|
|||
Odruch warunkowy 2 страницаOdepchną ł się i gł ową naprzó d poleciał wzdł uż rury, zakrę cał, gdy ona zakrę cał a, unosił się, opadał, z podmuchem rozstę pują cego się powietrza na twarzy. Otwarty szyb. Pochylnia. Zwę ż ają ce się ś ciany. Jedne, drugie, trzecie wrota ł adowni. Zrobił o się ciemniej. Wió dł koń cami palcó w po rurze, ż eby jej nie zgubić, czarny, zapiekł y kurz oskorupiał mu dł onie; był już poza pokł adami, w pozbawionej stropó w i podł ó g przestrzeni, oddzielają cej pancerz zewnę trzny od ł adowni; mię dzy trawersami ciemniał y napuchł e cielska rezerwowych zbiornikó w, z wysoka docierał y tu pojedyncze, peł ne kurzu smugi ś wiatł a. W jakiejś chwili spojrzał w gó rę i zobaczył poprzez czarny szyb dwie ulice lamp, rude od prochu, któ ry cią gną ł się za nim wydł uż onym obł okiem, jak dym niewidzialnego poż aru. Powietrze był o tu zatę chł e, duszne, o woni nagrzanych blach. Szybował poś ró d ledwo majaczą cych cieni ż elaznej konstrukcji, rura dzwonił a przecią gle: — P–r–a–t–t–p–r–a–t–t–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–p–r–a–t–t… Rura rozwidlił a się. Zaciskał w rę kach oba odgał ę zienia, ż eby wyczuć, ską d biegnie dź wię k, ale nie mó gł odró ż nić kierunku. Na chybił trafił puś cił się w lewo. Jakiś wł az. Zwę ż ajacy się, czarny jak smoł a tunel. Na koń cu — okrą gł e ś wiatł o. Wypadł na wolną przestrzeń. Był w przedsionku reaktora. — T–u–w–a–y–n–e–p–r–a–t–t–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a — dzwonił a rura, kiedy odryglował pierwsze drzwi. W twarz buchnę ł o mu gorą ce powietrze. Wszedł na pomost. Sprę ż arki wył y. Ciepł y wiatr rozburzył mu wł osy. Widział w skró cie betonową ś cianę reaktora, zegary ś wiecił y, czerwonymi kroplami drż ał y ś wiatł a sygnał ó w. — S–i–m–o–n–d–o–w–a–y–n–e–a–s–l–y–s–z–e–m–o–m–s–s–e–n–a–p–o–d–e–m–n–a — ł omotał a tuż przy nim rura. Wychodził a ze ś ciany, ł ukiem biegł a w dó ł, ł ą czą c się z gł ó wnym rurocią giem. Automat stał, rozkraczony, przed jego obsadą. Walczył jak gdyby z niewidzialnym przeciwnikiem, tak bł yskawiczne był y wypady jego rą k. Peł nymi garś ciami ciskał cementowe ciasto, rozprowadzał je skoś nym chlaś nię ciem, poprawiał, modelował, przechodził do nastę pnego odcinka — wtedy nastę pował a pauza. Pirx wsł uchał się w rytm jego pracy. Chodzą ce, jak tł oki, ramiona wybijał y: — M–o–m–s–s–e–n–r–z–u–c–p–r–z–e–w–o–d–p–r–a–t–t–t–r–a–c–i–t–l–e–n… Terminus zastygł z uniesionymi ramionami, zawieszony naprzeciw swego na wpó ł ludzkiego cienia. Jego kwadratowa gł owa poruszał a się w lewo i w prawo. Badał nastę pne zł ą cze. Pochylił się. Nabrał zł oż oną jak szufla rę kawicą cementu. Zamachną ł się. Rę ce wchodził y w rytm. Rura zadygotał a od uderzeń: — N–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a… Pirx przeł oż ył nogi przez reling i spł yną ł w dó ł. — Terminus! — krzykną ł, nim jeszcze