Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Odruch warunkowy 1 страница



II

 

Piekł o zaczę ł o się o dziewią tej. Na lotnisku był normalny ruch — do startó w kolejka, co sześ ć minut beł kotanie wielkich megafonó w, ostrzegawcze race, potem huk, ryk, grzmot silnikó w na pró bie peł nego cią gu, po każ dym starcie cał ymi kaskadami opadał wzbity wysoko kurz, jeszcze dobrze nie osiadł, jak z wież yczki obwieszczano wolną drogę nastę pnemu — wszystkim spieszył o się, każ dy chciał urwać jeszcze parę minut, jak zwykle w towarowym porcie podczas szczytu: prawie każ dy statek szedł na Marsa, któ ry woł ał rozpaczliwie o maszyny i zieleniny — ludzie nie widzieli tam kawał ka jarzyny cał ymi miesią cami, hydroponiczne solaria dopiero się budował y.

Do podstawianych rakiet toczył y się tymczasem dź wigi, betoniarki, elementy kratowych konstrukcji, bele szklanej waty. cysterny z cementem, ropą, lekarstwa — na sygnał wszyscy ludzie kryli się, gdzie kto mó gł, w rowach przeciwpromiennych, w pancerzonych cią gnikach, a jeszcze beton dobrze nie ostygł, kiedy wracali do roboty. O dziesią tej, kiedy sł oń ce, cał e w dymach, czerwone, jakby spuchnię te, wzniosł o się nad widnokrą g, ochronne przypory betonowe mię dzy stanowiskami startowymi był y poryte, okopcone, przeż arte ogniem, gł ę bokie pę knię cia zachlapywano naprę dce szybko schną cym cementem, któ ry bł otnistymi fontannami walił z wę ż ó w, tymczasem zał ogi antyradiacyjne wyskakiwał y z transporteró w w wielogł owych skafandrach, ż eby strugami sprę ż onego piachu ś cierać promieniste zanieczyszczenia, we wszystkie strony na syrenach pę dził y pomalowane w czerwono–czarne szachownice ł aziki kontroli, na wież y kapitanatu ktoś urywał sobie gardł o przy megafonie, u szczytu ostrych wież mł ynkował y wielkie bumerangi radaró w — jednym sł owem, wszystko był o tak, jak ma być. Pirx dwoił się i troił. Trzeba był o przyją ć jeszcze na pokł ad dostarczone w ostatniej chwili ś wież e mię so, zatankować wodę do picia, sprawdzić aparaturę chł odni (minimalna wynosił a minus pię ć, delegat SPT krę cił gł ową, ale w koń cu zlitował się i podpisał ), sprę ż arki, choć po generalnym remoncie, zaczę ł y na pró bie ł zawić spod zaworó w, gł os Pirxa upodabniał się z wolna do jerychoń skiej trą by, naraz okazał o się, ż e woda jest ź le rozmieszczona — jakiś kretyn przerzucił zawó r, nim wypeł nił y się denne zbiorniki — podpisywał papiery, wtykano mu po pię ć naraz, nie wiedział, co podpisuje. Na zegarze był a jedenasta — mieli godzinę do startu, i wtedy bomba.

Kapitanat nie da wolnej drogi, bo stary system dysz, zbyt niebezpieczny opad radioaktywny — statek powinien mieć pomocniczy napę d boro–wodorowy, tak jak Gigant — ten frachtowiec, któ ry startował o szó stej — Pirx, już zachrypnię ty od krzyku, naraz się uspokoił. Czy dyspozytor ruchu zdaje sobie sprawę z tego, co mó wi? Czy dopiero teraz zauważ ył Bł ę kitną Gwiazdę? Z tego mogą być wielkie — bardzo wielkie nieprzyjemnoś ci. O co chodzi? Dodatkowa osł ona? Z czego? Worki z piaskiem. Ile? Bagatelka — trzy tysią ce sztuk. Proszę bardzo — on i tak wystartuje w wyznaczonym czasie. Rachunek Kompanii zostanie obcią ż ony. Proszę obcią ż ać.

