|
|||
O godz. 16.51 Cz. L. na 7 страница„W reaktorze Albatrosa zaszł a nie kontrolowana reakcja ł ań cuchowa stop mam straty w ludziach stop oparzeni stop proszę lekarzy stop nadajnik uszkodzony wybuchem stop przeciek reaktora stop gotowy do odrzucenia reaktora jeś li nie opanuję przecieku stop” — odczytywał Pirx z miarowo rozbł yskują cego punktu. Albatrosa nie był o już widać. Poś ró d gwiazd wisiał cię ż ki, bursztynowo–biał o–bury kł ą b, wypuczony z wierzchu grzywiastymi naroś lami. Był coraz niż ej i przesuwał się w dolny lewy ró g ekranu — Tytan gó rował nad nim, wychodzą c nowym kursem z sektora katastrofy. W gł ą b mrocznej sterowni padł a dł uga smuga ś wiatł a z drzwi kabiny radiowej. Sł ychać był o gł os Balistycznego: — Balistyczny osiem do Luny Gł ó wnej. Zastopował em w centralnej czę ś ci sektora 65. Poryw na miliparseku pode mną sygnalizuje optycznie straty w ludziach oraz przeciek reaktora, gotowy do odrzucenia reaktora, wzywa pomocy lekarskiej, któ rej mu udzielę. Poszukiwanie zał ogi Albatrosa utrudnione skaż eniami pró ż ni chmurą radioaktywną o temperaturze powierzchni ponad 1200. Jestem na optycznej Tytana Aresterra, któ ry mija mnie peł nym cią giem wychodzą c w sektor 66. Oczekuję przybycia Kobolda siedem zero dwa w celu podję cia wspó lnych dział ań ratowniczych. Koniec. — Wszyscy na stanowiska! — rozległ się silny gł os. Jednocześ nie tylne ś wiatł a sterowni zapł onę ł y. Zapanował ruch, ludzie szli pod ś cianami w trzy strony, Mindell wydawał rozkazy stoją c przy pulpicie rozrzą dczym, brzę czyki odzywał y się po kilka naraz, w koń cu sala opustoszał a i opró cz dowó dcy, Mindella i Pirxa został w niej tylko mł ody telegrafista, któ ry stał w ką cie naprzeciw ekranu i patrzał w rozwiewają cy się powoli, coraz wię kszy i ciemniejszy bą bel dymu. — A, to pan — powiedział Pierwszy Tytana, jakby dopiero teraz zobaczył Pirxa, i podał mu rę kę. — Czy Kobold zgł asza się? — spytał ponad jego gł ową kogoś w drzwiach radiowej. — Tak, panie nawigatorze, idzie wstecznym. — Dobrze. Stali przez chwilę, patrzą c w ekran. Ostatni strzę p brudnej chmury znikł. Ekran był znowu peł en czystej, gwiazdowej ciemnoś ci. — Czy ktoś wyszedł? — spytał Pirx, jak gdyby dowó dca Tytana mó gł wiedzieć wię cej od niego. Ale on był Pierwszym — a Pierwszy powinien wiedzieć wszystko. — Musiał y im się zacią ć blendy — odparł tamten. Był wię cej niż o gł owę niż szy od Pirxa. Wł osy miał jak z oł owiu — nie wiadomo był o, czy posiwiał y tak, czy też był y takie zawsze. — Mindell — rzucił Pierwszy w stronę przechodzą cego inż yniera — ogł oś pan z ł aski swojej koniec ostrzeż enia. Mogą tań czyć. — Znał pan Albatrosa? — spytał zwracają c się do milczą cego Pirxa. — Nie. — Kompania Zachodnia. Dwadzieś cia trzy tysią ce ton. Co tam? Radiotelegrafista zbliż ył się i podał mu zapisany blankiet. Pirx odczytał pierwsze sł owa: „Balistyczny do…” Cofną ł się. Teraz jednak przeszkadzał ludziom, któ rzy co chwila przechodzili przez sterownie, wię c staną ł pod samą ś cianą w ką cie. Nadbiegł Mindell. — Jak tam? — spytał go. Mindell był spocony, wycierał chustką czoł o. Pirx miał takie wraż enie, jak gdyby znał go już — od lat. — Nie najgorzej — wysapał Mindell. — Dostali podmuchem. Chł odzenie reaktora puś cił o od wstrzą su — to ś wiń stwo zawsze leci pierwsze. Oparzenia pierwszego i drugiego stopnia. Lekarze tam już są. — Z Balistycznego? — Tak. — Nawigatorze! Luna Gł ó wna! — zawoł ał ktoś od drzwi radiowej i Pierwszy odszedł. Pirx