dotkną ł stopami podł ogi. — Sł ucham — odpowiedział natychmiast automat. Jego lewe oko zwró cił o się ku czł owiekowi; drugie chodził o dalej w orbicie, za rę kami, któ re obrzucał y rurę cementem, wybijają c: — P–r–a–t–t–o–d–e–z–w–i–j–s––i–e–p–r–a–t–t–o–d–b–i–o–r…. — Terminus! Co robisz!! — krzykną ł Pirx. — Jest przeciek. Cztery dziesią te rentgena na godzinę. Plombuję go — odpowiedział gł uchym basem automat, podczas kiedy jego rę ce wybijał y ró wnocześ nie: — T–u–w–a–y–n–e–m–o–m–s–s–e–n– o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–m–om–s–s–e–n… — Terminus!!! — jeszcze raz krzykną ł Pirx. Patrzał to na metalową twarz z zezują cym ku niemu lewym okiem, to na miganie ż elaznych rę kawic. — Sł ucham — tak samo monotonnie powtó rzył automat. — Co… nadajesz Morsem?! — Plombuję przeciek — odparł niski gł os. — S–i–m–o–n–d–o–w–a–y–n–e–a–p–o–t–t–e–r–a–p–r–a–t–t–m–a–z–e–r–o–m–o–m–s–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a… — ł omotał o ż elazo pod jego ś migają cymi rę kawicami. Cię ż kie, cementowe ciasto rozpł aszczał o się, ś ciekał o, rę kawice podrywał y je w gó rę, przytwierdzał y, dociskał y do obł ej powierzchni. Na jaką ś sekundę zastygł y uniesione, potem automat pochylił się, nabrał nową porcję metalicznego cementu i posypał a się lawina gwał townych uderzeń: — M–o–m–s–s–e–n–m–o–m–s–s–s–e–n–m–o–m–s–s–e–n–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–m–o–m–s–s–e–n–m–o–m–s–s–e–n–m–o–m–s–s–e–n–m–o–m–s–s–e–n–m–o–m–s–s–e–n–m–o–m… Rytm rozpę dzał się, oszalał y, cał y rurocią g trzą sł się i ję czał pod gradem ciosó w, był o to jak nie koń czą cy się krzyk. — Terminus!!! Przestań!!! — Pirx rzucił się naprzó d i porwał przeguby automatu, któ re wyś liznę ł y mu się, mokre od oliwy. Terminus zamarł, sprę ż ony, sł ychać był o tylko przecią gł y skowyt pomp za betonową ś cianą. Pirx miał tuż przed sobą korpus zlany oliwą, ś ciekają ca po sł upiastych nogach; cofną ł się. — Terminus… — powiedział sł abo.. — Co ty… Urwał. Z przeraź liwym trzaskiem zeszł y się ż elazne rę kawice. Ocierał y się o siebie, zdzierają c resztki przyschnię tego cementu, któ re zamiast spaś ć zatań czył y w powietrzu, rozchodzą c się jak krą g dymu. — Co ty… robił eś? — powiedział Pirx. — Plombuję przeciek. Cztery dziesią te rentgena na godzinę. Czy mogę plombować dalej? — Nadawał eś Morsem. Co nadawał eś? — Morsem — powtó rzył dokł adnie tym samym tonem automat i dorzucił: — Nie rozumiem. Czy — mogę plombować dalej? — Moż esz… — mrukną ł Pirx. Patrzał na wielkie, powoli prostują ce się rę ce. — Tak, moż esz… Czekał. Terminus nie widział go już. Nabrał lewą rę ką cementu i cisną ł go bł yskawicznym ruchem. Przytwierdził — rozpł aszczył — wygł adził: trzy uderzenia. Teraz prawa rę ka poś pieszył a ku lewej i rura zabę bnił a: — P–r–a–t–t–1–e–ż –y–w–s–z–o– s–t–y–m… — M–o–m–s–s–e–n… — O–d–e–z–w–i–j–s–i–e–m–o–m–s–s–e–n… — Gdzie