Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





O godz. 16.51 Cz. L. na 8 страница



Czy to dlatego agent, już po podpisaniu umowy, powiedział mu: „Dostaje pan historyczny statek”? Stary — to jeszcze nie historyczny.

Zaczą ł kolejno wysuwać szuflady biurka, aż znalazł ksią ż kę okrę tową — wielką, w wyś lizganej skó rzanej oprawie, z zaś niedział ymi okuciami. Wcią ż stał, jakby nie mogą c się zdobyć na zaję cie tego wielkiego, wysiedzianego fotela. Odchylił okł adkę. Na pierwszej stronie widniał a data pró bnego rejsu i fotogram aktu technicznego stoczni. Mrugną ł powiekami; nie był o go jeszcze wtedy na ś wiecie. Poszukał ostatniego zapisu — ten był teraz najważ niejszy. Zgadzał się z tym. co usł yszał od agenta — statek od tygodnia ł adował maszyny i drobnicę dla Marsa, start, wyznaczony na 28, opó ź nił się — od trzech dni liczy się postojowe. To dlatego tak się spieszyli — postojowe w ziemskim porcie moż e zrujnować milionera…

Kartkował wolno ksią ż kę, nie czytają c wyblakł ego pisma, chwytał tylko pojedyncze, stereotypowe zwroty, kursowe cyfry, wyniki obliczeń — nie zatrzymywał się nigdzie, jakby szukają c w niej czegoś innego. Ze strumienia kartek wył onił a się jedna — na gó rze:

Statek wprowadzony do stoczni Ampers–Hart na remont I kategorii.

Data pochodził a sprzed trzech lat.

I có ż takiego ulepszyli? Nie był taki znó w ciekaw, ale przejrzał spis robó t, dziwią c się coraz bardziej — wymieniono pancerze dziobowe, szesnaś cie sekcji pokł adó w, wrę gi obsady reaktora, grodzie hermetyczne…

Nowe grodzie i wrę gi?

Prawda — agent mó wił coś o jakiejś starej awarii. Ale to nie był a zwykł a awaria — raczej katastrofa.

Odwró cił stronę, ż eby dowiedzieć się czegoś z zapisó w poprzedzają cych remont. Najpierw znalazł port przeznaczenia: Mars. Ł adunek: drobnica. Zał oga: pierwszy oficer—inż ynier Pratt, drugi — Wayne, piloci Poiter i Nolan, mechanik Simon…

A dowó dca?

Cofną ł się jeszcze o stronę i drgną ł.

Data przeję cia statku — sprzed dziewię tnastu lat. I podpis:

Pierwszy nawigator — Momssen.

Momssen!

Owioną ł go suchy ż ar.

Jak to Momssen? Przecież chyba nie ten Momssen! Przecież … przecież tamto — to był inny statek!

Ale data zgadzał a się: upł ynę ł o od niej dziewię tnaś cie lat. Zaraz. Tylko powoli. Powoli.

Wró cił do ksią ż ki okrę towej. Zamaszyste, wyraź ne pismo. Wyblakł y atrament. Pierwszy dzień podró ż y. Drugi, trzeci. Mierny przeciek reaktora: 0, 4 rtg/godzinę. Nał oż ono plomby. Obliczenia kursu. Gwiazdowy fix.

Dalej, dalej!

Nie czytał: skakał oczami po zwartych rzą dkach pisma.

Jest!

Data, któ rej uczył się w szkole jako chł opiec, i pod nią:

O godz. 16. 40 Cz. L. odebrane Ostrzeż enie Met. Dejmosa przed pochodzą cą z jowiszowej perturbacji Leonidó w chmurą, idą cą kursem kolizji z chyż. 40 km/sek. przez sektor wł asny. Odbió r O. M. potwierdzony. Ogł oszony alarm P—M dla zał ogi. Przy utrzymują cym się przecieku reaktora 0. 42 rtg/godz. podję ty manewr wymijają cy cał ą mocą z wyjś ciem przybliż onym na deltę Oriona.

Niż ej, od nowej linii:

O godz. 16. 51 Cz. L. na

Reszta karty był a pusta.

Ż adnych znakó w, bazgrot, plam, nic — opró cz niepotrzebnie przedł uż onej w dó ł, nie skrę cają cej wedle nakazó w kaligrafii, pionowej kreseczki ostatniej litery — „a”.

