Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 5 страница



Urwał znaczą co. Pirx zamarł a Nie przez te sł owa — ale rę ka Szefa powoli zagarniał a papiery, któ re miał otrzymać wraz ze swoją Misją.

Dlaczego nie stosuje się ł ą cznoś ci kablowej: — zagadną ł Szef nie patrzą c na niego.

Ze wzglę du na koszty. Kabel koncentryczny ł ą czy na razie tylko Lunę Gł ó wną z Archimedesem. Ale w najbliż szych pię ciu latach planuje się skablowanie sieci przekaź nikowej wypalił Pirx.

Szef nie rozpogodzony wró cił do tematu.

No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odcię ty od ś wiata przez dwieś cie godzin podczas każ dej nocy. Dotą d praca szł a tam normalnie. W ubiegł ym miesią cu po zwykł ej przerwie w ł ą cznoś ci stacja nie zgł osił a się na wezwanie z Cioł kowskiego. Ekipa Cioł kowskiego wyruszył a o ś wicie, zastał a gł ó wną klapę otwartą, a w — komorze — czł owieka. Był to dyż ur Kanadyjczykó w. Challiersa i Savage’a. W komorze leż ał Savage. Miał pę knię tą szybę heł mu. Udusił się.

Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepaś ci pod Bramą Sł oneczną. Zginą ł wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porzą dek, aparatura pracował a, zapasy był y nietknię te, nie wykryto ż adnej awarii. Czytał eś o tym?

— Tak — powiedział Pirx. — Ale w gazetach był o, ż e zaszedł nieszczę ś liwy wypadek. Psychoza… podwó jne samobó jstwo w przystę pie obł ę du…

— Bzdura — rzekł Szef. — Znał em Savage’a. Z Alp. Nie mó gł się zmienić. No, nic. W gazetach był y brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Sł uchaj. Chł opcy tacy jak ty są już zasadniczo przebadani z taką samą dokł adnoś cią jak piloci, ale dyplomó w nie mają, wię c nie mogą latać. Poza tym praktykę wakacyjną tak czy inaczej musisz przejś ć. Jeż eli się zgodzisz, polecisz jutro.

— A kto jest drugi?

— Nie wiem. Jakiś astrofizyk. W koń cu — potrzeba tam astrofizykó w. Obawiam się, ż e nie bę dzie miał z ciebie pociechy, ale moż e poduczysz się trochę astrografii. Czy orientujesz się, o co chodzi? Komisja doszł a do przekonania, ż e był to nieszczę ś liwy wypadek, pozostał jednak pewien cień, nazwijmy to niejasnoś cią. Stał o się tam coś niezrozumiał ego. Nie wiadomo co. Pomyś leli wię c, ż e podczas nastę pnego dyż uru dobrze był oby tam mieć czł owieka, jednego przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widział em powodu do odmowy. Z drugiej strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczegó lnego. Oczywiś cie — oczy i uszy musisz mieć otwarte, ale nie masz ż adnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to, ż e wykryjesz dodatkowe okolicznoś ci wyjaś niają ce tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze”

— Jak, proszę? Nie — odparł Pirx.

— Myś lał em… Czy przypuszczasz, ż e bę dziesz się umiał zachować rozsą dnie” Bo to ci już uderzył o, niestety, do gł owy. Zastanawiam się …

Bę dę się zachowywał rozsą dnie — rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonó w.

— Wą tpię — rzekł Szef. — Posył am cię bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata…

— To przez ką piel? — nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał, ż e nie sł yszy. Podał mu najpierw papiery, a potem rę kę.

— Start masz jutro o ó smej rano. Rzeczy weź jak najmniej. Zresztą był eś tam już, wię c wiesz. Tu jest bilet na samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Gł ó wnej, stamtą d przerzucą cię dalej… — Mó wił coś jeszcze. Ż yczył mu czegoś? Ż egnał go? Pirx nie wiedział. Nie sł yszał nic. Nie mó gł sł yszeć, bo był bardzo daleko, już na „tamtej stronie”. W uszach miał grzmoty startowe, w oczach — biał e, martwe pł omienie księ ż ycowych skał, a w cał ej twarzy — niemal to samo osł upienie, któ re o tak zagadkowy koniec przyprawił o dwu Kanadyjczykó w. Robią c zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wzią ł w czterech susach, jakby naprawdę był już na Księ ż ycu gdzie cią ż enie maleje sześ ciokrotnie. Przed gmachem o mał o nie wpadł pod auto, któ re zahamował o z wrzaskiem opon, ż e aż ludzie zaczę li stawać, ale nawet tego nie zauważ ył. Na szczę ś cie Szef nie widział tych począ tkó w jego rozsą dnego zachowania, bo wró cił do swoich papieró w. W cią gu nastę pnych dwudziestu czterech godzin zdarzył o się z Pirxem, dokoł a Pirxa, Pirxowi, ze wzglę du na Pirxa tyle, ż e chwilami tę sknił niemal za letnią, osoloną ką pielą, w któ rej nie dział o się absolutnie nic.

