli prosto do sali jadalnej na obiad. Bo na Cioł kowskim przypadał a wł aś nie pora obiadowa. Był to już trzeci z kolei obiad Pirxa: po drugim na Lunie i pierwszym w rakiecie. Wyglą dał o na to, ż e na Księ ż ycu je się tylko obiady.

Jadalnia, zarazem pomieszczenie wspó lne, był a niezbyt wielka; ś ciany pokrywał o drewno — nie boazeria, ale sosnowe belki. Nawet ż ywicą pachniał o. Taka nadzwyczajna „ziemskoś ć ” był a, po oś lepiają cych krajobrazach księ ż ycowych, szczegó lnie mił a. Ale profesor Ganszyn zdradził im, ż e to tylko cienka, wierzchnia warstwa powł oki ś ciennej jest drewniana — ż eby się mniej za domem tę sknił o. Ani podczas obiadu, ani pó ź niej nie mó wił o się o Mendelejewie, o wypadku, o nieszczę ś liwych Kanadyjczykach, ani o odlocie, zupeł nie jakby przyjechali w goś cinę i mieli tu siedzieć nie wiadomo jak dł ugo, Rosjanie zachowywali się, jakby opró cz Pirxa i Langnera w ogó le nic nie mieli na gł owie — pytali, co sł ychać na Ziemi, jak tam na Lunie Gł ó wnej; w przypł ywie szczeroś ci Pirx wyznał swą ż ywioł ową niechę ć dla turystó w i ich manier; wyglą dał o na to, ż e znalazł przychylnych sł uchaczy.

Dopiero po jakimś czasie moż na był o zauważ yć, ż e to ten, to inny z gospodarzy wychodzi, ż eby niebawem wró cić. Pó ź niej wyjaś nił o się, ż e chodzili do obserwatorium, bo na Sł oń cu powstał a bardzo pię kna protuberancja. Kiedy to sł owo padł o, wszystko inne przestał o dla Langnera istnieć. Wł aś ciwe naukowcom, im samym nieś wiadome, zapamię tanie ogarnę ł o cał y stó ł. Przyniesiono fotografie, potem wyś wietlano film nakrę cony przez koronograf protuberancja był a rzeczywiś cie wyją tkowa, miał a trzy czwarte miliona kilometró w dł ugoś ci i wyglą dał a jak przedpotopowy stwó r z pł omienistą paszczę ką. Ale nie o to zoologiczne podobień stwo chodził o, Ganszyn. Pnim trzeci astronom i Langner po zapaleniu ś wiatł a zaczę li rozmawiać z bł yszczą cymi oczami, gł usi na wszystko — ktoś wspomniał o przerwanym obiedzie — wró cili do jadalni, lecz i tu, odsuną wszy talerze, wszyscy zabrali się do rachowania na papierowych serwetkach, aż doktor Pnin zlitował się nad siedzą cym niby na kazaniu tureckim Pirxem i zaprosił go do swego pokoju, malutkiego, ale wyposaż onego w godną podziwu rzecz: duż e okno, z któ rego otwierał się widok na wschodni szczyt Cioł kowskiego. Sł oń ce, niskie, zieją ce jak piekielne wrota, rzucał o w chaos skalnych spię trzeń drugi chaos, cienió w, pochł aniają cych czernią kształ ty, jakby się za każ dą krawę dzią oś wietlonego gł azu otwierał a diabelska studnia, wiodą ca do samego ś rodka Księ ż yca. Jakby tam nicoś ć rozpuszczał a turnie, skoś ne wież e, igł y, obeliski, któ re wyskakiwał y dalej z atramentowych mrokó w niby jakiś ogień skamieniał y, wstrzymany w locie, ż e oko tracił o się wś ró d niemoż liwych do scalenia form, znajdują c wą tpliwą ulgę tylko w okrą gł ych jamach czerni, niby oczodoł ach wył upionych to był y, wypeł nione po brzegi cieniem, oka mał ych krateró w, szczegó lnie dobitne w tym skoś nym, ponad rzeczywistoś ć uplastyczniają cym pustynię ś wietle.

