Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 3 страница



Pirx zasuną ł cicho drzwiczki, wró cił do kajuty, rozebrał się i poł oż ył, ale nie mó gł usną ć. Jakiś czas czytał pamię tniki astrogatora Irvinga, ale oczy piekł y go, jak zasypane piaskiem, gł owa cią ż ył a, zarazem jednak trzeź wy był jak pieprz. Pomyś lał z rozpaczą o iloś ci godzin, dzielą cych go od dnia, i narzuciwszy pł aszcz wyszedł.

Na skrzyż owaniu gł ó wnego korytarza z burtowym dobiegł o go z wentylacyjnego szybu stą panie. Przybliż ył gł owę do kraty otworu. Odgł os, zniekształ cony echem ż elaznej studni, pł yną ł z doł u. Odepchną ł się od kraty, szybują c chwilę nogami naprzó d, i najbliż szym pionowym przejś ciem dostał się na poziom rufy. Kroki rozebrzmiał y gł oś niej, zamarł y, nasł uchiwał — odezwał y się z nową sił ą. Automat wracał. Pirx oczekiwał go pod samym stropem wysokiego w tym miejscu korytarza. W gł ę bi pokł adu zgrzytał y powł ó czone podeszwy. Dź wię k zgasł. Tracił już cierpliwoś ć, gdy stą panie ponowił o się, z przejś cia wychyną ł dł ugi cień i w ś lad za nim ukazał się Terminus. Przeszedł pod Pirxem tak blisko, ż e sł ychać był o bicie jego hydraulicznego serca. Kilkanaś cie krokó w dalej przystaną ł i wydał przecią gł y syk. Potem chybną ł się parę razy w prawo i w lewo. jakby kł aniał się ż elaznym ś cianom, i ruszył przed siebie. U ciemnego wejś cia w boczny korytarz znowu staną ł. Zajrzał tam. Przecią gł e syczenie powtó rzył o się. Pirx, ledwo dotykają c koń cami palcó w stropu, popł yną ł za cię ż ką postacią.

— Kcsss… kcssss… — dochodził o go coraz wyraź niej. Terminus jeszcze raz przystaną ł przed nastę pnym szybem wentylacyjnym, usił ował wsadzić gł owę przez kraty, ale nie udał o mu się; zasyczał, wyprostował się wolno i pokuś tykał dalej. Pirx miał tego doś ć.

— Terminus!! — krzykną ł, Automat, któ ry wł aś nie się pochylał, zastygł w pó ł ruchu.

— Sł ucham — odpowiedział. — Co znowu tu robisz?

Patrzał w spł aszczoną metalową maskę, chociaż nie był a twarzą — i nie mogł a nic zdradzić.

— Szukam… — odezwał się Terminus. — Szukam… kota.

— Co?!

Terminus ją ł się prostować. Ró sł w gó rę, z bezwł adnie zwisają cymi ramionami, jakby o nich zapomniał, a przez to, ż e w sł abym poskrzypywaniu stawó w robił to tak wolno, ruch ten miał w sobie coś groż ą cego.

— Szukam kota — powtó rzył.

— Po co?!

Terminus milczał chwilę, zastygł y w posą g z metalu.

— Nie wiem — powiedział cicho i Pirx zmieszał się. Przez swó j martwy spokó j, w sł abym blasku lamp, z pordzewiał ymi szynami torowiska u zamknię tych wró t, korytarz wyglą dał jak sztolnia opuszczonej kopalni.

— Dosyć tego — odezwał się wreszcie. — Wracaj do reaktora i nie wychodź stamtą d, sł yszysz?!

— Sł ucham.

Terminus odwró cił się i odszedł. Pirx został sam. Prą d powietrza unosił go, zawisł ego mię dzy stropem i podł ogą, milimetr po milimetrze, w stronę otwartej paszczy wentylatora. Odbił się stopą od ś cian, skrę cił ku windzie i poszybował w gó rę, mijają c po drodze czarne ziewy szybó w, w któ rych, jak chó d olbrzymiego zegara, dudnił y coraz sł absze i dalsze kroki automatu.


