Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 4 страница



Jak gdyby nic szczegó lnego. Jednakż e z czł owiekiem w takim poł oż eniu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Każ dy mó gł naturalnie czytać o przeż yciach „topielcó w” w podrę cznikach psychologii eksperymentalnej. Ale też przeż ycia te był y bardzo zró ż nicowane indywidualnie. Trzecia czę ś ć kandydató w nie mogł a wytrzymać nie to, ż e sześ ciu czy pię ciu, ale nawet trzech godzin. Wytrwał oś ć był a wszakż e godna zalecenia, bo praktyki wakacyjne rozdzielano podł ug listy lokat: kto miał pierwszą, dostawał praktykę „ekstra” na ró ż nych stacjach okoł oziemskich. Z gó ry nigdy nie był o wiadomo, kto okaż e się „twardy”, a kto nie, „ką piel” bowiem poddawał a nie byle jakiej pró bie spoistoś ć, konsolidację osobowoś ci.

Pirx przeszedł począ tek doś ć gł adko, jeś li nie liczyć tego, ż e bez wszelkiej potrzeby schował twarz pod wodą, zanim jeszcze asystent nał oż ył mu maskę, w zwią zku z czym ł ykną ł jaką ś kwartę wody i przy okazji przekonał się, ż e jest najzwyczajniej w ś wiecie sł ona.

Po nał oż eniu maski posł yszał zrazu lekki szum w uszach. Znajdował się w doskonał ej ciemnoś ci. Jak należ ał o, rozluź nił mię ś nie; woda unosił a go bez ruchu. Oczu nie mó gł otworzyć, gdyby nawet chciał, uniemoż liwiał a to przylegają ca do policzkó w i czoł a parafina. Najpierw zaczą ł go swę dzić nos, potem prawe oko. Przez maskę nie mó gł się, naturalnie, podrapać. O takim swę dzeniu nic nie mó wił y relacje innych „topielcó w” widocznie byt to jego prywatny wkł ad w psychologię eksperymentalną. Spoczywał doskonale bezwł adny w wodzie, któ ra ani nie grzał a, ani nie chł odził a jego nagiego ciał a. Po paru chwilach stracił ś wiadomoś ć jej istnienia. Mó gł by oczywiś cie poruszyć nogami albo choć by palami i przekonać się, ż e są ś liskie i mokre, ale wiedział, ż e czuwa nad nim u sufitu oko rejestrują cej kamery: za każ de poruszenie był y punkty karne. Wsł uchawszy się w siebie, po niedł ugim czasie mó gł już rozró ż niać tony wł asnego serca nadzwyczaj sł abe i dochodzą ce jakby z ogromnej odległ oś ci. Był o mu wcale nieź le. Swę dzenie ustał o. Nic go nie uwierał o. Albert umieś cił rurki w masce tak zrę cznie, ż e nawet ich nie czuł. Niczego w ogó le nie czuł. Ta pustka stawał a się niepokoją ca. Najpierw zatracił poczucie poł oż enia ciał a, pozycji rą k i nó g. Pamię tał jeszcze, jak leż y, bo o tym wiedział, w biał ej parafinie na twarzy. Stwierdził ze zdziwieniem, ż e on, któ ry umiał zwykle okreś lić czas bez zegarka, z dokł adnoś cią do paru minut, nie ma nawet najsł abszego wyobraż enia o tym, ile minut — czy moż e już kwadransó w? — upł ynę ł o od zanurzenia się w,. wariacką ką piel”.

Kiedy się tak dziwił, zauważ ył, ż e nie ma już ciał a ani twarzy, w ogó le niczego. Tak dobrze, jakby go w ogó le nie był o. Wraż enia tego niepodobna nazwać przyjemnym. Raczej przeraż ał o. Jakby rozpuszczał się po trosze w tej wodzie, któ rej istnienie też doń wcale nie dochodził o. I serce nawet przestał sł yszeć. Wytę ż ał sł uch jak mó gł — nic. Cisza za to, wypeł niają ca go dokł adnie, stał a się nieprzyjemnym, gł uchym pomrukiem, biał ym, cią gł ym szumem, ż e chciał o się wprost zatkać uszy. W pewnym momencie pomyś lał, ż e miną ł już chyba porzą dny kawał czasu i parę karnych punktó w tak bardzo nie zaszkodzi. Chciał ruszyć rę kami.