Pocił się. Wszystko jakby się sprzysię gł o, ż eby powię kszyć jeszcze i tak panują cy chaos: elektryk wymyś la mechanikowi, któ ry nie sprawdził awaryjnego rozrzą du, drugi pilot wyskoczył gdzieś na pię ć minut, nie ma go na pokł adzie, z narzeczoną się ż egna, felczer w ogó le znikł, czterdzieś ci pancernych mamutó w zajechał o pod statek, okrą ż ył o go i ludzie w czarnych kombinezonach biegiem ukł adają worki z piaskiem, semafor na wież yczce nagli ich dzikimi ł amań cami, przyszedł jakiś radiogram, zamiast pilota odebrał go elektryk, zapomniał wcią gną ć do ksią ż ki radiowej, zresztą to nie jego rzecz, Pirxowi krę cił o się już w gł owie, udawał tylko, ż e wie, co się dzieje — na dwadzieś cia minut przed godziną zero powzią ł dramatyczną decyzję: kazał przepompować cał ą wodę z dziobowych zbiornikó w na rufę. Niech się dzieje, co chce — najwyż ej zagotuje się, ale za to statycznoś ć bę dą mieli lepszą.

O jedenastej czterdzieś ci — pró ba silnikó w. Od tej chwili odwrotu już nie był o. Okazał o się, ż e nie wszyscy ludzie są do niczego — zwł aszcza Boman przypadł mu do gustu — nie widział o się go ani sł yszał o, a wszystko szł o jak w zegarku: przedmuch dysz, mał y cią g, peł ny — na sześ ć minut przed zerem, kiedy kapitanat wyrzucił sygnał DO STARTU, byli gotowi. Wszyscy leż eli już na rozł oż onych fotelach, gdy znalazł się felczer; drugi pilot, Mulat, wró cił, bardzo markotny, od narzeczonej, gł oś nik charczał, beczał, mruczał, nareszcie wskazó wka automatu nakrył a zero, dostali wolną drogę. Start.

Pirx wiedział oczywiś cie, ż e 19 000 ton to nie patrolowa skorupka, w któ rej jest akurat tyle miejsca, ż eby się szeroko uś miechną ć, statek nie pchł a, nie skoczy, trzeba wyrabiać cią g — ale czegoś takiego się nie spodziewał. Mieli już pó ł mocy na zegarach, kadł ub drż ał od rufowych wyrzutni do szczytu, jakby się miał rozlecieć w kawał ki, a wskaź nik obcią ż enia mó wił, ż e jeszcze się nie oderwali od betonu. Przemknę ł o mu przez gł owę, ż e Gwiazda moż e zaczepił a o coś — podobno taka rzecz zdarza się raz na sto lat — w tym momencie wskaź nik ruszył. Stali na ogniu, Gwiazda dygotał a, wskazó wka grawimetru tań czył a jak szalona po skali; z westchnieniem osuną ł się na poduszki, rozluź niają c mię ś nie — odtą d, choć by chciał, nic już nie mó gł zrobić. Szli w gó rę. Od razu dostali radiowe upomnienie za start cał ą mocą — bo to daje nadmierne skaż enie radioaktywne. Kompania bę dzie obcią ż ona dodatkową, karną opł atą. Kompania? Bardzo dobrze, niech pł aci, niech ją cholera weź mie! Pirx tylko się skrzywił, nie pró bował nawet spierać się z kapitanatem, ż e startował poł ową cią gu. Czy miał moż e lą dować, wzywać komisję i ż ą dać protokolarnego odpieczę towaniu zapisu w uranografach?

Zresztą w tej chwili miał na gł owie coś zupeł nie innego: przebijanie atmosfery. W ż yciu nie siedział jeszcze na statku, któ ry się tak trzą sł. Podobnie mogli się czuć chyba tylko ludzie w gł owicy ś redniowiecznego taranu, walą cego mur. Wszystko wprost skakał o, latali w pasach, ż e dusza z nich wychodził a, grawimetr nie mó gł się zdecydować, pokazywał to 3, 8 to 4, 9, podpeł zał bezwstydnie do pią tki i jak przestraszony zlatywał nagle na trzy. Zupeł nie, jakby kluski mieli w wyrzutniach! Szli już cał ą mocą, oczywista, Pirx obiema rę kami przyciskał haubę do gł owy, bo inaczej nie sł yszał gł osu pilota w sł uchawkach — tak ryczał a Gwiazda! Nie był to triumfalny grzmot balistyczny. Jej walka z ziemską grawitacją przypominał a peł ną rozpaczy agonię. Przez dobre parę minut moż na był o myś leć, ż e to nie oni startują z Ziemi, ale wiszą nieruchomo, odpychają c planetę cał ą mocą odrzutu — tak wyczuwalny był peł en mę czarni wysił ek Gwiazdy! Wszystkie blachy, zł ą cza aż zamazał o w konturach od wibracji i Pirxowi wydał o się, ż e sł yszy trzaskanie puszczają cych szwó w, ale to był o zł udzenie — w tym piekle nie —zł owił by nawet trą b są du ostatecznego.