IV

 

W cią gu nastę pnych dni pochł onę ł a Pirxa matematyka. Za każ dym nowym wł ą czeniem stos grzał się coraz bardziej, zarazem jego wydajnoś ć malał a. Boman przypuszczał, ż e neutronowe lustra są bliskie ruiny. Ś wiadczył o tym wzrastają cy wolno, lecz nieubł aganie przeciek radioaktywny. Skomplikowanym rachunkiem starał się wydozować czasy napę du i chł odzenia, podczas przestojó w reaktora przerzucał cyrkulację mroż ą cego pł ynu z burtowych ł adowni w gł ą b rufowych, gdzie panował a iś cie tropikalna temperatura. To lawirowanie mię dzy sprzecznymi wielkoś ciami wymagał o cierpliwoś ci — przesiadywał przy Kalkulatorze, szukają c metodą pró b i bł ę dó w najlepszego rozwią zania. W rezultacie przebyli czterdzieś ci trzy miliony kilometró w ze znikomym opó ź nieniem. W pią tym dniu podró ż y osią gnę li, na przekó r pesymistycznym przewidywaniom Bomana, wymagany puł ap szybkoś ci. Wył ą czają c reaktor, któ ry miał stygną ć aż do ł adowania, Pirx odetchną ł skrycie. Jedną z osobliwoś ci dowodzenia starym frachtowcem był o to, ż e widywał gwiazdy daleko rzadziej aniż eli na Ziemi. Nie był ich zresztą ciekaw — nawet czerwonej jak miedziak tarczki Marsa; wystarczył y mu kursowe wykresy.

Pó ź nym wieczorem ostatniego dnia podró ż y, kiedy przerywana z rzadka bł ę kitnymi lampkami ciemnoś ć powię kszył a jak gdyby pokł ady, przypomniał sobie o ł adowniach. Dotychczas nawet do nich nie zajrzał.

Opuś cił mesę. w któ rej Sims grał, jak co dzień, w szachy z Bomanem, i zjechał windą na rufę. Od ostatniego spotkania nie widział ani nie sł yszał Terminusa. Zauważ ył tylko, ż e kot przepadł gdzieś tak gruntownie, jakby go w ogó le nie był o na statku.

Ledwo oś wietlone ś ró dokrę cie oddychał o szelestem pł yną cego bez koń ca powietrza. Gdy otworzył drzwi, w hali zapalił y się pod grubą warstwą kurzu lampy. Przemierzył ł adownię z jednego koń ca w drugi. Sterty skrzyń, się gają ce niemal stropu, rozdzielał o wą skie przejś cie. Sprawdzał napię cie stalowych taś m, zakotwiczonych w podł odze, któ rymi ś cią gnię ta był a każ da piramida ł adunku, a wywoł any otwarciem drzwi przecią g wysysał z ciemnych kató w kł ę by trocin, ś mieci, pakuł y, falują ce sł abo, niby koż uch rzę sy na wodzie.

Był już na korytarzu, kiedy usł yszał miarowe, powolne dź wię ki.

— Uwaga… Trzy uderzenia.

Dryfował chwilę w prą dzie powietrza, któ ry unosił go coraz wyż ej. Czy chciał, czy nie chciał — musiał sł uchać. Rozmawiał o ich dwó ch. Sygnał y był y sł abe — jakby oszczę dzali się, miarkują c sił ę uderzeń. Przychodził y raz wolniej, raz szybciej, jeden mylił się czę sto, jakby zapomniał alfabetu Morsego. Czasem milczeli dł uż szy czas, czasem zaczynali nadawać ró wnocześ nie. Czarny korytarz z rozrzuconymi rzadko lampami zdawał się nie mieć koń ca, jakby szumią cy w nim wiatr pochodził z bezgranicznej pustki.