Jak wiadomo, czł owiekowi szkodzi zaró wno niedobó r, jak i nadmiar wraż eń. Ale Pirx nie formuł ował tego rodzaju wnioskó w. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszyć, zredukować, a nawet zlekceważ yć, zdał y się, co tu owijać w baweł nę, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy, ż e przystojna stewardessa odruchowo cofnę ł a się o krok — co był o zupeł nym nieporozumieniem, bo w ogó le jej nie widział. Szedł jakby na czele ż elaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze nim. Kosmicznym Zbawcą Ludzkoś ci. Dobrodziejem Księ ż yca. Odkrywcą Strasznych Tajemnic, Poskromicielem Zmó r Tamtej Strony, a wszystkim — dopiero w przyszł oś ci, „in spe”, co nie pogarszał o bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie, wypeł niał o go ż yczliwoś cią i pobł aż liwoś cią wzglę dem wspó ł pasaż eró w, któ rzy w ogó le poję cia nie mieli, kto znajduje się wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca! Patrzał na nich jak Einstein u schył ku ż ycia na igrają ce w piasku niemowlę ta.

„Selene”, nowy pocisk Transgalaktyku, startował a z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był kontent. Nie są dził wprawdzie, ż e gdzieś w tym miejscu bę dzie w przyszł oś ci wmurowana tablica z odpowiednim napisem nie, tak daleko w marzeniach się nie posuną ł. Ale niewiele brakował o. Co prawda, w czarę spijanych rozkoszy ję ł a się z wolna wsą czać gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzieć. Ale na pokł adzie rakiety? Okazał o się, ż e bę dzie siedział na dole, w klasie turystycznej, wś ró d hał astry jakichś Francuzó w, obwieszonych aparatami fotograficznymi, przekrzykują cych się szalenie szybko w sposó b cał kowicie niezrozumiał y. On — w tł umie hał aś liwych turystó w?

Nikt się nim nie zajmował. Nikt nie odziewał go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak się czuje; nie zawieszał mu na plecach butli — chwilowo pocieszał się tym, ż e to dla niepoznaki.

Wnę trze klasy turystycznej wyglą dał o prawie jak kabina odrzutowca, tyle ż e fotele był y wię ksze, gł ę bsze, a tabliczka, na któ rej zapalał y się rozmaite informują ce napisy, tkwił a tuż przed twarzą. Napisy te zakazywał y przeważ nie ró ż nych rzeczy: wstawania, poruszania się, palenia papierosó w, daremnie usił ował Pirx przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakł adaniem nogi na nogę, lekceważ eniem pasó w bezpieczeń stwa odró ż nić się od tł umu profanó w astronautyki. Już nie urocza stewardessa, ale pomocnik pilota kazał mu się przypią ć, i to był a jedyna chwila, w któ rej ktoś z zał ogi zwró cił na niego uwagę. Nareszcie jeden z Francuzó w, raczej przez pomył kę, poczę stował go owocową pastylką. Pirx wzią ł ją, dokumentnie zakleił sobie lepką sł odyczą zę by i osiadł szy z rezygnacją w nadymanej gł ę bi fotela, oddał się rozmyś laniom. Z wolna utwierdził się raz jeszcze w przekonaniu o przeraź liwym niebezpieczeń stwie swej Misji, któ rej nadcią gają cą grozę smakował bez poś piechu, i tak zabierał się do jej pró bowania jak nał ogowy pijak, któ remu dostał a się w rę kę mchem porosł a butelka trunku z czasó w wojen napoleoń skich.

Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie się, w ogó le je zignorować — tyle razy już to widział!