stał naprzeciw Mindella, któ ry odruchowo dotkną ł spuchnię tego policzka i schował chustką do kieszeni. Pirx chciał dalej pytać Mindella — ale nic już nie powiedział, skiną ł mu tylko gł ową i poszedł do kabiny radiowej. Gł oś nik gadał dziesię cioma gł osami, statki z pię ciu sektoró w dopytywał y się o Albatrosa, o Poryw, Luna Gł ó wna nakazał a wreszcie wszystkim milczenie i usił ował a rozplatać komunikacyjny wę zeł, któ ry powstał wokó ł 65 sektora po zablokowaniu otaczają cej go przestrzeni, Pierwszy siedział obok telegrafisty i coś pisał. Naraz telegrafista zdją ł sł uchawki i odł oż ył je — jakby przestał y już być potrzebne. Przynajmniej wydał o się tak Pirxowi. Podszedł do niego z tył u. Chciał spytać, co z ludź mi Albatrosa — czy udał o im się wyjś ć. Radiowiec poczuł jego obecnoś ć, podnió sł gł owę i popatrzał mu w twarz. Pirx nie spytał go już o nic. Wyszedł przed drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU GWIAZDOWEGO. Terminus I
Od przystanku był jeszcze kawał drogi, zwł aszcza dla kogoś, kto, jak Pirx, nió sł walizkę. Nad bieleją cymi widmowo polami stał mglisty przedś wit, asfaltem szł y ze ś wistem opon cię ż aró wki, poprzedzane osrebrzonymi kł ę bami pary, ich tylna ś wiatł a zapalał y się czerwono przed zakrę tem. Przekł adają c walizkę z rę ki do rę ki, spojrzał w gó rę. Mgł a musiał a być niska, bo zobaczył gwiazdy. Mimo woli poszukał kursowej dla Marsa. W tym momencie szary mrok zadrż ał. Nieprawdopodobnie zielony ogień prześ wietlił na wylot mgł ę. Odruchowo otworzył usta, już nadcią gał grzmot, a za nim gorą cy podmuch. Grunt zadygotał. W jednej chwili nad ró wniną wzeszł o zielone sł oń ce. Ś niegi rozgorzał y jadowitym blaskiem aż po widnokrą g, cienie przydroż nych sł upó w zaczę ł y biec przed siebie, wszystko, co nie był o jaskrawą zielenią, stał o się czarne, jak zwę glone. Pirx, rozcierają c pozieleniał e dł onie, patrzał, jak jeden z oś wietlonych upiornie, strzelistych minaretó w, któ re, jakby za dziwnym kaprysem budowniczego, wznosił y się poś rodku okolonej wzgó rzami kotliny, odrywa się od ziemi, jak stoją c na kolumnie ognia poczyna majestatycznie iś ć w gó rę, a kiedy grzmot stał się materialną sił ą, wypeł niają cą przestrzeń, zobaczył przez szpary mię dzy palcami dalekie wież e, budynki, cysterny, obwiedzione brylantową aureolą; szyby kapitanatu rozbł ysł y, jakby szalał za nimi poż ar, wszystkie kontury poczę ł y falować i gią ć się w rozż arzonym powietrzu, a sprawca tego widowiska, ryczą c triumfalnie, znikał już na wysokoś ci, pozostawiwszy w dole ogromny, czarny krą g dymią cej ziemi. Po chwili z ugwież dż onego nieba zaczą ł padać ciepł y, grubokroplisty deszcz kondensacji. Pirx podnió sł swoje brzemię i poszedł dalej. Wzlot rakiety przeł amał jak gdyby noc — z każ dą chwilą robił o się jaś niej i widać był o, jak osiada w rowach topnieją cy ś nieg, a cał a ró wnina wynurza się spod obł okó w pary. Za siatkami, ś wiecą cymi od wody, szł y dł ugie mury ochronne dla zał ogi lotniska o skarpach okrytych darnią. Martwa, nasią kł a wilgocią zeszł oroczna trawa nie dawał a dobrego oparcia stopom, ale spieszył o mu się, wię c zamiast szukać schodkó w najbliż szego przejś cia, z rozbiegu wspią ł się na gó rę — i zobaczył ją z daleka. Wyż sza od wszystkich innych rakiet, stał a osobno, wysoka jak wież a. Takich nie budowano od lat. Omijał rozlane na betonie pł ytkie kał uż e wody, dalej już ich prawie nie był o, wyparował a momentalnie od termicznego udaru, czworoką