Nie miał czym poruszyć: nie był o rą k. Nawet nie to, ż e się przelą kł; osł upiał raczej. Prawda, ż e coś tam pisano o „zatraceniu poczucia ciał a”, ale któ ż by uwierzył, ż e moż e być tak zupeł nie?

Widocznie tak ma być — uspokoił siebie. Grunt się nie ruszać — jak się chce mieć dobrą lokatę, trzeba wytrzymać to i owo. Ta maksyma podtrzymywał a go przez jakiś czas. Jak dł ugo? Nie wiedział.

Potem zaczę ł o się robić gorzej.

Zrazu ciemnoś ć, w któ rej spoczywał czy też raczej, któ rą sam był, zaroił a się od sł abych migotań, polatują cych na obrzeż u pola widzenia krę gó w, wł aś ciwie bezś wietlnych, mż ą cych niewyraź nie. Poruszył gał kami ocznymi, ten ruch czuł, i to go pocieszył o. Ale dziwna rzecz: po kilku poruszeniach i oczy wymknę ł y się jego wł adzy…

Fenomeny wzrokowe i sł uchowe, te migotania, mż enia, szumy i pomruki, był y niewinnym wstę pem, igraszką wobec tego, co zaczę ł o się z nim dziać zaraz potem.

Rozpadał się. Już nie to, ż eby ciał em: o ciele nie był o mowy, ciał o od wiekó w przestał o istnieć, był o czasem zaprzeszł ym, czymś utraconym w sposó b nieodwoł alny. Moż e nigdy go nie miał?

Zdarza się czasem, ż e przyciś nię ta, niedokrwiona, rę ka na jakiś czas obumrze. Moż na dotykać jej drugą, czują cą i ż ywą, jak kawał ka drewna. Prawie każ dy zna to dziwne uczucie, nieprzyjemne, na szczę ś cie szybko przemijają ce. Ale czł owiek wtedy jest cał y normalny, czują cy i ż ywy, tylko kilka palcó w czy dł oń ogarną ł martwy bezwł ad, ż e stał y się jakby uczepionym do reszty ciał a przedmiotem. Pirxowi jednak nie pozostał o nic: albo lepiej, prawie nic — pró cz strachu. Rozpadał się — nie na ż adne tam osoby, ale wł aś nie na strachy. Czego się bał? Poję cia nie miał. Nie był ani trzeź wy, ani jawy nie przeż ywał (jakaż moż e być jawa bez ciał a! ), ani snu. Bo nie ś nił przecież: wiedział, gdzie jest, co z nim robią. To był o coś trzeciego. I do upicia się też najzupeł niej niepodobne.

Czytał i o tym. To się nazywał o., dezorganizacja pracy kory mó zgowej, spowodowana pozbawieniem mó zgu impulsó w dosł ownych”.

Brzmiał o to nie najgorzej. Doś wiadczenie jednak…

Był trochę tu, trochę tam i wszystko się rozł aził o. Kierunki: gó ra, dó ł, bok — nic z tego! Usił ował sobie przypomnieć, gdzie moż e być sufit. Ale jak mó wić o suficie, kiedy nie ma ciał a ani oczu?

Zaraz — rzekł sobie — zrobimy z tym porzą dek. Przestrzeń wymiary — trzy kierunki…

Te sł owa nic nie znaczył y. Pomyś lał o czasie, powtarzał „czas, czas” — jakby ż uł kawał ek papieru. Zlepek bez jakiegokolwiek sensu. Już nie on powtarzał, mó wił to jakiś nikt, jakiś obcy, ktoś, kto wlazł w niego. Nie, on wlazł w kogoś. I ten ktoś rozdymał się. Puchną ł. Zatracał wszystkie granice. Wę drował niepoję tymi wnę trzami, objawił się olbrzymim jak balon, niemoż liwym, sł oniowatym palcem, był cał y palcem, nie swoim, nie prawdziwym, ale jakimś wymyś lonym, wzię tym nie wiadomo ską d. Ten palec usamodzielniał się. Stawał się czymś przytł aczają cym, nieruchomym, zgię tym karcą co i zarazem idiotycznie, a jego myś lenie unosił o się raz z jednej, raz z drugiej strony tej brył y niemoż liwej, ciepł ej, wstrę tnej, ż adnej — znikł. Wirował. Krę cił się. Spadał jak kamień, chciał krzykną ć. Migoty bez twarzy, okrą gł awe, wytrzeszczone, rozpł ywają ce się — gdy usił ował stawić im czoł o — lazł y na niego, pchał y się, rozpierał y go, był jak cienkopowł okowy zbiornik groż ą cy pę knię ciem. I wybuchną ł.