Nie wytrzymał jednak. Kiedy „Selene” weszł a na orbitę okoł oziemską, z któ rej miał a dopiero ruszyć ku Księ ż ycowi, przylepił się do szyby. Bo też fascynują cy był ó w moment, w któ rym podkreś lona liniami dró g, kanał ó w, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczał a się jak gdyby od wszelkich ś ladó w ludzkiej obecnoś ci, a kiedy znikł y ostatnie, pod statkiem leż ał a plamista, oblepiona kł aczkami chmur wypukł oś ć planety, i wzrok, przechodzą c z czerni oceanó w na kontynenty, daremnie usił ował odnaleź ć cokolwiek stworzonego przez czł owieka. Z odległ oś ci kilkuset kilometró w Ziemia wyglą dał a pusto, przeraź liwie pusto, jakby ż ycie dopiero się na niej rodził o, sł abym nalotem zieleni znaczą c jej cieplejsze obszary.

W samej rzeczy widział to już wiele razy. Ale przemiana zaskakiwał a go zawsze na nowo — był o w niej coś, z czym nie mó gł się pogodzić. Czy moż e pierwsze unaocznienie mikroskopijnoś ci czł owieka wobec pró ż ni? Wejś cie w obrę b innej skali wielkoś ci — planetarnych? Obraz znikomoś ci ludzkich tysią cletnich wysił kó w? Czy na odwró t, triumf tejż e znikomoś ci, któ ra pokonał a martwą, oboję tną na wszystko potę gę grawitacji tej brył y przeraź liwej i, pozostawiają c za sobą dzikoś ć masywó w gó rskich i tarcze biegunowych lodó w, wstą pił a na brzegi innych ciał niebieskich? Rozważ ania te — czy raczej pozbawiono sł ó w uczucia — ustą pił y miejsca innym, bo statek zmienił kurs, aby przez „dziurę ” stref promieniowania, rozwierają cą się nad biegunem pó ł nocnym, wystrzelić ku gwiazdom.

Ale gwiazd nie dał o się dł ugo oglą dać, bo zapł onę ł y ś wiatł a. Podano obiad, podczas któ rego silniki pracował y, aby wytworzyć namiastkę cią ż enia, po czym pasaż erowie uł oż yli się z powrotem na fotelach, ś wiatł a zgasł y i moż na był o teraz widzieć Księ ż yc.

Zbliż ali się ku niemu od strony poł udniowej. Ledwo parę set kilometró w pod biegunem ział odbitym ś wiatł em sł onecznym Tycho, biał a plama ze strzelają cymi na wszystkie strony pasami promienistymi, któ rych zdumiewają cą regularnoś ć zadziwiał a pokolenia ziemskich astronomó w, aby na koniec, po rozwią zaniu ich zagadki, stać się przedmiotem studenckich kawał ó w. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom, ż e biał y krą ż ek Tychona to jest wł aś nie „dziurka osi księ ż ycowej”, a jego promieniste pasma — to po prostu wyrysowane grubo poł udniki”

Im bliż ej podchodzili ku uwieszonej w czarnej pustce kuli, tym jawniejsza stawał a się prawda, ż e jest to zastygł y, utrwalony w stę ż ał ych masywach lawy obraz ś wiata sprzed miliardó w lat, kiedy gorą ca Ziemia wę drował a ze swoim satelitą przez olbrzymie chmury meteorowe, szczą tki planetogenezy, kiedy ż elazny i kamienny grad walił bezustannie w cienką skorupę Księ ż yca, wyrzucał na powierzchnię fale magmy, a kiedy przestrzeń po nieskoń czenie dł ugim czasie oczyś cił a się i opustoszał a, bezpowietrzny glob zamarł w pobojowisko tej epoki katastrof gó rotwó rczych. Aż jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska stał a się natchnieniem poetó w i lamp; liryczną zakochanych.

„Selene”, niosą ca na swych obu pokł adach czterysta ton ludzi i ł adunku, odwró cił a się rufą do rosną cej tarczy i rozpoczę ł a hamowanie, powolne i miarowe, aż delikatnie wibrują c, osiadł a na jednym z wielkich, zaklę sł ych lejó w kosmodromu.

Pirx był tu już trzy razy, z tego dwa — sam, to znaczy „siadał wł asnorę cznie” poś rodku ć wiczebnego pola, oddalonego od lą dowiska pasaż erskiego o pó ł kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny, ceramicznymi pł ytami obszyty korpus „Solone” przesunię ty został na podstawę windy hydraulicznej i zjechał pod powierzchnię, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbył a się kontrola celna: narkotyki?, alkohol?, materiał y wybuchowe, trują ce, ż rą ce? Pirx miał niewielką iloś ć trują cego materiał u, mianowicie pł aską flaszeczkę z koniakiem, któ rą ofiarował mu Matters. Ukrył ją w tylnej kieszeni spodni. Potem był a kontrola sanitarna — ś wiadectwa szczepienia, sterylizacji bagaż u, ż eby nie zawlec na Księ ż yc jakichś zarazkó w — tę przeszedł od razu.