Jej kilkumilimetrowe, nieco chwiejne przecią gnię cie, któ rym urywał o się regularne pismo, wychodzą c na biał y obszar papieru, zawierał o już wszystko: grzmot trafień, wyją cą ucieczkę powietrza, krzyk ludzi, któ rym pę kał y gał ki oczne i gardł a…

Ale tamten statek nazywał się przecież inaczej. Inaczej! Jak?

To był o jak we ś nie: nazwy tej, tak chyba sł awnej jak nazwa statku Kolumba, nie mó gł sobie przypomnieć!

Boż e — jakż e się nazywał ten statek, ostatni statek Momssena?!

Skoczył do biblioteki. Gruby tom rejestru Lloyda sam wskoczył mu w rę kę. To był o jakoś na K. Kosmonauta? Nie. Kondor? Nie. Coś dł uż szego — jakiś dramat — bohater czy rycerz…

Rzucił tom na biurko i zwę ż onymi oczami przypatrywał się ś cianom. Mię dzy biblioteką a szafą z mapami wisiał y na boazerii przyrzą dy — hygrometr, indykator promieniowania, wskaź nik dwutlenku wę gla…

Odwró cił je po kolei. Ż adnych napisó w. Wyglą dał y zresztą na nowe.

Tam, w ką cie!

Wkrę cona w dę bową pł ytę ś wiecił a tabliczka radiografu. Takich już nie produkują — ś mieszne, odlane w mosią dzu ozdó bki okalał y tarczę … Odkrę cał szybko ś ruby, ujmują c ja ostroż nie koń cami palcó w, szarpną ł obsadę, został a mu w dł oni — odwró cił metalowe pudeł ko. Na spodniej stronie wyryty był w zł ocistym mosią dzu jeden wyraz: KORIOLAN. To był ten sam statek.

Powió dł wzrokiem po kabinie. Wię c to tu, na tym fotelu siedział wtedy — w tej ostatniej chwili — Momssen?

Rejestr Lloyda otwarł się na „K”. KORONA POŁ UDNIOWA, KORSARZ, KORIOLAN. Statek Kompanii… 19000 ton masy spoczynkowej… wypuszczony ze stoczni w roku… reaktor uranowo–wodny, system… chł odzenie… cią g… zasię g maksymalny… wprowadzony na linię Terra–Mars, utracony wskutek kolizji z potokiem Leonidó w, po szesnastu latach odnaleziony przez statek patrolowy w aphelium orbity… po remoncie I kat., przeprowadzonym w Ampers–Hart, wprowadzony przez Kompanię Poł udniową na linię Terra–Mars… transport drobnicy… taryfa ubezpieczeniowa… nie, nie to… jest! …pod nazwą Bł ę kitna Gwiazda.

Przymkną ł oczy. Jak tu cicho. Zmienili nazwę. Pewno ż eby nie mieć trudnoś ci z werbunkiem zał ogi. To dlatego ten agent… Zaczynał przypominać sobie, co mó wiono o tym w Bazie. To ich statek patrolowy odkrył wrak. Ostrzeż enia meteorytowe przychodził y wtedy zawsze zbyt pó ź no. Ogł oszony protokó ł komisji był lakoniczny: „Sił a wyż sza. Niczyjej winy”. A zał oga? Odnaleziono ś lady ś wiadczą ce o tym, ż e nie wszyscy zginę li natychmiast — ż e wś ró d ocalał ych był sam dowó dca, któ ry sprawił, ż e ci ludzie, odcię ci od siebie czę ś ciami zgniecionych pokł adó w, mimo braku nadziei na ratunek, nie zał amali się i ż yli do ostatniej butli tlenu — stanowią c zał ogę — do koń ca. Był a tam jeszcze jakaś osobliwa rzecz, jakiś makabryczny szczegó ł, powtarzany przez cał ą prasę przez kilka tygodni, aż nowa sensacja zepchnę ł a wszystko w niepamię ć — co to był o? Naraz zobaczył wielką salę wykł adową, tablicę zabazgraną wzorami, przy któ rych biedził się Smiga, cał y umą czony kredą — a on, z gł ową schyloną nad wysunię tą szufladą stoł u, czytał ukradkiem pł asko rozł oż oną na dnie szuflady gazetę. „Kto moż e przeż yć ś mierć? Tylko martwy”. Ależ tak! Tak to był o! Jeden ocalał w katastrofie, bo nie potrzebował tlenu ani ż ywnoś ci i spoczywał, przywalony gruzami, przez szesnaś cie lat — automat.