Temperatura powł oki dziobu — o, to był jedyny wskaź nik, któ ry się nie wahał, nie cofał, nie skakał ani nie zatrzymywał, ale spokojnie lazł w gó rę, jakby miał przed sobą jeszcze co najmniej metr miejsca na skali, a nie same koń cowe, czerwone cyfry: 2500, 2800 — został o ledwo parę kresek, kiedy Pirx spojrzał w tę stronę. Przy tym nie mieli nawet szybkoś ci orbitalnej, wszystko, czego się dorobili, to był o 6. 6 km/sek. w czternastej minucie lotu! Przeszył a go okropna myś l, jak w koszmarze, któ ry nawiedza czasem pilotó w, ż e w ogó le się nie oderwał, a to, co bierze za ś migają ce w ekranach chmury, jest po prostu parą buchają cą z pę knię tych rur chł odzenia! Tak ź le jednak nie był o: lecieli. Felczer leż ał blady jak ś ciana i chorował. Pirx pomyś lał sobie, ż e z opieki lekarskiej, któ rą ten nad nimi roztoczy, nie bę dzie wielkiej, pociechy. Inż ynierowie trzymali się dobrze, a Boman nawet się nie spocił — leż ał sobie siwy, spokojny, szczupł y, jak chł opczyk, z zamknię tymi oczami. Spod foteli, z amortyzatoró w sikał na podł ogę pł yn hydrauliczny, aż mił o — tł oki dobijał y niemal do koń ca, Pirx był tylko ciekaw, co się stanie, jak naprawdę dobiją,

Ponieważ był przyzwyczajony do cał kiem innego, nowoczesnego ukł adu zegaró w, wcią ż gł owa obracał a mu się w niewł aś ciwą stronę, kiedy chciał skontrolować cią g, chł odzenie, szybkoś ć, co tam z powł oką, no i przede wszystkim, czy siedzą na synergicznej.

Pilot, z któ rym porozumiewał się krzykami przez interkom, trochę jakby się stracił — to wchodzili na kurs, to wychodzili, wahnię cia naturalnie drobne, uł amkowe, ale przy przebijaniu atmosfery wystarczą, ż eby zaraz jedna burta zaczę ł a grzać się mocniej od drugiej — w pancerzu powstają wtedy kolosalne napię cia termiczne, skutki mogą być fatalne — pocieszał się tylko nadzieją, ż e skoro ta kosmata skorupa wytrzymał a setki startó w, to wytrzyma i ten.

Wskazó wka termopary naprawdę doszł a do koń ca skali: 3500 stopni jak obszył, tyle mieli na zewną trz, i gdyby to miał o trwać jeszcze dziesię ć minut, wiedział, ż e powł oka zacznie się rozł azić — karbidki też nie są niezniszczalne. Jaki gruby pancerz? Na to nie był o ż adnego wskaź nika, w każ dym razie —porzą dnie nadpalony. Robił o mu się gorą co, ale tylko z wraź nią, bo wewnę trzny termometr stał na dwudziestu siedmiu jak przy starcie. Byli na sześ ć dziesią tym kilometrze, atmosfera został a praktycznie pod nimi, szybkoś ć — 7, 4 km/sek. Szli trochę ró wniej, ale wcią ż na potró jnym niemal cią ż eniu. Gwiazda ruszał a się jak oł owiany kloc. W ż aden sposó b moż na jej był o uczciwie rozpę dzić — nawet w pró ż ni. Dl czego? Poję cia nie miał.

Pó ł godziny potem leż eli już na kursie Arbitra — dopiero za tym, ostatnim z pelengują cych satelitó w, mieli wejś ć szlak ekliptyczny Ziemia—Mars. Wszyscy popodnosili się, Boman masował sobie twarz, Pirx czuł, ż e i jemu też obrzę kł y trochę wargi, zwł aszcza dolna — ludzie mieli przekrwione, strzykane oczy, suchy kaszel i chrypkę, ale to był y normalne objawy, przechodzą ce zwykle bez ś ladu po jakiejś godzinie.