— S–i–m–o–n–s–l–y–s–z–y–s–z–g–o – powoli, nieregularnie stukał o w rurze.

— N–i–e–s–1–y–s–z–e––––––––––––––n–i–e–s–1–y–s–z–e…

Z pasją odepchną ł się od ś ciany i skulony, z podkurczonymi nogami, jak kamień pomkną ł w dó ł korytarzami coraz gorzej oś wietlonymi; zbliż anie się rufy poznawał po rosną cej iloś ci delikatnego rudawego pył u wokó ł lamp. Cię ż kie drzwi stosu był y nie domknię te. Zajrzał do ś rodka.

W komorze był o chł odno. Sprę ż arki, odstawione na noc, milczał y, czasem tylko dziwnym, prawie ludzkim gł osem zabeł kotał ukryty w betonowym murze rurocią g, kiedy bań ki gazu torował y sobie drogę przez gę stnieją cy pł yn.

Terminus, ochlapany cementem, pracował. Nad jego poruszają cą się wahadł owo czaszką furczał zawzię cie wentylator. Pirx, nie dotykają c stopni schodó w, zsuną ł się nad nimi z rę ką na porę czy. Ż elazne rę kawice podź wię kiwał y sł abo, ich ciosy tł umił a warstwa ś wież o narzuconego cementu. — N–i–e–s–1–y–s–z–e… o–d–b–i–o–r…

Czy sprawiał to przypadek, czy też nakaz spowolnienia uderzeń pł yną ł z tego samego ź ró dł a, któ re wysył ał o znaki Morsego, doś ć ż e rura odzywał a się wcią ż sł abiej. Pirx stał tuż przy automacie. Rozczł onkowane segmenty jego brzucha, zachodzą ce na siebie, gdy się pochylał, przypominał y karbowany odwł ok owada. W szklanych oczach chwiał y się miniaturowe odbicia lamp. Wpatrzony w nie Pirx poczuł, ż e jest w tej pustej komorze o stromych ś cianach sam. Terminus nie wiedział, co robi, był maszyna, przekazują ca utrwalone serie dź wię kó w, niczym wię cej. Uderzenia wcią ż sł abł y.

— S–i–m–o–n–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e — chwytał z wysił kiem. Rytm rozpadał się. Dotkną ł rury jakieś pó ł metra nad zgię tym torsem pracują cego automatu — kiedy poprawiał chwyt, kostki palcó w stuknę ł y o ż elazo i nadawana wł aś nie seria urwał a się na mgnienie. Przeszyty nagł ym impulsem, nim zdą ż ył pomyś leć, jak szalona jest chę ć wtrą cenia się do rozmowy sprzed lat, począ ł szybko wybijać:

— C–z–e–m–u–m–o–m–s–s–e–n–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a… o–d–b–i–o–r…

Niemal w tej samej chwili, gdy uderzył pierwszy raz w rurę, stukną ł w nią Terminus. Oba dź wię ki zbiegł y się, rę kawica automatu zamarł a, jakby usł yszawszy go, i kiedy skoń czył, po kilku sekundach zaczę ł a wtł aczać cement w szpary zł ą cza. Rura zadź wię czał a:

— B–o–m–a–p–r–a…

Pauza. Terminus schylił się, by zaczerpną ć cementowego ciasta. Czy to był począ tek odpowiedzi? Pirx czekał bez tchu. Automat prostował się, ciskają c gwał townie cement, i rurą poszł y przyspieszają ce uderzenia:

— S–i–m–o–n–c–z–y–t–o–t–y…

— T—u—s—i—m—o—n—n—i—e—j—a… k—t—o—m—o—w—i—l… k—t—o—m—o—w—i—1…

Wcisną ł gł owę w ramiona; uderzenia leciał y jak grad:

— K–t–o–m–o–w–i–l–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–k–t–o–m–o–w… k–t–o–m–o–w–i–1… k–t–o–m–o–w–i–l–k–t–o–m–o–w–i–l–t–u–s–i–m–o–n–t–u–w–a–y–n–e–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e…

— Terminus! — krzykną ł. — Przestań! Przestań!