Rozpadł się na niezależ ne od siebie ciemnoś ci, któ re szybował y jak polatują ce bezwł adnie strzę py zwę glonego papieru. A w tych wahaniach i polatywaniach był o niepoję te napię cie, wysił ek taki chyba, jak w ś miertelnej chorobie, kiedy poprzez mgł y i pustki, któ ra był a kiedyś sprawnym ciał em, a teraz jest tylko znieczuloną, stygną cą pustynią, coś pragnie jeszcze ostatni raz odezwać się, dotrzeć do jakiegoś drugiego czł owieka, zobaczyć go, dotkną ć.

Zaraz — powiedział o coś zadziwiają co trzeź wo, ale to był o obce, to nie był on. Moż e jakiś dobry czł owiek zlitował się i mó wił do niego? Do kogo? … Gdzie? Ale sł yszał przecież … Nie, to nie był prawdziwy gł os. Zaraz. Już inni to przeszli. Z tego się nie umiera. Trzeba się trzymać. Te sł owa obracał y się w kó ł ko. Aż utracił y sens. Znowu wszystko rozlał o się jak szara namarszczona bibuł a. Jak ś niegowa gó ra w sł oń cu. Wymywany, uciekł gdzieś bez ruchu, nikł. Zaraz mnie nie bę dzie — pomyś lał najzupeł niej serio, bo to był o jak ś mierć, nie jak sen. Tylko to jedno wiedział jeszcze: ż e nie ś ni. Osaczył o go ze wszystkich stron. Nie, nie jego. Ich. Był o ich kilku. Wielu? Nie mó gł się doliczyć.

Co ja tu robię? — powiedział o w nim coś. — Gdzie ja jestem? W oceanie? Na Księ ż ycu? Doś wiadczenie…

Nie wierzył, ż e to moż e być doś wiadczenie: jak to, trochę parafiny, jakaś sł ona woda, i czł owiek przestaje istnieć? Postanowił z tym skoń czyć, za wszelką cenę. Zmagał się, sam nie wiedział z czym, jakby wyważ ał olbrzymi przywalają cy go kamień. Nie mó gł nawet drgną ć. W ostatnim bł ysku przytomnoś ci zebrał resztkę sił i ję kną ł. Usł yszał ten ję k, stł umiony, oddalony, jak radiowy sygnał z innej planety. Na jaką ś sekundę prawie ockną ł się i skupił po to, ż eby wpaś ć w nastę pną, jeszcze czarniejszą, podmywają cą wszystko agonię.

Nie czuł ż adnego bó lu. Ba, gdyby był bó l! Siedział by w ciele, dawał by o nim znać, okreś lał by jakieś granice, targał by nerwami. Ale to był a agonia bezbolesna, narastają cy napł yw nicoś ci. Poczuł, jak powietrze spazmatycznie chwytane wchodzi weń — jakby nie w pł uca, ale w ten obszar drgają cych, pokurczonych myś lowych strzę pkó w. Ję kną ć, jeszcze raz ję kną ć, usł yszeć się …

Jak się komu chce ję czeć, nie trzeba myś leć o gwiazdach odezwał się ten jakiś nieznany, bliski, lecz obcy gł os. Zastanowił się i nie ję kną ł. Zresztą nie był o go już. Nie wiedział, kim był — wpł ywał y weń zimne, lekkie strumienie a najgorsze był o to (dlaczego ż aden z bał wanó w nawet o tym nie wspominał? ), ż e wszystko szł o przez niego na wylot. Zrobił się przezroczysty. Był dziurą, sitem, szeregiem krę tych jaskiń czy przelotó w.