Za barierkami zatrzymał się, niepewny, czy go ktoś nie oczekuje. Stał na pó ł pię trze. Hangar był po prostu olbrzymią, wykutą w skale i wybetonowaną komorą o pó ł kolistym stropie i pł askim dnie. Ś wiatł a był o w bró d, sztucznego sł onecznego, z jarzeniowych pł yt, mnó stwo ludzi biegał o w jedną i drugą stronę, na akumulatorowych wó zkach jechał y bagaż e, butle sprę ż onych gazó w, zasobniki, skrzynie, rury, szpule kablowe — a w gł ę bi ciemniał nieruchomy powó d cał ej tej gorą czkowej krzą taniny, kadł ub „Solone”, a wł aś ciwie jego ś rodkowa czę ś ć, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa spoczywał a gł ę boko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchoł ek opasł ego cielska przechodził przez okrą gł y otwó r na gó rną, wyż szą kondygnację.

Pirx stał tak, aż przypomniał sobie, ż e ma wł asne sprawy do zał atwienia. W kapitanacie przyją ł go jakiś urzę dnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział, ż e rakieta na tamtą stronę leci za jedenaś cie godzin. Spieszył się gdzieś i wł aś ciwie nic wię cej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wraż eniem, ż e panuje tu bał agan. Nie wiedział nawet dobrze, któ rę dy bę dzie lecieć, przez Morze Smytha czy wprost do Cioł kowskiego? I gdzie jest wł aś ciwie ten jego nieznany towarzysz księ ż ycowy? A jakaś komisja? Program pracy?

Myś lał tak, aż irytacja przeszł a w uczucie bardziej materialne, skupione w ż oł ą dku. Poczuł gł ó d. Wybrał wię c odpowiednią windę, przestudiowawszy wprzó d wszystko, co był o wypisane na jej sześ cioję zycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotó w i tam dowiedział się, ż e ma jeś ć w zwykł ej restauracji, bo nie jest ż adnym pilotem.

To był o ukoronowaniem wszystkiego, Chciał już jechać do tej przeklę tej restauracji, gdy sobie przypomniał, ż e nie odebrał swego plecaka. Wię c na gó rę, do hangaru. Bagaż był już w hotelu. Machną ł rę ką i udał się na obiad. Dostał się w dwie fale turystó w: Francuzi, z któ rymi przyleciał, szli jeś ć, a jacyś Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wró cili wł aś nie z wycieczki selenobusem do stó p Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robią ludzie wypró bowują cy pierwszy raz czary księ ż ycowej grawitacji, latali pod sufit w ś miechach i piskach kobiet i rozkoszowali się powolnym opadaniem z trzymetrowej wysokoś ci; Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali się do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal ż e nie teleskopami, i już przy zupie pokazywali sobie okruchy skał księ ż ycowych, któ re sprzedawał y im na pamią tkę zał ogi selenobusó w; Pirx siedział nad talerzem, toną c we wrzawie niemiecko — francusko — grecko — holendersko — Bó g wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym bodaj ponurym konsumentem drugiego już w tym dniu obiadu. Jakiś Holender usił ował się nim zają ć, wyraził mianowicie przypuszczenie, ż e Pirx cierpi na chorobę przestrzeni po locie rakietą (pan pierwszy raz na Księ ż ycu, co? ) i ofiarował mu piguł ki. To był o kroplą, któ ra przepeł nił a czarę. Pirx nie dojadł drugiego dania, kupił w bufecie cztery paczki keksó w i pojechał do hotelu. Cał a jego zł oś ć skupił a się na portierze, któ ry zaoferował mu kawał ek Księ ż yca, a mó wią c ś ciś lej, okruch zeszklonego bazaltu.

— Odczep się, handlarzu! Był em tu wcześ niej od ciebie! — wrzasną ł i trzę są c się z wś ciekł oś ci, odszedł, pozostawiwszy za sobą zdumionego tym wybuchem portiera.