jest Pratt?!!! — krzykną ł Pirx przeraź liwie. Terminus, któ rego rę ce stawał y się w ś wietle poł yskliwymi smugami, odpowiedział natychmiast: — Nie wiem. Ró wnocześ nie wystukiwał z taką szybkoś cią, ż e Pirx ledwo chwytał: — P–r–a–t–t–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a… W tym momencie stał o się coś zdumiewają cego. Na tę serię, wybijaną prawą rę kawicą, nał oż ył a się druga, daleko sł absza — wystukiwał y ją palce lewej; sygnał y zmieszał y się i przez kilkanaś cie sekund rurocią g trzą sł się z hał asem podwó jnego kucia, z któ rego wychynę ł a zamierają ca seria: — Z–m–n–o–w–r–e–c–e–n–i–m–o–g–j–u–z… — Terminus… — powiedział, samymi wargami, Pirx. Cofał się ku ż elaznym schodkom. Automat nie usł yszał go. Jego tors, ś wiecą cy od oliwy, drgał zgodnie z rytmem pracy. Nawet nie sł uchają c, z samych jego bł yś nię ć mó gł Pirx odczytać: — M–o–m–s–s–e–n–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e… III
Leż ał na wznak. Ciemnoś ć roił a się od bł yskó w, powstają cych w jego oczach. Pratt szedł w gł ą b statku. Tak? Koń czył mu się tlen. Tamci dwaj nie mogli mu pomó c. A Momssen? Dlaczego nie odpowiadał? Moż e nie ż ył już? Nie, Simon sł yszał go. Musiał być gdzieś blisko — o ś cianę. O ś cianę? To by znaczył o, ż e pomieszczenie, w któ rym był Momssen, zawierał o powietrze. Inaczej tamten nic by nie sł yszał. Co sł yszał? Kroki? Dlaczego wzywali go? Dlaczego się nie odzywał? Rozdzielone na kropki i kreski gł osy agonii. Terminus. Jak to się stał o? Odnaleziono go pod stosem zwalisk, na dnie komory. Zapewne w miejscu, gdzie rurocią g wychodzi z niej na zewną trz. Zasypany rumowiskiem, mó gł sł yszeć stukanie — jak dł ugo? Zapasy tlenu są znaczne. Mogą wystarczyć na miesią ce. Ż ywnoś ć też. A wię c spoczywał tam, pod gruzami… zarazi Nie był o przecież cią ż enia. Co go unieruchomił o? Chyba zimno. Automaty nie mogą poruszać się przy bardzo niskiej temperaturze. Olej ś cina się w stawach. Pł yn hydrauliczny zamarza i rozsadza przewody. Pozostaje tylko metalowy mó zg — tylko mó zg. Mó gł sł yszeć i utrwalać sygnał y, coraz sł absze, zachował y się w elektrycznych zwojach jego pamię ci, jakby to był o wczoraj. A on sam o tym nie wie? Jak to moż e być? Nie wie, ż e modelują rytm jego pracy? Moż e kł amie? Nie — automaty nie kł amią. Zmę czenie zalewał o go jak czarna woda. Moż e nie należ ał o tego sł uchać? Był o w tym coś ohydnego, tak przypatrywać się utrwalonej w każ dym szczegó le agonii, ś ledzić jej postę py, ż eby analizować potem każ dy sygnał, woł anie o tlen, krzyk. Nie wolno tego robić — jeś li nie moż na pomó c. Był już tak nieprzytomny, ż e nie wiedział, o czym myś li, ale powtarzał jeszcze wargami, bez gł osu, jakby sprzeciwiają c się komuś: — Nie. Nie. Nie. Potem nie był o już nic. Zerwał się w zupeł nej ciemnoś ci. Chciał usią ś ć na ł ó ż ku, ale przypię ta koł dra nie puś cił