Dudnienie ustał o. Terminus prostował się, a jego naramienniki, barki, rę kawice podrygiwał y, cał y korpus drgał ż elazną czkawką, i z tych spazmatycznych wstrzą só w Pirx odczytywał dalej:

— K–t–o–m–o–w–i… k–t–o… k–t–o…

— Przestań!!! — krzykną ł raz jeszcze. Widział go z boku; cię ż kie plecy przeszywał dreszcz, i refleks ś wiatł a, odbitego od pancerza, powtarzał:

— K–t–o…

Jak gdyby wyczerpany burzą, któ ra przez niego przeszł a, automat drę twiał. Unoszą c się nad podł ogą, zawadził z przecią gł ym zgrzytnię ciem o pozioma gał ą ź rurocią gu i zawisł przy niej, jakby schwytany, w martwym spokoju, ale wpatrzywszy się weń. Pirx dostrzegł milimetrowe drganie bezwł adnie opuszczonej rę ki.

— K–t–o…

Nie wiedział, jak znalazł się na korytarzu. Wentylatory szumiał y. Pł yną ł przed siebie, pod idą cy z gó rnych pokł adó w, chł odny, suchy wiatr, ś wiatł a lamp oś wietlają cymi krę gami przesuwał y mu się po twarzy.

Drzwi kajuty był y nie domknię te, Na biurku palił a się lampa, pł askie kliny ś wiatł a docierał y doł em do ś cian; strop był ciemny.

Kto to był? Kto go tak woł ał? Simon? Wayne? Ależ ich nie był o! Nie ż yli od dziewię tnastu lat!

Wię c kto to był — Terminus? Ależ on uszczelniał tylko rurocią gi. Wiedział dobrze, co usł yszy, jeś li spró buje go badać — gadaninę o rentgenach, przecieku i plombach. Nie podejrzewa nawet, ż e odgł os jego pracy ukł ada się w widmowy rytm.

Jedno jest pewne: ten zapis — jeś li to zapis — nie jest martwy. Kimkolwiek są ci ludzie — te gł osy, te uderzenia — moż na z nimi mó wić. Jeś li się tylko ma odwagę …

Odepchną ł się od stropu i przepł yną ł chwiejnie do przeciwległ ej ś ciany. Do diabla! Chciał o mu się chodzić, chodzić gwał townymi krokami, mieć cię ż ar, uderzyć z cał ej sił y pię ś cią w stó ł! Ten, pozornie tak wygodny stan, w któ rym przedmioty i wł asne ciał o zmieniał y się w niematerialne cienie, był jak koszmar. Wszystko, czego się tkną ł, usuwał o się, odpł ywał o, niepewne, pozbawione oparcia, stawał o się wydę tą pustką, pozorem, snem…

Snem?

Zaraz. Kiedy ś ni mi się ktoś i zadaję mu pytanie, nie znam odpowiedzi, dopó ki nie padnie z jego ust. a przecież ten ś niony czł owiek nie istnieje poza moim mó zgiem i jest tylko czasowo wyodrę bnioną jego czę ś cią. Każ dy rozszczepia się tak niemal co dzień, a wł aś ciwie co nocy — dają c począ tek chwilowym, na uż ytek jednego majaku powstał ym pseudoosobowoś ciom. Mogą to być istoty wymyś lone — albo wzię te z jawy. Czy nie ś nią nam się nieraz umarli? Czy nie prowadzimy z nimi rozmó w?

Umarli.

Czyż by Terminus…

W swoim na pó ł ś wiadomym krą ż eniu po kajucie, przepł ywają c od jednej ś ciany do drugiej, odtrą cany od twardych pł aszczyzn, dotarł do drzwi i chwycił się ich. Widział ciemny wycinek korytarza z padają cą w tę ciemnoś ć smugą ś wiatł a.

Wró cić tam?

Wró cić i — pytać?