W dwuosobowym pokoju siedział, pod zapaloną sufitó wką, nieduż y czł owiek w wypł owiał ej wiatró wce, trochę ryż y, trochę siwy, z opadają cym na czoł o kosmykiem wł osó w, z twarzą spaloną sł oń cem: na jego widok zdją ł okulary. Nazywał się Langner, doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecieć z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz księ ż ycowy. Pirx, już przygotowany na najgorsze, wymienił swoje nazwisko, mrukną ł coś pod nosem i usiadł. Langner miał ze czterdzieś ci lat, w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mó wił. Czytał trzy ksią ż ki na raz, jedna był a tablicą logarytmiczną, druga — zadrukowana samymi formuł ami, w trzeciej był y znó w tylko fotografie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf, któ rym posł ugiwał się przy obliczeniach z wielką zrę cznoś cią. Od czasu do czasu, nie podnoszą c oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakieś pytanie, Pirx odpowiadał ustami peł nymi keksó w. Pokó j był klitką z dwoma pię trowymi ł ó ż kami, tuszem, do któ rego nie wlazł by grubas, i tabliczkami, upraszają cymi wieloję zycznie o oszczę dzanie wody i elektrycznoś ci. Dobrze, ż e nie zakazywali gł ę bokiego wzdychania. W koń cu przecież tlen takż e się dowoził o. Pirx popił keksy wodą z kranu, przekonał się, ż e jest zimna, aż cierpną zę by, widocznie zbiorniki mieś cił y się blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Był o doś ć dziwnie. Wedł ug jego zegarka dochodził a jedenasta, wedł ug elektrycznego w pokoju był a sió dma wieczó r, wedł ug zegarka Langnera był o dziesię ć minut po pó ł nocy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym ż e był o to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew miał inny, wł asny czas. Cał a tamta strona go miał a.

Do startu rakiety został o dziewię ć godzin. Langner, nic nie mó wią c, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przenió sł się pod sufitó wkę, usił ował czytać jakieś stare, potargane pisma, któ re leż ał y na stoliku, nareszcie nie mogą c usiedzieć, też wyszedł. Korytarz przechodził za zakrę tem w rodzaj mał ego hallu, stał o tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w ś cianę telewizora. Szedł program dla Luny Gł ó wnej z Australii jakieś zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodził y, ale siadł i patrzał, aż zachciał o mu się spać. Wstają c, skoczył na pó ł metra w gó rę, bo zapomniał o mał ym cią ż eniu. Jakoś zoboję tniał na wszystko. Kiedy bę dzie mó gł zdją ć cywilne ł achy? Kto mu da skafander? Gdzie są jakieś instrukcje?

I co to wszystko znaczy?

Moż e i poszedł by gdzieś pytać, nawet awanturować się, ale jego towarzysz, ten cał y doktor Langner, uważ ał widać sytuację za najnormalniejszą w ś wiecie, wię c chyba należ y trzymać ję zyk za zę bami?

Program się skoń czył. Pirx wył ą czył telewizor i wró cił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na Księ ż ycu! Wytuszował się. Przez cienką ś ciankę sł ychać był o dochodzą ce z są siedniego pokoju rozmowy. Oczywiś cie, znajomi z restauracji: turyś ci, któ rych Księ ż yc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jakoś nie. Zmienił koszulę (coś trzeba w koń cu robić ), a kiedy poł oż ył się na ł ó ż ku, wró cił Langner. Z czterema innymi ksią ż kami.

Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał się domyś lać, ż e Langner jest fanatykiem nauki, czymś w rodzaju mł odszego wydania profesora Merinusa. Langner rozł oż ył na stole nowe fotogramy i oglą dają c je przez szkł o powię kszają ce z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował nawet zdję ć pewnej ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.

— Sto jedenaś cie — rzekł Pirx, a gdy tamten podnió sł gł owę, dodał: — W ukł adzie dwó jkowym.

Langner uś miechną ł się po raz pierwszy i stał się doś ć podobny Do czł owieka. Miał biał e, mocne zę by.

— Rosjanie przyś lą po nas rakietę — powiedział. — Polecimy do nich.

— Do Cioł kowskiego?

— Tak.

To był a stacja już na tamtej stronie. A wię c jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał się, jak też pokonają pozostał ych tysią c kilometró w. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakietą. O nic już nie pytał. Nie chciał zdradzić się z tym, ż e nic nie wie. Zdaje się, ż e Langner coś do niego mó wił, ale Pirx zasną ł. W ubraniu. Zbudził się nagle: Langner, pochylony nad ł ó ż kiem, dotkną ł jego ramienia.