Był to widok jedyny w swoim rodzaju. Pirx bywał już na Księ ż ycu (co powtó rzył ze sześ ć razy podczas rozmowy), ale nigdy o tej porze, dziewię ć godzin przed zachodem. Siedzieli z Pninem dł ugo. Pnin mó wił mu „kolego”, a on nie wiedział, jak odpowiadać, lawirował wię c w gramatyce jak się dał o. Rosjanin miał fantastyczną kolekcję zdję ć, robionych w czasie wspinaczek — on, Ganszyn i trzeci ich towarzysz, znajdują cy się chwilowo na Ziemi, zajmowali się w wolnych chwilach alpinistyką.

Byli tacy, co pró bowali wprowadzić w obieg „lunistyka”, ale się nie przyją ł, tym bardziej ż e istnieją przecież Alpy księ ż ycowe.

Pirx, któ ry jeszcze przed wstą pieniem do Instytutu chodził na wspinaczki, odkrywszy w Pninie bratnią duszę, zaczą ł go wypytywać o ró ż nice mię dzy techniką ziemską a księ ż ycową.

— Musicie pamię tać o jednym, kolego — powiedział Pnin tylko o jednym. Ró bcie wszystko.. jak w domu”, dopó ki się uda. Lodu tutaj nie ma, chyba w bardzo gł ę bokich szczelinach, a i to niesł ychanie rzadko, ś niegó w, rozumie się, też ż adnych, wię c niby jest bardzo ł atwo, tym bardziej ż e moż na spaś ć z trzydziestu metró w i nic się czł owiekowi nie stanie — ale o tym nawet myś leć nie wolno.

Pirx bardzo się zdziwił. Dlaczego?

— Bo tu nie ma powietrza — wyjaś nił astrofizyk. — I ż ebyś cie nie wiedzieć jak dł ugo chodzili, nie nauczycie się oceniać prawidł owo odległ oś ci. Tu nawet dalmierz niewiele pomaga, a któ ż chodzi z dalmierzem? Wejdziecie na szczyt, zajrzycie w przepaś ć i wydaje się wam, ż e ma pię ć dziesią t metró w. Moż e ma pię ć dziesią t, moż e trzysta, a moż e pię ć set. Zdarzał o mi się … Zresztą, wiecie, jak to jest. Jak czł owiek raz sobie powie, ż e moż e odpaś ć, to prę dzej czy pó ź niej poleci. Na Ziemi gł owa się rozbije i zagoi, a tutaj jedno dobre stuknię cie w heł m, szybka pę knie, i po wszystkim. Tak ż e zachowujcie się jak w ziemskich gó rach. Na co byś cie sobie pozwolili tam, moż ecie sobie pozwolić tutaj. Z wyją tkiem skakania przez szczeliny. Choć by się wam zdawał o, ż e jest ledwo dziesię ć metró w, to jakby na Ziemi pó ł tora, poszukajcie kamienia i przerzuć cie na drugą stronę. Obserwujcie jego lot, prawdę mó wią c jednak radził bym, tak od serca, w ogó le nie skakać. No, bo jak sobie czł owiek parę razy skoczy na dwadzieś cia metró w, to mu już i przepaś ci nie straszne, i gó ry po kolana a wtedy najł atwiej o wypadek. Pogotowia gó rskiego tu nie ma… wię c sami rozumiecie.

Pirx spytał o Mendelejewa. Czemu stacja jest pod granią, a nie na dole? I czy droga trudna? Podobno wspinaczka? — Prawdziwej wspinaczki nie ma, tylko trochę ekspozycji, a to dlatego, ż e poszł a lawina kamienna. Spod Bramy Sł onecznej. Zniosł a drogę … Co do lokalizacji, niezrę cznie mi o tym mó wić. Teraz zwł aszcza, po tym nieszczę ś ciu. Ale musieliś cie przecież czytać o tym, kolego? …