Jest to jakieś zjawisko fizykalne — bardziej skomplikowane od zwykł ego zapisu; automat nie jest, w koń cu, urzą dzeniem do utrwalania dź wię kó w. Powstał w nim zapis, obdarzony pewną autonomicznoś cią, zmiennoś cią, któ remu — jakkolwiek brzmi to dziwnie — moż na stawiać pytania i dowiedzieć się — wszystkiego. Poznać losy Simona, Nolana, Pottera i to niezrozumiał e, przeraż ają ce — milczenie dowó dcy.

Czy moż na wyobrazić sobie jakieś inne wytł umaczenie?

Chyba nie.

Był tego pewien, a jednak nie ruszał się z miejsca, jakby na coś czekał.

Koniec koń có w, nie ma w tym nic opró cz obiegu prą dó w wewną trz ż elaznego pudł a. Nikogo ż ywego, ż adnej istoty, giną cej w ciemnoś ci strzaskanego statku. Na pewno nic!

Wystukiwać, pod szklanymi oczami Terminusa, pytania? Ależ oni, zamiast wzią ć się do skł adnego opowiadania swojej historii, zaczną krzyczeć do niego, woł ać o tlen, o ratunek! Co odpowiedzieć? Ż e nie istnieją? Ż e są tylko „pseudoosobowoś cia—mi”, wyizolowanymi wyspami elektrycznego mó zgu, jego majaczeniem, jego czkawką? Ż e ich strach jest tylko imitacją strachu, a ich agonia, powtarzana każ dej nocy, znaczy tyle, co zdarta pł yta? Pamię tał jeszcze wywoł any swym pytaniem gwał towny zryw uderzeń, ten krzyk, któ rym, peł ni zdumienia i zbudzonej nieoczekiwanie nadziei, przyzywali go, to powtarzają ce się bez koń ca, natarczywe, pospieszne bł aganie: ,. Odezwij się! Kto mó wi? Odezwij się!!! ”

Miał jeszcze w uszach, czuł w koń cach palcó w rozpacz i furię tych uderzeń.

Nie istnieli? A wię c kto go wzywał — kto woł ał pomocy? I co z tego, gdyby fachowcy powiedzieli, ż e za tym krzykiem nie ma nic opró cz wirowania ł adunkó w i drż enia zbudzonych rezonansem blach? Usiadł przy biurku. Wysuną ł szufladę. Przydusił gniewnie wstają ce z szelestem papiery, odnalazł ten, któ rego szukał, rozpostarł go przed sobą i wygł adził starannie, by nie fruwał w oddechu. Wpisywał kolejno w drukowane rubryki:

MODEL: AST — Pm — 105/OO44

TYP: Uniwersalny Naprawczy

NAZWA: Terminus

RODZAJ USZKODZENIA: Rozpad funkcji

WNIOSKI… Zawahał się. Przybliż ał pió ro do papieru i cofał je. Myś lał o niewinnoś ci maszyn, któ re czł owiek obdarzył zdolnoś cią myś lenia i uczynił je przez to uczestnikami swych szaleń stw. O tym, ż e mit Golema, maszyny zbuntowanej i powstają cej przeciw czł owiekowi, jest kł amstwem, wymyś lonym po to, ż eby ci, co niosą za wszystko odpowiedzialnoś ć, mogli ją z siebie zrzucić.

WNIOSKI: Zdać na zł om.

I u doł u karty podpisał się z nieruchomą twarzą:

Pierwszy nawigator Pirx.