— Już czas — powiedział tylko.

Pirx usiadł. Wyglą dał o na to, ż e tamten przez cał y czas czytał i pisał; stos papieró w z obliczeniami uró sł. W pierwszej chwili Pirx myś lał, ż e Langner mó wi o kolacji, ale chodził o o rakietę. Pirx wł adował na siebie wypchany plecak. Langner miał jeszcze wię kszy, wył adowany jakby kamieniami, potem się okazał o, ż e opró cz koszul, mydł a i szczoteczki do zę bó w są w nim same ksią ż ki.

Już bez ż adnego cł a czy kontroli przeszli na gó rny poziom, gdzie czekał a na nich rakieta ł ą cznoś ci księ ż ycowej — niegdyś srebrna, teraz raczej szara, pę kata, na trzech ugię tych kolanowato, rozstawionych nogach dwudziestometrowej wysokoś ci. Nie aerodynamiczna, bo na Księ ż ycu nie ma atmosfery. Pirx taką jeszcze nie latał. Miał się do nich doł ą czyć jakiś astrochemik, ale się spó ź nił. Wystartowali wię c punktualnie, sami.

Brak atmosfery był wielce kł opotliwy: nie moż na był o uż ywać ż adnych samolotó w, helikopteró w — niczego pró cz rakiet. Nawet tak wygodnych w cię ż kim terenie ś lizgowcó w na powietrznej poduszce, bo musiał yby dź wigać cał y zapas powietrza, a to był o niemoż liwe. Rakieta jest szybka, ale nie wszę dzie wylą duje; rakiety nie lubią gó r ani skał. Ten ich pę katy tró jnogi owad zahuczał narastają cym cią giem, zagrzmiał i poszedł ś wiecą w gó rę. Kabina był a ze dwa razy wię ksza od hotelowego pokoiku. W ś cianach iluminatory. w stropie — okrą gł e okno, kabina pilota był a nie na wierzchu, ale w ł anie pod spodem, prawie ż e mię dzy wylotowymi dyszami, ż eby dobrze widział, na czym lą duje.

Pirx czuł się jak pakunek: posył ają gdzieś, nie wiadomo dobrze, doką d ani po co, nie wiadomo, co bę dzie dalej… Znana piosenka.

Weszli na parabolę. Kabina pochylił a się skoś nie, cią gną c za sobą dł ugie „nogi”, Księ ż yc suną ł pod nimi olbrzymi, wypukł y, wyglą dał, jakby nigdy nie stą pił a nań ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni mię dzy Ziemią i Księ ż ycem, w któ rej pozorna wielkoś ć obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pamię tał wraż enie wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia bł ę kitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami lą dó w był a jakby mniej realna od Księ ż yca, któ ry wisiał kamienny, z ostro wystę pują cą rzeź bą skalną, a jego nieruchomy cię ż ar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur. Krater Bullialdusa został już w tyle, na poł udniowym wschodzie leż ał Tycho w aureoli swych lś nią cych promieni, któ re przechodził y poprzez biegun, aż na tamtą stronę: jak zwykle ze znacznej wysokoś ci dominował o wraż enie, trudne do uję cia, nadrzę dnej regularnoś ci, któ ra ukształ tował a tę czaszę skalną. Wypeł niony sł onecznym ś wiatł em Tycho był jakby ś rodkiem konstrukcji, biał awymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare Nubium, a jego wybieg pó ł nocny, najwię kszy, znikł gdzieś aż za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis, gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa, zaczę li się zniż ać nad biegunem i już po tamtej stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miarę obniż ania się rakiety zł udzenie ł adu nikł o, pozornie gł adka, ciemna powierzchnia „morza” ukazywał a swoje pę knię cia i szczeliny. Na pó ł noco–wschodzie zajaś niał pił ą grani Verne. Wcią ż tracili wysokoś ć i teraz Księ ż yc z bliska wyjawiał, czym był naprawdę: pł askowyż e, ró wniny, cyrki krateró w i gó r pierś ciennych jednakowo był y zryte lejami kosmicznego bombardowania, krę gi szczą tkó w skalnych i lawy zachodził y na siebie, przenikał y się, jakby tych, co prowadzili ó w ostrzał tytaniczny, wcią ż jeszcze nie zadowalał o wywoł ane zniszczenie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.