tne pł yty sucho i ostro, jak w lecie, dzwonił y pod krokami. Im był bliż ej, tym bardziej musiał zadzierać gł owę. Pancerz wyglą dał, jakby go na przemian smarowano klejem i nacierano zmieszanymi z gliną szmatami. Kiedyś pró bowano dodawać do powł okowych tungstenó w wł ó kna azbestowego karbidku. Kiedy się taki statek przypalił parę razy na hamowaniu atmosferycznym, wyglą dał jak obdzierany ze skó ry — cał y w strzę pach. Nie warto był o ich zdzierać — wnet wył aził y. Opory przy starcie, jasna rzecz, olbrzymie. Statecznoś ć, sterownoś ć — prosto przed Trybunał Kosmiczny: jeden kryminał. Szedł nie spieszą c się, choć walizka porzą dnie już mu cią ż ył a, ale chciał dokł adnie obejrzeć sobie statek z zewną trz; aż urowa konstrukcja trapu rysował a się na tle nieba iś cie jakubową drabiną, ś ciana rakiety szara był a jak kamień — wszystko zresztą był o jeszcze szare: rozwł ó czone po betonie puste skrzynki, butle, ł achy pordzewiał ego ż elastwa, dzwona metalowych wę ż ó w. Rozrzucone chaotycznie, ś wiadczył y o poś piechu, z jakim dokonano zał adunku. Dwadzieś cia krokó w przed trapem postawił walizkę i rozejrzał się. Wyglą dał o na to, ż e ł adunek jest już zaokrę towany; rozkraczona na gą sienicach ogromna pochylnia towarowa został a odsunię ta i zaczepy jej wisiał y w powietrzu, ze dwa metry od kadł uba. Wyminą ł stalową ł apę, któ rą statek, niebotyczny i czarny teraz na tle zorzy, wspierał się o beton, i zszedł pod rufę. Wokó ł ł apy ż elbet osiadł pod strasznym cię ż arem, strzeliwszy w otoczeniu rysami pę knię ć. — Nieź le zapł acą i za to — pomyś lał o armatorach, wchodzą c w obszar cienia, rzucanego przez rufę. Z odrzuconą w tył gł ową zatrzymał się pod lejem pierwszej wyrzutni. Obrzeż e zieją ce zbyt wysoko, by mó gł go dosię gną ć, pokrywał y grube nawarstwienia kopciu. Wcią gną ł badawczo powietrze. Choć silniki milczał y od dawna, wyczuł ś lad ostrego, charakterystycznego swę du jonizacji. — Chodź no tu — powiedział ktoś z tył u. Odwró cił się, ale nie zobaczył nikogo. I znowu usł yszał ten sam gł os — jakby z odległ oś ci trzech krokó w. — Hej, jest tu kto?! — krzykną ł. Gł os zabrzmiał gł ucho pod czarną, rozdziawioną dziesią tkami wylotó w kopuł ą rufy. Odpowiedział a cisza. Przeszedł na drugą stronę i zobaczył krzą tają cych się w odległ oś ci jakichś trzystu metró w ludzi — stoją c rzę dem, wlekli po ziemi cię ż ki wą ż paliwowy. Poza tym był o pusto. Nasł uchiwał chwilę, aż doszł y go, tym razem z wysoka, niewyraź ne, beł kotliwe gł osy. Musiał to być efekt wylotowych lejó w: dział ał y jak reflektor, skupiają c dź wię ki otoczenia. Wró cił po walizkę i ruszył z nią do trapu. Sześ ciopię trową drabinę przemierzył, nie wiedzą c o tym nawet, zaję ty myś lami, choć jakie był y — nie umiał by powiedzieć. U szczytu, na otoczonej aluminiową porę czą platformie nawet się nie obejrzał, ż eby poż egnać wzrokiem okolicę. Nie przyszł o mu to do gł owy. Nim pchną ł klapę, powió dł palcami po pancerzu. Istna tarka. Jego chropowatoś ć nasuwał a myś l o zż artej kwasami skale. — No, co mam robić, sam chciał em — mrukną ł. Klapa otwarł a się cię ż ko, jakby przywalona gł azami. Komora ciś nieniowa wyglą dał a jak wnę trze beczki. Powió dł palcami po rurach, roztarł suchy pył. Rdza. Przeciskają c się przez wewnę trzny wł az, zdą ż ył jeszcze zauważ yć, ż e uszczelka jest poł atana. W gó rę i w dó ł biegł y pionowe studnie korytarzy, oś wietlonych nocnymi lampami. Ich ś wiatł o zlewał o się w perspektywie w bł ę kitnawą