Potem i to się rozpadł o, został tylko strach i trwał nawet wtedy, gdy zniknę ł a wstrzą sana jak dreszczem, mż ą cym migotaniem — ciemnoś ć.

Potem zrobił o się gorzej, o wiele gorzej. Jednakż e tego już Pirx nie umiał opowiedzieć ani nawet wyraź nie, dokł adnie przypomnieć sobie: na takie doś wiadczenia nie wynaleziono jeszcze sł ó w. Nic nie potrafił o tym wykrztusić. Tak, tak, „topielcy” byli wł aś nie bogatsi o jedno cholerne doś wiadczenie, któ rego nikt z profanó w nawet się nie domyś lał. Inna rzecz, ż e nie był o czego zazdroś cić.

Pirx przeszedł wiele rzeczy i stanó w. Nie był o go jakiś czas, potem znó w był, powielony, potem coś wyjadał o mu cał y mó zg, potem dział o się wiele zawił ych, bezsł ownych potwornoś ci — spajał je strach, któ ry przeż ył i ciał o, i czas, i przestrzeń. Wszystko.

Tego to się najadł do syta.

Doktor Grotius powiedział:

— Ję kną ł pan pierwszy raz w sto trzydziestej ó smej minucie, a drugi — w dwó chsetnej dwudziestej sió dmej. Wszystkiego trzy karne punkty — i ż adnych drgawek! Proszę zał oż yć nogę na nogę. Zbadam odruchy… Jak panu się udał o wysiedzieć tak dł ugo pó ź niej?

Pirx siedział na zł oż onym poczwó rnie rę czniku, piekielnie szorstkim i przez to bardzo przyjemnym. Był cał kiem jak Ł azarz. Nie w tym sensie, ż eby tak wyglą dał: ale czuł się prawdziwie zmartwychwstał y. Wytrzymał siedem godzin. Miał pierwszą lokatę. W cią gu ostatnich trzech godzin umierał parę tysię cy razy. Ale nie ję kną ł. Kiedy wycią gali go, ociekają cego, wytarli, wysmarowali, dali mu zastrzyk, ł yk koniaku i prowadzili do pokoju badań, gdzie czekał doktor Grotius, po drodze zajrzał do lustra. Już przedtem wcią ż dotykał piersi, rą k, nó g. Ż eby się upewnić. Był kompletnie ogł uszony, otumaniony, jakby wstał z ł ó ż ka po wielomiesię cznej malignie. Wiedział, ż e już po wszystkim. Mimo to zajrzał do lustra. Nie ż eby się spodziewał siwizny, ale tak sobie.

Zobaczył swoją szeroką gę bę i, odwró ciwszy się szybko, pomaszerował dalej, zostawiają c na posadzce mokre ś lady stó p. Doktor Grotius dł ugo usił ował wydobyć z niego jakieś opisy przeż ytych stanó w. Siedem godzin — to był o nie byle co. Doktor Grotius patrzył na Pirxa inaczej niż przedtem: nie to, ż e z sympatią — raczej z luboś cią, jak entomolog, któ ry odkrył nowy gatunek ć my. Albo niezwykł ego zgoł a robaczka. Moż e widział w nim temat pracy naukowej?!

Pirx okazał się, trzeba niestety powiedzieć, niezbyt wdzię cznym obiektem dociekań. Siedział i mrugał gł upkowato oczami: wszystko był o pł askie, dwuwymiarowe, kiedy się gał po coś rę ką, ta rzecz okazywał a się dalej albo bliż ej, niż sobie obliczył. To był o objawem normalnym. Ale nie był a nim jego odpowiedź na pytanie asystenta, kiedy usił ował wydobyć z niego jakieś dokł adniejsze szczegó ł y.

— Pan leż ał tam? — pytaniem odparował pytanie.

— Nie — zdziwił się doktor Grotius. — A co?

— To niech się pan poł oż y — zaproponował mu Pirx. — Sam pan zobaczy, jak to jest.

Na drugi dzień czuł się już tak dobrze, ż e mó gł nawet robić na temat „wariackiej ką pieli” dowcipy. Odtą d chodził stale do gł ó wnego gmachu, gdzie pod szkł em na desce ogł oszeń zawieszano listy z wykazem praktyk. Ale nie mó gł znaleź ć swego nazwiska. Potem był a niedziela.