Pirx, okropnie zmieszany, wystę kał, ż e miał wtedy sesję egzaminacyjną … Pnin uś miechną ł się, ale zaraz spoważ niał. — No có ż. Księ ż yc jest umię dzynarodowiony, ale każ de pań stwo ma swoją strefę badań naukowych — a my mamy tę pó ł kulę. Kiedy się okazał o, ż e pasy van Allena zakł ó cają bieg promieni kosmicznych na pó ł kuli skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwró cili się do nas, ż ebyś my im dali wybudować stację na naszej stronie. Zgodziliś my się. Wł aś nie braliś my się już sami do roboty, w Mendelejewie, wię c zaproponowaliś my im, ż eby przeję li go po nas, z tym ż e odstą pimy im wszystkie zwiezione przez nas materiał y budowlane, a rozliczać się bę dziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali, a potem odstą pili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako należ ą cym do Wspó lnoty Brytyjskiej. Nam to nie robił o naturalnie ró ż nicy. Ponieważ przeprowadzaliś my już wcześ niej wstę pne rozpoznanie terenu, jeden z naszych, profesor Animcew, wszedł w skł ad projektują cej grupy kanadyjskiej, z gł osem doradcy, dobrze zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy się, ż e Anglicy jednak biorą w tej historii udział. Przysł ali Shannera, któ ry oś wiadczył, ż e na dnie krateru mogą powstawać wtó rne pę ki promieniowania i bę dą zakł ó cać uzyskiwane rezultaty. Wasi specjaliś ci uważ ali, ż e to niemoż liwe, ale w koń cu Anglicy decydowali: to miał a być ich stacja. Postanowili przenieś ć ją pod grań. Koszty oczywiś cie wzrosł y przeraż ają co. A cał ą nadwyż kę finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zaglą damy do cudzych kieszeni. Zlokalizowano stację, zabrano się do wytyczania drogi. Animcew daje nam znać: Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczyć dwie przepaś cie na szlaku projektowanej drogi ż elbetowymi mostami, ale Kanadyjczycy nie godzą się, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Wię c chcą wgryź ć się w wewnę trzny stok Mendelejewa, przebić dwa skalne ż ebra kierunkowymi wybuchami. Odradzamy im — to moż e naruszyć ró wnowagę krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie sł uchają. Co robić?

Có ż mogliś my zrobić? Przecież to nie dzieci. Mamy wię cej doś wiadczenia selenologicznego, ale skoro nie chcą sł uchać rad, nie bę dziemy się im narzucali. Animcew zł oż ył votum separatum i na tym się skoń czył o. Zaczę li odstrzeliwać skał ę. Pierwszy nonsens — lokalizacji, pocią gną ł za sobą drugi, a skutki, niestety, nie dał y na siebie dł ugo czekać. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stację, poszł y transportery na gą sienicó wkach — proszę bardzo, udał o się. Stacja pracował a już trzy miesią ce, kiedy u podnó ż a przewieszki pod Bramą Sł oneczną, tą wielką szczerbą zachodnią grani — pokazał y się szczeliny…

Pnin wstał, wyją ł z szuflady kilka duż ych fotografii i pokazał je Pirxowi.

— O, w tym miejscu. To jest, a wł aś ciwie był a pó ł torakilometrowa pł yta, miejscami przewieszona. Droga szł a mniej wię cej w jednej trzeciej wysokoś ci, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszczę li alarm. Animcew (wcią ż tam siedział i perswadował ) tł umaczy im: ró ż nica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni. Pę knię cia bę dą się powię kszał y, na to nie ma rady. Przecież nie podeprze się niczym pó ł torakilometrowej ś ciany! Drogę trzeba natychmiast zamkną ć, a ż e Stacja już stoi, zbudować kolejkę linową. Oni zaś ś cią gają, jednego po drugim, ekspertó w z Anglii, z Kanady — i odbywa się po prostu komedia eksperci, któ rzy mó wią to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracają do domu. Zostają tylko ci, któ rzy widzą jaką ś radę na szczeliny. Zaczynają cementować. Gł ę bokie zastrzyki, przypory, cementują i cementują bez koń ca, bo co zacementują za dnia, pę ka po nastę pnej nocy. Ż lebem schodzą już mał e lawinki, ale zatrzymują się na murach. Budują system klinó w rozbijają cych wię ksze lawiny. Animcew tł umaczy, ż e nie chodzi o lawiny: cał a pł yta moż e runą ć! Nie mogł em wprost na niego patrzeć, kiedy do nas przyjeż dż ał, ten czł owiek ze skó ry wychodził: widział nadchodzą ce nieszczę ś cie i nic nie mó gł na to poradzić. Lojalnie wam powiem: Anglicy mają doskonał ych specjalistó w, ale to nie był problem specjalistyczny, selenologiczny, to się zrobił a kwestia ich prestiż u: zbudowali drogę i nie mogą się wycofać. Animcew wreszcie zł oż ył któ ryś tam protest i odszedł. Potem doszł o nas, ż e mię dzy Anglikami a Kanadyjczykami wynikł y spory, tarcia w zwią zku z tą pł ytą; to jest krawę dź tak zwanego Orlego Skrzydł a. Kanadyjczycy chcieli ją wysadzić, cał ą: drogę zrujnuje, ale potem bę dzie moż na zbudować bezpieczną. Anglikom to nie odpowiadał o — zresztą był a to utopia; Animcew obliczył, ż e trzeba by sześ ciomegatonowego ł adunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania uż ycia materiał ó w radioaktywnych jako ś rodkó w wybuchowych.