smuż kę. Gdzieś szumiał y wentylatory, nosowo cmokał a niewidzialna pompa. Wyprostował się. Jak przedł uż enie wł asnego ciał a poczuł otaczają cy go masyw pokł adó w i pancerzy. Niech diabli wezmą — 19 000 ton! Na drodze do sterowni nie spotkał nikogo. Korytarz wypeł niał a cisza tak ostateczna, jakby statek był już w pró ż ni. Pneumatyczną wyś ció ł kę ś cian pokrywał y plamy; liny, sł uż ą ce za oparcie przy braku cią ż enia, zwisał y nisko, sparciał e. Spawane i przecinane dziesią tki razy zł ą cza rurocią gó w wyglą dał y niczym nadwę glone bulwy, wycią gnię te z popieliska. Pochylnią, jedną i drugą, doszedł do sześ ciobocznego pomieszczenia z metalowymi drzwiami o zaokrą glonych ką tach w każ dej ś cianie. Okrę cone postronkiem, zamiast pneumatykó w, miedziane klamki. Okienka numeratoró w ukazywał y szklane bielma. Nacisną ł taster informatora — przekaź nik trzasną ł, w metalowej puszce coś zaszeleś cił o, ale tarczka pozostał a ciemna. — No, co mam robić? — pomyś lał. — Lecieć ze skargą do SPT? Otworzył drzwi. Sterownia wyglą dał a jak sala tronowa. W szkł ach martwych ekranó w zobaczył się jak w lustrze — kapelusz do reszty stracił fason od deszczu, z walizką, w jesionce, robił wraż enie zabł ą kanego mieszczucha. Na wzniesieniu stał y budzą ce rozmiarami szacunek fotele pilotó w, zwaliste, z siedzeniem w kształ cie gł ę bokiego negatywu ludzkiego ciał a — zapada się w nie po pierś. Postawił walizkę na podł odze i podszedł do pierwszego. Wypeł nił go cień, niczym widmo ostatniego sternika. Uderzył dł onią w oparcie — buchną ł kurz, zakrę cił o mu w nosie, zaczą ł kichać raz po raz, wś ciekł y, aż nagle roześ miał się. Pianowa wyś ció ł ka porę czy zmurszał a od staroś ci. Kalkulatory — takich jeszcze nie widział. Ich twó rca musiał się zapatrzyć w organy. Zegaró w na pulpitach był o jak maku — trzeba by mieć ze sto oczu, aby je naraz ogarną ć. Odwró cił się wolno. Szedł oczami od ś ciany do ś ciany, widział plą taninę ł atanych kabli, skorodowane pł yty izolacji, ż elazne koł a do rę cznego opuszczania hermetycznych grodzi, wyś wiechtane od dotyku rą k, spł owiał ą czerwień rozrzą du gaś nic — wszystko był o tak zakurzone, tak stare… Kopną ł amortyzatory fotela. Od razu pociekł o z hydraulikó w. — Inni latali, to i ja potrafię — pomyś lał. Wró cił na korytarz, przeciwległ ymi drzwiami dostał się do burtowego przejś cia i poszedł przed siebie. Tuż za szybem windy zauważ ył na ś cianie ciemniejsze, wypuczone miejsce. Przył oż ył dł oń — nie omylił się. Plomba po przestrzelinie. Poszukał w otoczeniu dalszych ś ladó w przebicia, ale zmieniono widać cał ą sekcję — strop i ś ciany był y gł adkie. Wró cił oczami do plomby. Cement zastygł gruzł ami, wydał o mu się, ż e dostrzega w nim niewyraź ne odbicie dł oni, któ re pracował y w gwał townym poś piechu. Wsiadł do windy i zjechał na sam dó ł, do stosu. Za szybą przesuwał y się miarowo oś wietlone cyfry pokł adó w: pią ty… szó sty… sió dmy… Na dole był o chł odno. Korytarz skrę cał ł ukiem, zbiegał się z innymi, poprzez wydł uż ony, niski przedsionek widział już drzwi komory stosu. Tu był o jeszcze chł odniej; para oddechu bielał a w ś wietle zakurzonych lamp. Potrzą sną ł gł ową. Zamraż alniki? Musiał y być gdzieś blisko. Nadstawił ucha. Blachy poszycia drgał y, wstrzą sane sł abo dzwonią cym pulsem. Przeszedł pod nawisł ymi cię ż ko stropami, któ re wtó rował y gł ucho jego krokom, nie mogą c otrzą sną ć się z wraż enia, ż e jest w gł ę bi podziemi. Korba hermetycznych