a, po omacku mocował się z pasami, zrobił ś wiatł o. Silniki pracował y. Narzucił pł aszcz, oceniają c jednocześ nie kilkakrotnym ugię ciem kolan wielkoś ć przyspieszenia. Jego ciał o waż ył o dobrze ponad sto kilogramó w. Z pó ł tora g? Rakieta skrę cał a, czuł wyraź ną wibrację, szafy w ś cianach potrzaskiwał y przecią gle, ostrzegawczo, drzwi jednej otwarł y się z gniewnym krakaniem, wszystkie nie umocowane przedmioty, ubranie, buciki, posuwał y się drobnymi ruchami w stronę rufy, jakby zjednoczone w jakimś skrytym zamiarze, któ ry je znienacka oż ywił. Podszedł do szafki interkomu, otworzył drzwiczki, w ś rodku stał aparat, podobny do starego telefonu. — Sterownia! — krzykną ł do sł uchawki. Aż skrzywił się od wł asnego gł osu — tak bolał a go gł owa. — Tu pierwszy. Co tam? — Poprawka kursowa, nawigatorze — odpowiedział daleki gł os pilota. — Zniosł o nas trochę. — Ile? — Sze–siedem sekund. — Jak stos? — zapytał powoli. — Sześ ć set dwadzieś cia w osł onie. — A w ł adowniach? — Burtowe po pię ć dziesią t dwa. kilowe — czterdzieś ci siedem, rufowe — dwadzieś cia dziewię ć i pię ć dziesią t pię ć. — Jakie tam był o odchylenie, Munro? Ile pan powiedział? — Siedem sekund. — Powiedzmy — odparł Pirx i rzucił sł uchawkę. Pilot, oczywiś cie, oł gał go. Siedmiosekundowa poprawka nie wymagał aby takich przyspieszeń. Oceniał zejś cie z kursu na kilka stopni. Paskudnie grzeją się te ł adownie. Co jest w rufowej? Ż ywnoś ć? Usiadł przy biurku. Bł ę kitna Gwiazda Terra Mars do Kompo Ziemia. Pierwszy do armatora. Reaktor grzeje ł adunek stop brak specyfikacji zagroż onego na rufie stop proszę wskazania stop nawigator Pirx koniec. Pisał jeszcze, kiedy silniki umilkł y, cią ż enie znikł o i od nacisku oł ó wka unió sł się w powietrze. Niecierpliwie odbił się od sufitu, by wylą dowawszy z powrotem na fotelu, przeczytać jeszcze raz radiogram. Po zastanowieniu się przedarł formularz i wrzucił kawał ki do szuflady. Sennoś ć odeszł a go na dobre, pozostał tylko bó l gł owy. Ubierać się nie chciał, był a to, przy braku grawitacji, skomplikowana procedura, zł oż ona z chwiejnych podskokó w i szamotania się z poszczegó lnymi czę ś ciami garderoby, wię c tak, jak stał, w pł aszczu narzuconym na pidż amę, opuś cił kajutę. Bł ę kit nocnego oś wietlenia skrywał ż ał osny stan obić. W czterech najbliż szych wnę kach dyszał y puste i czarne wyloty szybó w wentylacyjnych, wał ę sają ce się po ką tach ś mieci ś cią gał o ku nim, niczym muł unoszony podmorskim prą dem. Bezwzglę dna cisza wypeł niał a cał y statek. Wsł uchany w nią, prawie nie poruszają c się, zawisł y przed wielkim wł asnym cieniem, któ ry trwał skoś nie pochylony na ś cianie, przymkną ł oczy. Zdarzał o się czasem, ż e ludzie zasypiali w takim zawieszeniu, ale był o to niebezpieczne — byle zryw silnikó w, uruchomionych dla manewru, mó gł cisną ć bezbronnym o pokł ad czy strop. Nie sł yszał już