Odruch warunkowy

 

Zdarzył o się to no czwartym roku, przed samymi wakacjami. Pirx, któ ry przeszedł już wszystkie ć wiczenia praktyczne, miał zaliczone loty na symulatorach i dwa prawdziwe oraz „samodzielne kó ł ko” to znaczy lot na Księ ż yc z lą dowaniem i powrotem. Czuł się starym wyjadaczem kosmicznym, pró ż niowym wygą, któ rego domem są planety, a jedynym ulubionym odzieniem znoszony skafander: wyga taki w przestrzeni pierwszy dostrzega nadlatują ce meteory i sakramentalnym okrzykiem „uwaga! ró j! ” oraz bł yskawicznym manewrem ratuje od zagł ady statek, siebie i mniej bystrych towarzyszy. Tak to sobie przynajmniej wyobraż ał, z ubolewaniem konstatują c przy goleniu, jak zupeł nie nie znać po nim ogromu przebytych doś wiadczeń. Nawet paskudny wypadek z aparatem Harrelsbergera, któ ry eksplodował mu pod rę kami podczas lą dowania na Sinus Medii, nie przysporzył mu ni jednego choć by siwego wł osa. Co tam — zdawał sobie sprawo z jał owoś ci myś lenia, o siwiź nie (wspaniale był oby jednak mieć oszronione skronie), ale ż eby się choć parę zmarszczek przy oczach zrobił o, wskazują cych od pierwszego wejrzenia, ż e powstał y przy wytę ż onym wypatrywaniu kursowych gwiazd tymczasem, jaki był pucoł owaty, taki został. Drapał wię c tę pawą ż yletką tę swoją gę bę, któ rej się skrycie wstydził, i wymyś lał coraz bardziej wstrzą sają ce sytuacje po to, aby na samym koń cu stać się ich panem.

Matters, któ ry czę ś ciowo znał jego zmartwienia, o czę ś ciowo się ich domyś lał, radził mu, ż eby zapuś cił wą sy. Czy rada był a cał kiem szczera, trudno powiedzieć. W każ dym razie Pirx w czasie porannej samotnoś ci przykł adał przed lustrem kawał ek czarnego sznurowadł a do gó rnej wargi i aż się zatrzą sł, tak to idiotycznie wyglą dał o Zwą tpił w Mattersa, choć ten moż e nie miał na myś li niczego zł ego, a już na pewno nie miał a jego przystojna siostra, któ ra powiedział a raz Pirxowi, ż e wyglą da „ szalenie poczciwie”. To go dobił o. W lokalu, w któ rym tań czyli, nie stał o się co prawda nic z rzeczy, jakich się obawiał. Tylko raz pomylił taniec, a ona był a na tyle dyskretna, ż e milczał a, i dopiero po dobrej chwili zauważ ył, ż e wszyscy tań czą coś zupeł nie innego niż on. Pó ź niej jednak poszł o jak z pł atka. Nie deptał jej po nogach, jak mó gł, starał się nie ś miać (bo od jego ś miechu ludzie odwracali się na ulicy), a potem odprowadził ją do domu. Od ostatniego przystanku szli dobry kawał pieszo i przez cał ą drogę zastanawiał się, co by też zrobić takiego, ż eby poję ł a, ż e wcale nie jest „szalenie poczciwy” te sł owa zalazł y mu za skó rę. Kiedy już dochodzili do celu, ogarną ł go popł och.