Wstał. Terminus! Na pewno, na pewno Terminus. Ma go tu, na pokł adzie. Gdyby tylko chciał, gdyby odważ ył się …

Nonsens. To mechaniczny debil, maszyna do plombowania przeciekó w, gł ucha i ś lepa od staroś ci. To tylko prasa, w swoim wiecznym usił owaniu wyciś nię cia maksimum sensacji z każ dego zdarzenia, zrobił a z niego krzyczą cymi nagł ó wkami tajemniczego ś wiadka tragedii, któ rego Komisja miał a przesł uchiwać przy zamknię tych drzwiach. Przypomniał sobie tę pe skrzeczenie automatu. Bzdura, oczywista bzdura!

Zatrzasną ł ksią ż kę okrę tową, wrzucił ją do szuflady i spojrzał na zegarek.

Ó sma, trzeba się spieszyć. Odszukał papiery ł adunku. Luki był y już zamknię te, kontrola portowa i sanitarna dokonana, deklaracje celne zawizowane, wszystko gotowe. Przejrzał przy biurku certyfikat towarowy i zdziwił się, ż e nie ma dokł adnej specyfikacji frachtu. Maszyny, dobrze, ale jakie maszyny? Jaka tara? Dlaczego brak diagramu zał adowania z wykreś lonym ś rodkiem cię ż koś ci? Nic, opró cz wagi ł ą cznej i schematycznego szkicu rozlokowania w ł adowniach. W rufowych był o ledwo 300 ton ł adunku — dlaczego? Czyż by statek szedł na zmniejszonym udź wigu? I o czymś takim on dowiaduje się przypadkiem, w ostatniej niemal chwili?! W miarę jak coraz spieszniej grzebał się w teczkach, w segregatorach, rozrzucał papiery, wcią ż nie mogą c znaleź ć tego, któ rego akurat szukał, tamta historia ulatniał a mu się z pamię ci, tak ż e spojrzawszy w pewnej chwili na wyję ty z oprawy radiograf, aż drgną ł ze zdziwienia. Za chwilę jednak wpadł mu w rę ce jakiś ś wistek, z któ rego wyczytał, ż e w ostatniej ł adowni, przytykają cej dnem do tarczy ochronnej stosu, znajduje się czterdzieś ci osiem skrzyń ż ywnoś ci. I znowu na specyfikacji widniał o tylko ogó lnikowe okreś lenie „ł atwo psują ce się ś rodki ż ywnoś ciowe”. Dlaczego zatem umieszczono je tam, gdzie wentylacja jest najgorsza, a temperatura podczas pracy silnikó w najwyż sza? Umyś lnie, ż eby się zepsuł y, czy jak?

Rozległ o się pukanie.

— Proszę — rzucił, usił ują c na chybił trafił powkł adać do teczek rozwł ó czone po cał ym biurku papiery. Weszł o dwó ch mę ż czyzn. Stoją c u progu, odezwali się:

— Boman, inż ynier–nukleonik.

— Sims, inż ynier–elektryk.

Pirx wstał. Sims był mł ody, szczupł y, z wiewió rczym wyrazem twarzy, pokaszliwał i rzucał oczami. Boman — Pirx na pierwszy rzut oka poznał w nim weterana. Jego twarz pokrywał a opalenizna o charakterystycznym pomarań czowym odcieniu, jaki nadaje dł ugotrwał e dział anie drobnych, sumują cych się dawek promieni kosmicznych. Się gał Pirxowi ledwo do ramienia: w czasach kiedy zaczynał latać, liczył się jeszcze każ dy kilogram wagi na pokł adzie. Choć chudy, twarz miał jakby rozlaną, a wokó ł oczu ciemne torby po obrzę kach, jak zwykle u kogoś, przez cał e lata poddawanego wielokrotnym przecią ż eniom. Dolna warga nie osł aniał a zę bó w.

— Ja też bę dę kiedyś tak wyglą dał — pomyś lał Pirx, idą c ku nim z wycią gnię tą rę ką.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.