ani wentylatoró w, ani szumu wł asnej krwi. Wydał o mu się, ż e potrafił by tę ciszę nocną statku odró ż nić od każ dej innej. Na ziemi czuł o się ograniczenie ciszy, jej skoń czonoś ć, chwilowoś ć. Wś ró d księ ż ycowych wydm czł owiek nió sł z sobą wł asne, mał e milczenie, uwię zione we wnę trzu skafandra, któ ry wyolbrzymiał każ de skrzypnię cie rzemieni noś nych, każ de chrupnię cie stawó w, tę tno, nawet oddech — tylko statek nocą zatracał się w czarnym, lodowym milczeniu. Podnió sł zegarek do oczu; dochodził a trzecia. Jeż eli tak dalej pó jdzie, wykoń czę się — pomyś lał. Odbił się od wypukł ej ś cianki dział owej i niczym gaszą cy szybkoś ć ptak wylą dował z rozpostartymi rę kami na progu kajuty. Z daleka, jakby z ż elaznych podziemi, dobiegł go ledwo sł yszalny dź wię k. Bang — bang — bang. Trzy uderzenia. Z przekleń stwem zatrzasną ł drzwi, zdją ł pł aszcz, i nie troszczą c się on, cisną ł go w powietrze; pł aszcz wydą ł się powoli, niczym groteskowe widmo, ją ł pł yną ć w gó rę. Zgasił ś wiatł o, poł oż ył się i okrył gł owę poduszką. Wariat! Przeklę ty ż elazny wariat!!! — powtarzał z zaciś nię tymi powiekami, drż ą c z niezrozumiał ej dla samego siebie wś ciekł oś ci. Zmę czenie wzię ł o szybko gó rę: ani wiedział, kiedy znó w zasną ł. Otworzył oczy przed sió dmą. Pó ł przytomny jeszcze, podnió sł rę kę — nie opadł a. Cią ż enia nie był o. Ubrał się i wyszedł. Zmierzają c do sterowni, mimo woli nasł uchiwał. Był o cicho. Przed drzwiami zatrzymał się. Na matowych szybach leż ał y zielonkawe, jakby podwodne, refleksy radarowych ekranó w. W ś rodku panował pó ł mrok. Pilot, na wpó ł leż ą c w swoim fotelu, palił papierosa. Pł askie smugi dymu pł ywał y przed ekranami, zapalają c się od ich odblasku. Sł ychać był o nikł e pobrzę kiwanie jakiejś ziemskiej muzyczki, przerywane kosmicznymi trzaskami. Pirx usiadł z tył u za pilotem; nie chciał o mu się nawet sprawdzić zapisó w grawimetrycznych. — Kiedy cią g? — spytał. Pilot był domyś lny. — O ó smej. Ale jeż eli pan się chce wyką pać, nawigatorze, mogę dać zaraz — to ż adna ró ż nica. — E, nie. Niech już bę dzie porzą dek — mrukną ł Pirx. Zapadł o milczenie, tylko gł oś nik bzyczał powtarzają cym się w kó ł ko, mechanicznym motywem melodii. Pirxa ją ł znowu morzyć sen. Ocykał się kilka razy, znowu zapadał w drzemkę, z ciemnoś ci wystę pował y wielkie, zielone ś lepia kotó w, mrugał powiekami, zamieniał y się w oś wietlone zegary — balansował tak na granicy jawy i snu, wtem gł oś nik trzasną ł i odezwał się: — Tu mó wi Dejmos. Jest godzina sió dma trzydzieś ci. Nadajemy codzienny komunikat meteorytowy dla strefy wewnę trznej. Pod wpł ywem pola grawitacyjnego Marsa powstał o w roju Drakonidó w, któ ry opuś cił już strefę Pasa, za wichrzenie brzeż ne. W dniu dzisiejszym bę dzie ono przechodzić przez sektory 83, 84 i 87. Stacja meteorytowa Marsa szacuje rozmiary chmury na 