Stos pracował jako tako, cią g wprawdzie nie spadł, ale i nie uró sł, a w pró ż ni powinien się był wł aś ciwie zwię kszyć — jakoś nie chciał. Nawet prawa fizyki zdawał y się obowią zywać tylko mniej wię cej na Gwieź dzie. Mieli prawie normalne, ziemskie! przyspieszenie i 11 kilometró w na sekundę. Oczekiwał o ich jeszcze rozpę dzenie Gwiazdy do normalnej kurierskiej, inaczej bowiem wlekliby się na Marsa miesią cami; na razie szli prosto na Arbitra.

Pirx, jak każ dy nawigator, oczekiwał od niego samych tylko przykroś ci — a to ostrzeż enia, ż e statek ma nieprzepisowo wielki pł omień wylotowy, a to, ż e odbiera mu się pierwszeń stwo dla przepuszczenia jakiegoś waż niejszego, a to, ż e wył adowania jonizacyjne w dyszach zakł ó cają radiowy odbió r — tymczasem nic. Arbiter przepuś cił ich od razu, dogonił ich jeszcze radiogram „wysokiej pró ż ni”, Pirx odpowiedział i na tym skoń czył a się wymiana kosmicznych grzecznoś ci.

Weszli na kurs bezpoś redni, Pirx kazał zwię kszyć cią g, przyspieszenie wzrosł o, moż na już był o ruszać się, rozprostować koś ci, wstać — radiomonter, któ ry był i kucharzem, poszedł do kambuza. Wszyscy byli przy apetytach, zwł aszcza Pirx, któ ry nie jadł jeszcze nic, a przy starcie spocił się jak mysz; w sterowni temperatura teraz dopiero zaczę ł a rosną ć, bo ż ar rozpalonego pancerza przenikał do wnę trza z opó ź nieniem. Czuć był o rzadki olej, któ ry wyciekł z hydraulikó w i otoczył fotele cał ymi kał uż ami.

Ją drowiec zjechał do stosu sprawdzić, czy nie ma neutronowych przeciekó w. Pirx rozmawiał tymczasem z elektrykiem, przyglą dają c się gwiazdom. Okazał o się, ż e mają wspó lnych znajomych. Pirxowi pierwszy raz od chwili, kiedy staną ł na pokł adzie, poczę ł o robić się raź niej na duszy: jaka ta Gwiazda jest, taka jest, a 19 000 ton — nie w kij dmuchał. Zresztą prowadzić takiego trupa jest znacznie trudniej niż przecię tny frachtowiec, wię c i honor wię kszy, i doś wiadczenie się gromadzi.

Pó ł tora miliona kilometró w za Arbitrem przeż yli pierwszy wstrzą s: obiadu nie dał o się jeś ć. Radiomonter zawió dł straszliwie. Najbardziej pieklił się felczer — okazał o się, ż e jest chory na ż oł ą dek, przed samym startem kupił kilka kur, dał jedną monterowi — i rosó ł był peł en pierza. Dla reszty miał y być befsztyki — moż na był o zajmować się nimi przez resztę ż ycia.

— Hartowane, czy co? — powiedział drugi pilot i tak dziabną ł widelcem swoją porcję, ż e wyskoczył a z talerza.

Monter był niewraż liwy na docinki. Poradził felczerowi, ż eby sobie ten rosó ł przecedził. Pirx czuł, ż e powinien wystą pić jako rozjemca, a wł aś ciwie jako zwierzchnik, ale nie wiedział, co robić. Chciał o mu się ś miać.

Po obiedzie z puszki wró cił do sterowna. Kazał zrobić pilotowi kontrolny fix gwiazdowy i wpisawszy do ksią ż ki okrę towej zapisy grawimetró w, spojrzał na zegary stosu. Gwizdną ł cichutko. To nie był stos, ale wulkan. Miał osiemset stopni w obudowie — po czterech godzinach lotu. Chł odziwo krą ż ył o pod maksymalnym ciś nieniem dwudziestu atmosfer. Pirx zastanowił się. Najgorsze jak gdyby już przeszli. Lą dowanie na Marsie nie stanowił o problemu — cią ż enie o poł owę mniejsze, atmosfera rzadka. Jakoś sią dą. Inna rzecz, ż e ze stosem trzeba coś zrobić. Podszedł do Kalkulatora i obliczył, jak dł ugo muszą jeszcze iś ć obecnym cią giem, ż eby wleź ć na kurierską. Przy szybkoś ci mniejszej od 80 km/sek. wyrobiliby olbrzymie opó ź nienie.