A w poniedział ek wezwał go Szef.

Pirx od razu się zakł opotał. Wpierw zrobił rachunek sumienia. O to, ż e wpuś cili do rakiety Ostensa mysz, nie mogł o iś ć — to był o dawno, poza tym mysz był a malutka i w ogó le nie był o o czym mó wić. Potem był a ta historia z budzikiem, któ ry sam wł ą czał prą d do siatki ł ó ż ka Maebiusa. Ale to też wł aś ciwie gł upstwo. Nie takie rzeczy robi się mają c dwadzieś cia dwa lata, a poza tym Szef był wyrozumiał y. Do pewnych granic. Czyż by się dowiedział o duchu? Duch był wł asnym, oryginalnym pomysł em Pirxa. Koledzy pomogli mu naturalnie: w koń cu — ma się przyjació ł! Ale Bornowi należ ał a się nauczka.

Operacja „duch” poszł a jak zegarek. Proch był w tutce. prochową dró ż kę przecią gnę ł o się trzy razy dokoł a pokoju, a zakoń czył o ją pod stoł em. Moż e istotnie za duż o tego prochu się tam wysypał o” Wychodził a prochowa ś cież ka na korytarz, przez szparę pod drzwiami, a Born był już „urobiony”: przez cał y tydzień wieczorami o niczym innym nie rozmawiał o się, tylko o duchach. Pirx, nie w ciemię bity, rozdzielił role: czę ś ć chł opcó w opowiadał a straszliwe historie, a druga — odgrywał a niedowiarkó w, ż eby się Boru zbyt ł atwo w podstę pie nie zorientował. Boru udział u w tych roztrzą saniach metafizycznych nie brał, tylko się podś miechiwał czasem z najzagorzalszych zwolennikó w „tamtego ś wiata”. Tak, ale trzeba go był o widzieć, kiedy wyleciał u dwunastej w mocy ze swojej sypialni, ryczą c jak goniony przez tygrysa bawó ł. Pł omień wszedł szparą pod drzwiami, trzykrotnie obleciał pokó j i buchną ł pod stoł em, ż e ksią ż ki pospadał y. Pirx przedobrzył jednak, bo się zaczę ł o trochę palić. Parę kubł ó w wody zlikwidował o ogień, ale zestala wypalona dziura, no i smró d. Takż e w pewnym sensie nie udał o się: Boru nie uwierzył niestety w duchy.

Pomyś lał, ż e moż e chodzi o tego ducha. Pirx wstał rano wcześ niej, wł oż ył czystą koszulę, na wszelki wypadek zajrzał do ksią ż ki lotó w, do Teorii Nawigacji, i poszedł jak w dym. Gabinet Szefa był wspaniał y. Tak przynajmniej wydawał o się Pirxowi. Ś cian nie był o widać zza map nieba, konstelacje, ż ó ł te jak krople miodu, ś wiecił y na granatowym tle. Mał y, ś lepy globus księ ż ycowy na biurku, peł no ksią ż ek, dyplomó w, i drugi ogromny globus pod oknem. Ten drugi był istnym cudem, za naciś nię ciem odpowiedniego guzika zapalał y się i ruszał y w obieg dowolnie wybrane sputniki, podobno był y tam nie tytko istnieją ce, ale nawet te stare, wł ą cznie z pierwszymi, już historycznymi, z 1957 roku.

Pirx w tym dniu nie miał jednak oka dla globusa. Kiedy wszedł, Szef pisał. Powiedział, ż eby siadł i poczekał. Potem zdją ł okulary — nosił je dopiero od roku — i przyjrzał mu się, jakby go pierwszy raz w ż yciu zobaczył. To był taki jego sposó b. Nawet ś wię ty, nie mają cy nic na sumieniu, mó gł stracić pod tym wzrokiem rezon. Pirx nie był ś wię ty. Nie mó gł usiedzieć w fotelu. To zapadał w gł ą b, przyjmują c postawę nieprzyzwoicie swobodną, niczym milioner na pokł adzie wł asnego jachtu, to znó w zjeż dż ał w kierunku dywanu i wł asnych pię t. Szef wytrzymał milczenie i rzeki:

— Jak tam chł opcze u ciebie”

„Tykał ” go, nie był o wię c ź le. Pirx wyjaś nił, ż e wszystko w porzą dku.