400 tysię cy kilometró w sześ ciennych. W zwią zku z tym ogł asza się sektory 83, 84 i 87 za zamknię te dla ż eglugi aż do odwoł ania. Obecnie podamy skł ad chmury, przekazany bezpoś rednio przez sondy balistyczne Fobosa. Wedł ug otrzymanego ostatnio doniesienia chmurę tworzą mikrometeoryty klasy X, XY, Z… — Dobrze, ż e to nie dla nas — zauważ ył pilot — dopiero co zjadł em ś niadanie, nie posł uż ył oby mi, jakby tak przyszł o dać wszystko w dysze! — Ile robimy? — spytał Pirx, Wstał. — Ponad pię ć dziesią t. — Tak? Nie najgorzej — mrukną ł Pirx. Sprawdził kurs, zapisy uranografó w, wielkoś ć przecieku — utrzymywał się na jednakowym poziomie — i poszedł do mesy. Byli tam już obaj j oficerowie. Pirx czekał, czy któ ryś nie wspomni o nocnych hał asach, ale rozmowa obracał a się cał y czas wokó ł loteryjnego cią gnienia — niecierpliwie wyczekiwał go Sims i z tej racji opowiadał o kolegach i znajomych, któ rym udał o się wygrać. Po ś niadaniu Pirx udał się do nawigacyjnej nakreś lić przebyty odcinek drogi. W pewnej chwili wbił cyrkle w rysownicę, wyszarpną ł szufladę, dobył z niej ksią ż kę okrę tową i poszukał skł adu ostatniej zał ogi KORIOLANA. Oficerowie: Pratt i Wayne, piloci: Nolan i Potter mechanik: Simon… Wpatrywał się uporczywie w zamaszyste pismo dowó dcy. Na koniec wrzucił ksią ż kę do szuflady, dokoń czył kreś lenia i z rulonem kalki pojechał do sterowni. W pó ł godziny obliczył dokł adny czas przybycia na Marsa. Wracają c, zajrzał przez szybę w drzwiach do mesy. Oficerowie grali w szachy, felczer siedział przed telewizorem z elektryczną grzał ką na brzuchu. Pirx zamkną ł się w kajucie i przejrzał radiogramy, któ re wzią ł od pilota. Ani się obejrzał, jak zmorzył go sen. Kilka razy w drzemce zdawał o mu się, ż e silniki zaczynają cią gną ć, i usił ował się obudzić z takim skutkiem, ż e ś nił, jak wstaje, idzie do sterowni, znajduje ją pustą i w poszukiwaniu kogokolwiek z zał ogi poczyna bł ą dzić w ciemnym jak smoł a labiryncie rufowych korytarzy. Ockną ł się przy biurku, mokry od potu. zł y, bo przeczuwał już, jaką bę dzie miał noc po tylu przespanych za dnia godzinach. Kiedy pod wieczó r pilot wł ą czył silniki, skorzystał z tego i wzią ł gorą cą ką piel. Odś wież ony, poszedł do mesy, wypił przygotowaną kawę i spytał przez telefon wachtowego o temperaturę reaktora. Podpeł zał a pod tysią c, ale jakoś nie mogł a przekroczyć krytycznej. Okoł o dziesią tej wezwał a go sterownia — mijali jakiś statek, któ ry wywoł ał ich, pytają c o lekarza. Pirx, dowiedziawszy się, ż e chodzi o ostry atak ś lepej kiszki na pokł adzie, wolał nie polecać swego felczera, tym bardziej ż e w odległ oś ci ledwo trzech milionó w kilometró w szedł wielki pasaż erski, któ ry ogł osił gotowoś ć zastopowania i przerzucenia lekarzy. I tak leniwie, bez przygó d, upł yną ł cał y dzień. O jedenastej biał e ś wiatł o zmienił o na wszystkich pokł adach, z