— Jeszcze siedemdziesią t osiem godzin — odpowiedział Kalkulator.

Siedemdziesią t osiem takich godzin musiał o rozsadzić stos. Rozleciał by się jak jajko. O tym Pirx nie wą tpił. Zdecydował, ż e wyrobią szybkoś ć na raty — po trochu. Tyle, ż e to skomplikuje trochę kurs, no i lecieć trzeba bę dzie okresami bez cią gu, wię c bez grawitacji — co nie należ y do przyjemnoś ci. Innej rady jednak nie był o. Kazał pilotowi nie spuszczać oka z astrokompasu, a sam zjechał windą na dó ł, do reaktora. Idą c ciemnawym korytarzem mię dzy ł adowniami, usł yszał przygł uszony ł omot — jakby po ż elaznych pł ytach szedł pancerny zastę p.

Przyspieszył kroku. Naraz kot przeleciał mu czarną smugą pod nogami, a ró wnocześ nie gdzieś blisko huknę ł y drzwi. Zanim oś wietlona zabrudzonymi lampami czeluś ć gł ó wnego korytarza otwarł a się przed nim, wszystko ucichł o. Miał przed sobą pustkę poczerniał ych ś cian, tylko w gł ę bi jakaś jarzenió wka drgał a jeszcze od wstrzą su, któ ry rozchybotał ją przed chwilą.

— Terminus! — krzykną ł na chybił trafił. Odpowiedział o tylko echo, Zawró cił i burtowym przejś ciem dostał się do przedsionka stosu. Bomana, któ ry zjechał tu przed nim, już nie był o. Wysuszone na piasek powietrze szczypał o w oczy. W lejach wentylatoró w buszował gorą cy wiatr, szum i hał as był taki, jak w parowej kotł owni. Stos, jak każ dy stos, pracował bezgł oś nie — wył y obcią ż one do ostatecznoś ci agregaty chł odzenia. Zamurowane w betonie kilometry rurocią gó w, któ rymi ś migał lodowaty pł yn, wydawał y przedziwne, jakby skarż ą ce się, beł kotliwe ję ki. Strzał ki pomp leż ał y za soczewkowatymi szkł ami pochylone jak jedna na prawo. Poś ró d zegaró w jaś niał jak księ ż yc najważ niejszy — gę stoś ci strumienia neutronó w. Wskazó wka dotykał a niemal czerwonej granicy — widok, któ ry każ dego inspektora SPT mó gł przyprawić o udar serca.

Chropawa od cementowych ł at, podobna do skał y betonowa ś ciana zionę ł a martwym upał em, blachy pomostu delikatnie wibrował y, wsą czają c w cał e jego ciał o nieprzyjemne drż enie, ś wiatł o lamp poł yskiwał o tł usto w migocą cych tarczach wentylatoró w; jedna z sygnał owych lampek, dotą d biał a, poczę ł a mrugać, aż zgasł a i wnet zapł oną ł w tym miejscu czerwony sygnał. Wszedł pod pomost, gdzie mieś cił y się wył ą czniki rozrzą du, ale Boman uprzedził go już: zegarowy automat nastawiony był na rozerwanie reakcji ł ań cuchowej za cztery godziny. Nie ruszył go, skontrolował tylko Geigery. Cykał y spokojnie. Sygnalizator wskazywał drobny przeciek — 0, 3 rentgena na godzinę. Zajrzał jeszcze w ciemny ką t komory. Był pusty. — Terminus! — krzykną ł. — Hej, Terminus! Nie był o odpowiedzi. W klatkach biał ymi plamkami skakał y niespokojnie myszy — widać kiepsko się czuł y w iś cie podzwrotnikowej temperaturze. Wró cił na gó rę i zaryglował za sobą drzwi. Dreszcz przeszedł go w chł odnym powietrzu korytarza — koszulę miał mokrą od potu. Nie wiadomo po co zapuś cił się w zwę ż ają ce się ku tył owi, ciemnawe korytarze rufy, aż drogę zamkną ł mu ś lepy mur. Dotkną ł go dł onią. Mur był ciepł y. Westchną ł, zawró cił, pojechał windą na czwarty pokł ad, do nawigacyjnej i wzią ł się do wykreś lania kursu. Kiedy się z tym uporał, zegar wskazywał dziewią tą. Zdziwił się, bo ani spostrzegł, jak zleciał mu czas, Zgasił ś wiatł o i wyszedł.