— Podobno ką pał eś się?

Pirx przytakną ł. A to co znowu? Podejrzliwoś ć nie opuszczał a go. Moż e za niegrzecznoś ć wobec asystenta?

— Jest jedno wolne miejsce na praktykę w Mendelejewie. Wiesz, gdzie to jest?

— Stacja astrofizyczna na tamtej stronie… — odparł Pirx. Był trochę rozczarowany. Miał cichą nadzieję — tak cichą, ż e boją c się spł oszyć jej urzeczywistnienie, samemu sobie nawet do niej się nie przyznał — otó ż liczył na coś innego. Na lot. Tyle był o rakiet, tyle planet, a on miał dostać zwykł e zadanie stacjonarne na „tamtej stronie”… Kiedyś był to jeszcze fason — nazywać odwrotną, niewidzialną z Ziemi pó ł kulę księ ż ycową — „tamtą stroną ”. Ale teraz wszyscy tak mó wili.

— Sł usznie. Wiesz, jak wyglą da? — spytał Szef. Miał szczegó lny wyraz twarzy. Jakby ukrywał coś w zanadrzu. Pirx wahał się przez sekundę, czy skł amać.

— Nie — powiedział.

— Jeż eli przyjmiesz zadanie, dam ci cał ą dokumentację. Szef poł oż ył rę kę na stosie papieró w.

— To mogę nie przyją ć? ! — z nie ukrywanym oż ywieniem spytał Pirx.

— Moż esz. Bo zadanie jest, to znaczy: moż e się okazać … niebezpieczne.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mó gł. Specjalnie urwał, ż eby się lepiej przyjrzeć Pirxowi, któ ry wlepił się w niego rosną cymi oczami, powoli, solennie nabrał tchu — i tak już został, jakby zapomniał o potrzebie dalszego oddychania. Obję ty ł uną jak dziewica, któ rej objawił się kró lewicz, czekał dalszych upajają cych sł ó w. Szef chrzą kną ł.

— No, no — rzekł trzeź wią co. — Przesadził em. W każ dym razie, mylisz się.

— Jak, proszę? — wybeł kotał Pirx.

— Powiadam, ż e ty nie jesteś tym jedynym czł owiekiem na Ziemi, od któ rego wszystko zależ y… Ludzkoś ć nie oczekuje od ciebie ratunku. Na razie jeszcze.

Pirx, czerwony jak burak, mę czył się nie wiedzą c, co robić z rę kami. Szef, któ ry znany był ze swych sposobó w i któ ry przed chwilą ukazał mu rajską wizję Pirxa — bohatera powracają cego po dokonaniu Czynu przed zastygł y na kosmodromie tł um szepczą cy z uwielbieniem: „To on! to on!!! ” — teraz jakby cał kiem nie zdają c sobie sprawy z tego, co czyni, ją ł pomniejszać Zadanie, redukować rozmiary

Misji do zwykł ej praktyki wakacyjnej, nareszcie wyjaś nił: — Pracownicy Stacji rekrutują się z astronomó w, któ rych przewozi się na tamtą stronę, ż eby przesiedzieli swó j miesią c, i tyle. Normalna praca tam nie wymaga ż adnych nadzwyczajnoś ci. Dlatego kandydaci poddawani byli zwykł ym testom pierwszej i drugiej grupy. Teraz, po tym wypadku — potrzeba ludzi sprawdzonych dokł adniej. Najlepszymi byliby rozumie się piloci, ale sam pojmujesz, ż e nie moż na wsadzać pilotó w do zwykł ej stacji obserwacyjnej…

Pirx wiedział. Nie tylko Księ ż yc, cał y system sł oneczny woł ał o pilotó w, astrogatoró w, nawigatoró w — był o ich wcią ż za mał o. Ale co to był za wypadek, o któ rym wspomniał Szef? Rozsą dnie milczał.