wyją tkiem sterowni i komory stosu, mż enie bł ę kitnawych lampek nocnych. W mesie ś wiecił a jeszcze niemal do pó ł nocy mał a lampa nad szachownicą. Siedział tam Sims. Grał sam przeciw sobie. Pirx poszedł jeszcze sprawdzić temperaturę w dennych ł adowniach i spotkał po drodze wracają cego ze stosu Bomana. Inż ynier był raczej dobrej myś li — przeciek nie wzrastał, a chł odzenie dział ał o wcale sprawnie. Inż ynier poż egnał się i odszedł, zostawiwszy Pirxa w pustym, chł odnym korytarzu. Sł aby wiew cią gną ł w gó rę statku, resztki zakurzonych paję czyn osnuwają cych wyloty wentylacyjne trzepotał y bezgł oś nie. Pinc chodził jakiś czas wysokim jak nawa koś cielna przejś ciem mię dzy gł ó wnymi ł adowniami, aż kilka minut po pó ł nocy silniki zamilkł y. Z ró ż nych stron statku dobiegł a go seria zmieszanych, ostrych i stł umionych, coraz dalszych i sł abszych odgł osó w — to nie przymocowane przedmioty, poruszają c się z nadanym przyspieszeniem, uderzał y o ś ciany, stropy, podł ogi; echo tych ruchó w, któ re na moment wypeł nił y nagle jakby oż ywają cy statek, drż ał o chwilę w powietrzu, aż zgasł o i znowu był a cisza, podkreś lona miarowym szumem wentylatoró w. Pirx przypomniał sobie, ż e szuflada biurka w nawigacyjnym jest spaczona, i w poszukiwaniu stolarskiego dł uta zeszedł dł ugim, wą skim jak kiszka korytarzem mię dzy lewoburtową ł adownią a tunelem kablowym do rupieciarni, najbardziej chyba zakurzonego miejsca statku; na dodatek kurz, w któ rym brodził wyż ej gł owy, nie opadał, tak ż e na pó ł uduszony ledwo trafił po omacku w wyjś ciowe drzwi. Był już blisko ś ró dokrę cia, kiedy w korytarzu odezwał y się kroki. Wobec braku cią ż enia iś ć mó gł tylko automat. W samej rzeczy donoś nym stą pnię ciom towarzyszył trzask przywierają cych do podł ogi magnetycznych ssawek. Pirx zaczekał, aż w przejś ciu ukazał a się czarna na tle dalekich ś wiateł sylweta. Terminus szsedł, chwieją c się niepewnie, z wielkimi wymachami ramion. — Hej. Terminus! — odezwał się, wychodzą c z cienia. — Sł ucham. Cię ż ka postać zatrzymał a się; korpus poszedł bezwł adnoś cią do przodu i powoli odzyskał pion. — Co tu robisz? — Myszy — odpowiedział gł os zza piersiowej tarczy potę gują c wraż enie, ż e z wnę trza pierś ciennej zbroi przemawia zachrypnię ty karzeł. — Myszy mają niespokojny sen. Budzą się. Biegają. Są spragnione. Jeż eli są spragnione, trzeba im dać wody. Myszy duż o piją, jeż eli wysoka temperatura. — A co ty robisz? — zagadną ł Pirx. Automat zakoł ysał się. — Wysoka temperatura. Chodzę. Wcią ż chodzę, jeż eli wysoka temperatura. Wody myszom. Jeż eli wypiją i usną, dobrze. Niejednokrotnie wydarzał y się pomył ki na skutek wysokiej temperatury. Czuwam. Wychodzę, wracam do reaktora. Wody myszom… — Niesiesz wodę myszom? — spytał Pirx. — Tak. Terminus. — Gdzie masz tę wodę? Automat powtó rzył jeszcze dwa razy „wysoka temperatura” i