Wsiadają c do windy poczuł, ż e podł oga uchodzi mu mię kko spod stó p. Automat wył ą czył stos zgodnie z programem.

W sł abo oś wietlonym nocnymi lampkami korytarzu ś ró dokrę cia miarowo szumiał y wentylatory. Iskry dalekich ż aró wek filował y w krzyż ują cych się prą dach powietrza. Odepchną ł się lekko od drzwi windy i popł yną ł przed siebie. Boczna sekcja korytarza był a jeszcze ciemniejsza. W niebieskawym pó ł mroku mijał drzwi kajut, do któ rych ani dotą d nie zajrzał. Ujś cia rezerwowych wł azó w, oznaczone rubinowymi lampkami, otwierał y swe czarne leje. Ten tak pł ynny, ż e jak gdyby ś niony ruch, jakim suną ł, nieważ ki pod zaklę sł ymi stropami, z wielkim, nie dotykanym stopą cieniem u stó p, wió dł go coraz dalej, aż przez uchylone drzwi wpł yną ł do wielkiej, nie uż ywanej mesy. Pod nim, w smudze ś wiatł a, dł ugi stó ł flankował y rzę dy foteli. Trwał w zawieszeniu ponad sprzę tami, jak nurek, zwiedzają cy wnę trze zatopionego okrę tu. W sł abo poł yskują cych szkł ach u ś ciany zatań czył y odbicia lamp, rozsypał y się niebieskimi pł omyczkami i zgasł y. Za mesą otwierał o się nastę pne, jeszcze ciemniejsze pomieszczenie. Tu nawet jego przywykł e do mroku oczy zawiodł y. Po omacku dotkną ł koń cami palcó w elastycznej powierzchni nie wiedzą c, czy to strop, czy podł oga. Odepchną ł się lekko, wykrę cił jak pł ywak i pomkną ł bezgł oś nie dalej W aksamitnej czerni bielał y, promieniują c wł asnym ś wiatł em. podł ugowate, szeregiem ustawione kształ ty. Poczuł zimno gł adkiej powierzchni — to był y umywalnie. Najbliż szą pokrywał y czarne plamy. Krew?

Wycią gną ł ostroż nie rę kę. To był towot.

Jeszcze jedne drzwi. Otworzył je, wiszą c skoś nie w powietrzu, w szarawym pó ł mroku przefrunę ł y przed jego twarzą widmowym korowodem jakieś papiery, ksią ż ki, i zaszeleś ciwszy sł abo, znikł y. Znó w odbił się, tym razem nogami, i przez otwarte drzwi wychyną ł na korytarz w kł ę bach kurzu, któ ry otoczył go i zamiast spaś ć, cią gną ł za nim rudawym welonem.

Sznur nocnych ś wiateł pł oną ł nieruchomo. Jakby niebieska woda wypeł niał a pokł ady. Poszybował ku wiszą cej u stropu linie; pę tle, gdy wypuszczał je z rą k, poczynał y wę ż ować leniwie, jakby zbudzone dotknię ciem.

Podnió sł gł owę. Gdzieś, niedaleko, rozległ o się stukanie. Ktoś uderzał mł otkiem w metal. Pł yną ł za tym dź wię kiem, to narastają cym, to giną cym, aż dostrzegł wpuszczone w podł ogę zardzewiał e szyny. Kiedyś wtaczano nimi lory do gł ó wnych ł adowni. Leciał teraz szybko, z podmuchem powietrza na twarzy. Dź wię k koł atał gł oś niej. Naraz zobaczył pod stropem rurę. Wychodził a z poprzecznego korytarza. Stary, calowy przewó d

rurocią gu. Dotkną ł go. Rura zadrgał a. Uderzenia ł ą czył y się w grupy, po dwa, po trzy. Nagle zrozumiał. To był alfabet Morsego.

— Uwaga… Trzy uderzenia.