Niczego bowiem nie wymyś lił, a jeszcze, wskutek wytę ż onego namysł u, zamilkł jak pień : w gł owie jego rozprzestrzeniał a się pustka, tym tylko ró ż nią ca się od kosmicznej, ż e wypeł niona rozpaczliwym wysił kiem. W ostatniej chwili przez myś l przeleciał y mu jak meteory dwa czy trzy pomysł y: ż eby się z nią umó wić, ż eby ją pocał ować, ż eby gdzieś o tym czytał uś cisną ć jej rę kę w sposó b znaczą cy, subtelny, a zarazem przewrotny i namię tny. Ale nic z tego nie wyszł o. Ani jej nie pocał ował, ani się z nią nie umó wił, ani jej rę ki nie podał … i gdybyż tak się to skoń czył o! Kiedy powiedziawszy „dobranoc”, tym swoim przyjemnie ł amią cym się gł osem, odwró cił a się do furtki i uję ł a klamkę, ockną ł się jego diabeł. A moż e stał o się to po prostu dlatego, ż e w gł osie jej wyczuł ironię, rzeczywistą lub wyobraż oną. Bó g raczy wiedzieć doś ć, ż e zupeł nie odruchowo, kiedy się wł aś nie odwró cił a taka pewna siebie, spokojna — oczywiś cie, dzię ki urodzie nosił a się jak kró lowa jakaś (ł adne dziewczę ta zwykle tak się noszą ), a wię c dobrze — dał jej klapsa w tył ek, i to nawet, mocnego. Usł yszał lekki, stł umiony okrzyk: porzą dnie musiał a się zdziwić! Ale nie czekał już na nic. Zawró ciwszy na pię cie, zwiał, jakby w strachu, ż e bę dzie go gonił a… Matters, do któ rego nazajutrz zbliż ał się jak do bomby z czasowym zapalnikiem, nic o tym incydencie nie wiedział. Problem owego osobliwego postę pku nę kał Pirxa. Nie myś lał wtedy nic (z jaką ż ł atwoś cią mu to niestety przychodził o! ), ale przylepił jej klapsa. Czy tak postę pują szalenie poczciwi faceci?

Nie był cał kiem pewny, ale obawiał się, ż e raczej tak. Po historii z siostrą Mattersa (unikał jej odtą d jak ognia) przestał w każ dym razie robić rano miny do lustra. Przedtem bowiem upadł kilka razy tak nisko, ż e z pomocą drugiego lusterka szukał profilu swej twarzy, któ ry by choć nieznacznie zaspokoił jego wielkie wymagania. Oczywiś cie, nie był zupeł nym idiotą i zdawał sobie sprawę ze ś miesznoś ci tych mał pich grymasó w, ale z drugiej strony, nie ś ladó w urody jakiejś szukał przecież na mił oś ć boską, lecz charakteru! Czytał bowiem Conrada i z wypiekami myś lał o wielkim milczeniu galaktycznym, o samotnym mę stwie — a czyż moż na sobie wyobrazić bohatera wiecznej nocy, samotnika z taką gę bą? Wą tpliwoś ci pozostał y, ale z wykrę caniem twarzy przed lustrem zrobił koniec, ukazują c sobie, jaką ma twardą, niezł omną wolę.

Troski te, tak nurtują ce, zbladł y nieco wobec nadcią gają cego egzaminu u profesora Merinusa, zwanego popularnie Merynosem. Egzaminu tego, prawdę mó wią c, nie bał się prawie nigdy. Tylko trzy razy przychodził do gmachu Astrodezji i Astrognozji Nawigacyjnej, gdzie przed salą studenci zawsze czyhali na wychodzą cych od Merynosa, nie tyle, ż eby fetować ich sukcesy, ile by się dowiedzieć, jakie też nowe, podchwytliwe pytanka wymyś lił Zł owrogi Baran. Bo i tak nazywano srogiego egzaminatora. Starzec ó w, któ ry w ż yciu nogi nie postawił nie to, ż e na Księ ż ycu — progu rakiety ż adnej nawet nie przekroczył — znał, mocą teoretycznej wszechwiedzy, każ dy kamień wszystkich krateró w Morza Deszczó w, grzbiety skalne planetoid i najbardziej niedostę pne poł acie jowiszowych księ ż ycó w; powiadano, ż e posiada wszechstronną znajomoś ć meteoró w i komet, któ re zostaną dopiero odkryte za lat tysią c, ponieważ już teraz drogi ich matematycznie przewidział dzię ki ulubionemu swemu zaję ciu, analizie perturbacyjnej ciał niebieskich. Ogrom tej wiedzy czynił go zgryź liwym wobec mikroskopijnych wiadomoś ci studentó w.