z ł udzą cym wraż eniem, ż e dział a w nim ukryty czł owiek — bo wykonał obu rę kami gest zaskoczenia, szybki i nieporadny zarazem, podnoszą c je kolejno do oczu, któ rych obiektywy poruszył y się w oczodoł owej oprawie, skierowane na wnę trze metalowych dł oni — powiedział: — Nie ma wody. Terminus. — Wię c gdzie jest ta woda? — nalegał Pirx. Spod przymruż onych powiek obserwował gó rują cego nad nim o gł owę robota, któ ry wydał kilka niezrozumiał ych odgł osó w i nieoczekiwanie wyrzekł basem: — Za… pomniał em. Pirx stracił się — tak bezbronnie to zabrzmiał o. Przez dobrą chwilę mierzył chwieją cy się lekko korpus. — Zapomniał eś, co? Idź do reaktora. Wracaj. Sł yszysz?! — Sł ucham. Terminus zachrzę ś cił. wykonał zwrot na miejscu i ją ł oddalać się tym samym, nadmiernie sztywnym ł przez to jakby starczym krokiem. Malał w perspektywie korytarza. Na jednym z ostatnich progó w potkną ł się. zawiosł owal cię ż ko barami, chwycił ró wnowagę i znikł w poprzecznym przejś ciu. Jaką ś chwilę ś ciany powtarzał y echo jego marszu. Pirx zaczą ł wracać do siebie, naraz rozmyś lił się i pł yną c bezszelestnie nad podł ogą, dotarł do szó stego wentylacyjnego. Poruszanie się szybami, nawet przy wył ą czonych silnikach, był o zabronione, ale zlekceważ ył zakaz. Odepchną ł się silnie od relingó w i w dziesię ć sekund przeszybował odległ oś ć siedmiu pię ter, dzielą cą ś ró dokrę cie od rufy. Nie wszedł do komory stosu. W poł owie wysokoś ci ś ciany widniał a podł uż na zasuwa. Podpł yną ł ku mej. odryglował wą skie drzwiczki i odsuną ł je. Za drzwiczkami znajdował o się wpasowane w stal. prostoką tne okienko z oł owiowego szkł a. stanowią ce tylną ś cianę klatek z myszami. Dzię ki temu moż na je był o obserwować, nie wchodzą c do komory. Zobaczył, tuż za szkł em, zanieczyszczone, puste dna klatek, a dalej, poprzez druciane siatki, w gł ę bi komory, oś wietlone z wysoka lampą. bł yszczą ce reflektorami, zlane wodą plecy robota, któ ry wisiał niemal poziomo w powietrzu, ospale poruszają c rę kami. Cał ą jego zbroję oblazł y biał e myszki; biegają c truchcikiem po blachach naramiennikó w, piersiowych tarcz, skupiają c się tam. gdzie w zaklę sł oś ciach rozczł onkowanego brzucha nagromadził a się grubymi kroplami woda. zlizywał y ją. podskakiwał y, polatywał y w powietrzu, a Terminus ł owił je, przemykał y mu mię dzy ż elaznymi palcami, ich ogonki zwijał y się w esy i floresy — obraz był tak osobliwy, tak komiczny, ż e Pirxowi zachciał o się ś miać. Terminus wtykał tymczasem schwytane myszy do klatek, jego metalowa twarz niebezpiecznie zbliż ył a się do oczu Pirxa, ale najwidoczniej nie dostrzegł go. Jeszcze dwie, trzy myszki polatywaly w powietrzu. Terminus uporał się i z nimi, zamkną ł klatkę i znikł Pirxowi z oczu — tylko jego nadludzki cień, oparty o mufę gł ó wnego rurocią gu, rozwianym krzyż em poł oż ył się na betonie reaktora.
|
|||
|