I tak się tam spierali i kł ó cili, aż pł yta runę ł a…

Anglicy pisali potem, ż e wszystko przez Kanadyjczykó w; bo odrzucili pierwszy projekt, tych wiaduktó w betonowych… Pnin patrzył chwilę na zdję cie drugie, ukazują ce powię kszoną niemal dwukrotnie szczerbę grani; czarnymi kropkami wyznaczone był o miejsce obwał u, któ ry zabrał i zdruzgotał drogę wraz ze wszystkimi jej umocnieniami.

— W rezultacie Stacja jest okresowo niedostę pna — bo przecież w dzień ł atwo dojś ć, parę trawersó w, tyle ż e duż a ekspozycja, już wam mó wił em — za to w nocy praktycznie to niemoż liwe. My tu nie mamy Ziemi, wiecie…

Pirx zrozumiał, o czym myś li Rosjanin: na tej stronie, podczas dł ugich nocy księ ż ycowych, nie ś wiecił a wielka lampa Ziemi.

— A podczerwienią nic nie moż na zrobić ” — spytał. Pnin uś miechną ł się.

— Okulary infraczerwone? Jakaż tam podczerwień, kolego, kiedy w godzinę po zachodzie skał a ma minus sto sześ ć dziesią t stopni na powierzchni… Owszem, teoretycznie moż na by iś ć z radaroskopem, ale czyś cie pró bowali kiedyś wspinać się w ten sposó b?

Pirx wyznał, ż e nigdy.

— I nie radzę wam. Jest to wyją tkowo skomplikowany sposó b popeł nienia samobó jstwa. Radar dobry jest w terenie pł askim, ale nie w ś cianie…

Wszedł Langner z profesorem: musieli już lecieć. Do Mendelejewa mieli pó ł godziny lotu, droga wymagał a dalszych dwó ch, a za siedem godzin zachodził o sł oń ce. Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znó w wyjaś nił o się, ż e poleci z nimi doktor Pnin. Zaczę ł o się tł umaczenie, ż e to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli nawet o tym sł yszeć.

Kiedy już mieli iś ć. Ganszyn spytał, czy nie mają jakichś wieś ci do przekazania na Ziemię — to ostatnia okazja. Bo wprawdzie Mendelejew ma z Cioł kowskim ł ą cznoś ć radiową, ale za siedem godzin wejdą na terminator i bę dą silne zakł ó cenia.

Pirx pomyś lał, ż e był oby nieź le przesł ać siostrze Mattersa pozdrowienia z „tamtej strony”, ale się na to nie odważ ył. Podzię kowali zatem i zeszli na dó ł, gdzie znó w wyszł o na to, ż e Rosjanie odprowadzą ich do rakiety. Tu Pirx zał amał się i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Wię c dobrali mu inny, a tamten został w komorze ciś nieniowej Cioł kowskiego.

Ten rosyjski skafander był trochę inny od znanych Pirxowi miał trzy, nie dwie przesł ony, na wysokie sł oń ce, na niskie sł oń ce i na kurz — ciemnopomarań czową. W innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urzą dzenie w butach — moż na był o nadymać podeszwy, ż e chodził o się jak na poduszkach. Nie czuł o się w ogó le skał y, a zewnę trzna warstwa zeló wki przylegał a doskonale do najgł adszej powierzchni. Był to model „wysokogó rski”. Poza tym skafander był w poł owie srebrny, a w poł owie czarny. Kiedy się czł owiek zwró cił czarną stroną ku sł oń cu, zaczynał potnieć, a kiedy srebrną — ogarniał go przyjemny chł ó d.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.