— Stacja jest bardzo mał a. Zbudowano ją gł upio, pod pó ł nocnym szczytem, zamiast na dnie krateru. Z lokalizacją był a cał a historia, zamiast rozpoznania selenodezyjnego zadecydował prestiż — bę dziesz się z tym mó gł zapoznać pó ź niej. Dosyć, ż e w ubiegł ym roku czę ś ć grani runę ł a i zniszczył a jedyną drogę. Dostę p jest teraz raczej trudny i moż liwy tylko za dnia. Projektowano kolejkę linową, ale prace został y wstrzymane, bo już jest decyzja przeniesienia Stacji na dó ł, w przyszł ym roku. Praktycznie Stacja jest podczas nocy odcię ta od ś wiata. Ł ą cznoś ć radiowa ustaje… Dlaczego?

— Proo… szę?

— Dlaczego pytam, ustaje ł ą cznoś ć radiowa?

To był cał y Szef. Obdarzanie misją, niewinna rozmowa nagle przemienił a się w egzamin. Pirx zaczą ł się pocić.

— Ponieważ Księ ż yc nie ma atmosfery ani strefy zjonizowanej, ł ą cznoś ć radiową utrzymuje się na nim falami ultrakró tkimi… w tym celu wybudowano ł ań cuchy przekaź nikó w, podobnych do telewizyjnych.

Szef, oparty ł okciami o biurko, bawił się dł ugopisem, dają c poznać, ż e okazuje cierpliwoś ć i bę dzie sł uchał aż do skutku. Pirx zaś rozwodził się nad rzeczami, znanymi każ demu dziecku, ponieważ zbliż ał się, niestety, do obszaró w, w któ rych jego wiedza pozostawiał a to i owo do ż yczenia. — Takie linie przesył owe znajdują się zaró wno na tej, jak i na tamtej stronie — rozpę dzał się, bo wpł ywał na znajome wody: — Na tej stronie jest ich osiem. Ł ą czą one Lunę Gł ó wną ze stacjami Sinus Medii, Pelagus Somnii, Mare Imbrium.

— To moż esz opuś cić — przerwał mu wielkodusznie Szef.

— Jak ró wnież hipotezy o powstaniu Księ ż yca. Sł ucham…

Pirx zamrugał.

— Zakł ó cenia odbioru powstają, gdy ł ań cuch przekaź nikó w dostaje się w strefę terminatora. Kiedy czę ś ć przekaź nikó w jest jeszcze w cieniu, a nad dalszymi wschodzi Sł oń ce.

— Wiem co to jest terminator. Nie musisz objaś niać — rzekł serdecznie Szef.

Pirx zakaszlał. Wysią kał nos. Nie mogł o to jednak trwać w nieskoń czonoś ć.

— Ze wzglę du na brak atmosfery korpuskularne promieniowanie Sł oń ca bombarduje skorupę, wywoł uje — ee — zakł ó cenia fal radiowych. Te zakł ó cenia wł aś nie uniemoż liwiają …

Ugrzą zł.

— Zakł ó cenia zakł ó cają, cał kiem sł usznie — poddał Szef. — Ale na czym polegają?

— To jest wtó rne promieniowanie wzbudzone, efekt. No… No…

— No? … — ż yczliwie poddał Szef.

— Nowiń skiego! — wybuchną ł Pirx. Przypomniał sobie. Ale i tego był o Szefowi mał o.

Na czym polega ten efekt?

Tego wł aś nie Pirx nie wiedział. To znaczy, kiedyś wiedział, ale zapomniał. Donió sł wykute wiadomoś ci do progu sali egzaminacyjnej, jak ż ongler — piramidę spię trzonych na gł owie, najnieprawdopodobniejszych przedmiotó w, ale teraz był o już po egzaminie… Jego rozpaczliwe majaczenie o elektronach, promieniowaniu wymuszonym i rezonansie przerwał o peł ne ubolewania potrzą sanie gł owy Szefa.

— No, tak — rzekł ten bezwzglę dny czł owiek. — A profesor Merinus postawił ci czwó rkę … Czyż by się pomylił?

Fotel pod Pirxem zaczą ł przypominać coś w rodzaju wulkanicznego stoż ka.

— Nie chciał bym sprawić mu przykroś ci, wię c niech lepiej nic nie wie… (Pirx odetchną ł )… ale poproszę profesora Laaba, ż eby przy egzaminie dyplomowym…



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.