Pirx nie bał się jednak Merinusa, bo odkrył jego klucz. Stary miał wł asną terminologię, któ rej pró cz niego nikt nie uż ywał w fachowym piś miennictwie. Pirx zatem, wiedziony przyrodzoną bystroś cią, zamó wił w bibliotece wszystkie prace Merinusa i — nie, wcale ich nie czytał. Przekartkował je tylko wypisawszy sobie ze dwieś cie Merynosowych dziwolą gó w sł ownych. Profesor, usł yszawszy styl jego odpowiedzi, drgną ł, podnió sł strzę piaste brwi i zasł uchał się w Pirxa jak w sł owika. Chmury, przecią gają ce mu zazwyczaj przez twarz, rozeszł y się. Odmł odniał prawie, bo był o to, jakby sł yszał siebie samego — a Pirx, uskrzydlony tą przemianą i wł asną bezczelnoś cią, parł dalej na cał ego z takim rezultatem, ż e gdy kompletnie zawalił się na ostatnim pytaniu (wymagał o znajomoś ci wzoru — cał a Merynosowska retoryka nic nie mogł a tu wskó rać ), profesor wpisał mu wielką czwó rkę, wyraż ają c ubolewanie, ż e nie moż e dać pią tki.

Tak, Merynosa osadził. Wzią ł go za rogi. Daleko wię kszą tremę odczuwał przed „wariacką ką pielą ”, któ ra był a nastę pnym i ostatnim etapem przed egzaminami dyplomowymi.

 

Na „wariacką ką piel” nie był o ż adnych sposobó w. Najpierw czł owiek szedł do Alberta, niby tylko woź nego przy katedrze Astropsychologii Doś wiadczalnej, ale w rzeczywistoś ci był on prawą rę ką docenta i sł owo jego waż niejsze był o od opinii wszystkich asystentó w. Albert, totumfacki jeszcze profesora Balle’a, któ ry przed rokiem poszedł na emeryturę ku uciesze studentó w i zasmuceniu woź nego (nikt go bowiem tak, jak profesor emeritus nie rozumiał ), wió dł kandydata do mał ej salki w podziemiu, gdzie sporzą dzał mu parafinowy odlew twarzy. Odlew ten, po zdję ciu, poddawał mał emu zabiegowi: w negatyw nosa wstawiał dwie metalowe rurki. To był o wszystko. Nastę pnie kandydat szedł na pię tro, do „ł aź ni”. Nie był a to naturalnie ż adna ł aź nia, ale jak wiadomo, studenci nie nazywają nigdy rzeczy ich wł aś ciwym imieniem. Był to spory pokó j, z basenem peł nym wody. Kandydat czy, znowu wedle gwary studenckiej, pacjent rozbierał się i wchodził do wody, któ rą ogrzewano dopó ty, aż przestawał odczuwać jej temperaturę. To był o indywidualne: dla jednych woda „przestawał a istnieć ” przy 29, dla innych dopiero przy 32 stopniach. Doś ć, ż e kiedy spoczywają cy na wznak a w basenie mł ody czł owiek podnió sł rę kę, wodę przestawano ogrzewać, a jeden z asystentó w nakł adał mu na twarz parafinową maskę. Nastę pnie dodawano do wody jakiejś soli (ale nie cyjanku potasu, jak o tym poważ nie zapewniali ci, co mieli już „wariacką ką piel” za sobą ), zdaje się zwykł ej soli kuchennej. Dodawał o się jej tyle, by „pacjent” (zwany też „topielcem”) pł ywał swobodnie tuż pod powierzchnią wody, nie wynurzają c się, tylko metalowe rurki wystawał y na wierzch, mó gł wię c swobodnie oddychać. To był o w zasadzie wszystko. Uczona nazwa eksperymentu brzmiał a „pozbawienie bodź có w aferentnych”. W samej rzeczy, pozbawiony wzroku. sł uchu, wę chu, dotyku (bo obecnoś ć wody po bardzo kró tkim czasie przestawał o się wyczuwać ), ze skrzyż owanymi na piersiach ramionami, niczym u mumii egipskiej, spoczywał „topielec” w nieważ kim zawieszeniu przez kilka godzin. Jak dł ugo? Jak dł ugo mó gł wytrzymać.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.