— Uwaga…

— Uwaga… Trzy uderzenia,

— J–e–s–t–e–m–z–a–g–r–o–d–z–i–a– — dudnił a rura. Odruchowo skł adał litery, zgł oskę po zgł osce,

— L–o–d–w–s–z–e–d–z–i–e…

— Ló d? — Nie zrozumiał w pierwszej chwili. Moż e ló d? Jaki ló d? Co to znaczy? Kto…

— Z–b–i–o–r–n–i–k–p–e–k–n–i–e–t–y– — odezwał a się rura. Trzymał na niej dł oń. Kto to nadaje? Gdzie? Usił ował uzmysł owić sobie przebieg rurocią gu. Był to nie uż ywany przewó d awaryjny, szedł z rufy, oddają c odgał ę zienia na wszystkich pokł adach. Ktoś ć wiczy się w Morsie? Co za pomysł! Pilot?

— P—r—a—t—t—o—d—e—z—w—i—j—s—i—e—p—r—a—t—t… Pauza.

Pirx przestał oddychać. To nazwisko trafił o go jak cios. Jaką ś sekundę patrzał rozszerzonymi oczami na przewó d, naraz rzucił się naprzó d. — To ten drugi pilot! — pomyś lał, dopadł zakrę tu, odepchną ł się i leciał ku sterowni, nabierają c szybkoś ci, a rura dzwonił a nad nim:

— W–a–y–n–e–t–u–s–i–m–o–n…

Dź wię k oddalił się. Stracił rurę z oczu; rzucił się w bok — skrę cał a w poprzeczny korytarz. Z impetem odbił się od ś ciany i poprzez obł ok kurzu wpatrzył się w zgię ty kikut rury z wkrę coną, zardzewiał ą zaś lepką. Urywał a się tu. Nie szł a do sterowni? Wię c — wię c to z rufy? Ale — tam — nikogo nie ma…

— P–r–a–t–t–w–s–z–o–s–t–y–m–z–o–s–t–a–t–n–i–a — dzwonił a rura. Wisiał pod stropem, zaczepiony zgię tymi palcami o rurę, jak nietoperz, tę tna walił y mu w gł owie. Po kró tkiej pauzie poszł y dalsze uderzenia:

— B–u–t–1–a–m–a–t–r–z–y–d–z–i–e–ś –c–i–d–o–z–e–r–a… Trzy uderzenia.

— M–o–m–s–s–e–n–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–m–o–m–s–s–e–n… Pauza.

Rozejrzał się. Był o zupeł nie cicho, tylko ż aluzja wentylatora kł apał a za zakrę tem w podmuchach powietrza i wymiatane stamtą d ś mieci cią gnę ł y wirują c ospale w gó rę, rzucają c ponad lampami cienie na strop, jakby cał ymi rojami polatywał y tam

wielkie, niekształ tne ć my. Naraz posypał y się gwał towne uderzenia:

— P–r–a–t–t–p–r–a–t–t–p–r–a–t–t–m–o–m–s–e–n–n–n–i–e–o–d–p–o–w–i–a–d–a–m–a–t–1–e–n–w–s–i–o–d–m–y–m–c–z–y–m–o–z–e–s–z–p–r–z–e–j–s–e–o–d–b–ł –o–r…

Pauza. Ś wiatł o lamp był o wcią ż jednakowe, ś mieci i kurz krą ż ył y powolnymi obrotami, Chciał puś cić rurę, ale nie mó gł.

Czekał. Odezwał a się.

— S–i–m–o–n–d–o–m–o–m–s–s–e–n–a–p–r–a–t–t–w–s–z–o–s–t–y–m–z–a–g–r–o–d–z–i–a–z–o–s–t–a–t–n–i–a–b–u–t–l–a–m–o–m–s–s–e–n–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–m–o–m–s–s–e–n…

Ostatnie, cię ż kie uderzenie. Rura wibrował a po nim dł ugo. Pauza. Kilkanaś cie niezrozumiał ych stuknię ć i szybka seria:

— S–1–a–b–o–d–o–c–h–o–d–z–i–s–l–a–b–o–d–o–c–h–o–d–z–i…

Cisza.

— P–r–a–t–t–o–d–e–z–w–i–j–s–i–e–p–r–a–t–t–o–d–b–i–o–r…

Cisza.

Rura drgnę ł a. Jakby z bardzo daleka dochodził y oderwane stuknię cia. Trzy kreski. Trzy kropki. Trzy kreski. SOS. Każ de nastę pne uderzenie był o sł absze. Jeszcze dwie kreski. I jeszcze jedna. I przecią gł y, zamierają cy dź wię k, jakby ktoś skrobał czy drapał rurę — moż na go był o sł yszeć tylko w tej bezwzglę dnej ciszy.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.