drzwi nie dawał a się obró cić. Naparł mocniej — ani drgnę ł a. Już chciał staną ć na niej nogą, kiedy zorientował się w systemie zamkowym; musiał pierwej wycią gną ć zabezpieczają cą sztabkę. Za tymi drzwiami był y nastę pne — dwuskrzydł owe, na pionowej osi, grube jak w skarbcu. Lakier ł uszczył się ze stali, na wysokoś ci oczu odczytywał resztkę czerwonych liter: N.. BEZP…… STWO Znalazł się w ciasnym przejś ciu — prawie zupeł nie ciemnym. Kiedy postawił nogę na progu, coś szczę knę ł o i prosto w twarz buchną ł mu biał y blask; ró wnocześ nie zajaś niał a tablica z czaszką na skrzyż owanych piszczelach. — Ależ bali się wtedy! — pomyś lał. Blacha stopni zabę bnił a gł ucho, kiedy schodził do komory. Znalazł się jakby na dnie wyschł ej fosy — naprzeciw, wypukł a niczym blanka fortecznego muru, szarzał a wysoka na dwa pię tra ochronna ś ciana reaktora, pokryta zielonkawą i ż ó ł tą ospą niewielkich wybrzuszeń. To był y plomby po starych promienistych przeciekach. Spró bował policzyć je — ale kiedy wszedł na pomost i zobaczył cał y mur z wysoka, dał spokó j; w niektó rych miejscach nie widać już był o spod nich betonu. Pomost, stoją cy na ż elaznych kolumienkach, oddzielał y od reszty komory wielkie szyby — jakby nań nasadzono pudł o ze szkł a. Domyś lił się, ż e to szkł o oł owiowe, mają ce chronić przed twardym promieniowaniem, ale i tak wydał mu się ten zabytek atomowej architektury nonsensem. Pod czymś w rodzaju niewielkiego daszka sterczał y, wycelowane w brzuch stosu, rozcapierzone promieniś cie liczniki Geigera. W osobnej wnę ce znalazł zegary — martwe, z wyją tkiem jednego. Stos na jał owym rozruchu. Zeszedł na dó ł, uklą kł i zajrzał do studzienki pomiarowej. Lustra peryskopu był y w czarnych plamach od staroś ci. Trochę za duż o szlaki radioaktywnej, ale ostatecznie Mars nie Jowisz — moż na obró cić w dziesię ć dni. Wyglą dał o, ż e paliwa jest na kilka takich rejsó w. Uruchomił kadmowe blendy. Wskazó wka zatrzę sł a się i niechę tnie przesunę ł a na drugi koniec skali. Sprawdził opó ź nienie — ujdzie. Tyle, aby kontrola SPT przepuś cił a — z przymknię ciem oka. Coś poruszył o się w ką cie. Dwa zielone ś wiateł ka. Zapatrzył się w nie i drgną ł, bo przesunę ł y się wolno. Podszedł bliż ej. To był kot. Czarny, chudy. Miaukną ł cicho i przywarł grzbietem do jego nogi. Uś miechną ł się i poszukał w otoczeniu wzrokiem, aż znalazł wysoko, na ż elaznej pó ł ce, rzą d klatek. Coś biał awego mrowił o się w nich niespiesznie. Od czasu do czasu ł ysną ł mię dzy drutami czarny paciorek oka. Biał e myszy. Woż ono je jeszcze czasem na starych statkach, jako ż ywe wskaź niki radioaktywnego przecieku. Pochylił się, ż eby pogł askać kota, ale ten umkną ł mu i zwracają c gł owę ku najciemniejszej, zwę ż onej czę ś ci komory, cicho miaukną ł, wygią ł grzbiet i na wyprę ż onych ł apach przesuną ł się ku betonowej skarpie, za któ rą czerniał o coś, jakby czworoką tne przejś cie. Koniec wyprę ż onego ogona zadrgał, zwierzę peł zał o dalej, już ledwo widoczne w pó ł mroku. Pirx, zaintrygowany, zajrzał tam, schylają c gł owę. W pochył ej ś cianie widniał y na wpó ł uchylone kwadratowe drzwiczki, wewną trz refleks ś wiatł a poł yskiwał na czymś, co wzią ł za zwoje metalowego wę ż a. Kot wpatrywał się w to, nastroszony, jego zesztywniał y ogon wykonywał drobne ruchy. — No, co znowu, tam nic nie ma — mrukną ł Pirx i przysiadają c prawie na obcasach, zbliż ył oczy do ciemnej wnę ki. W ś rodku siedział ktoś. Matowe bł yski leż ał y na skulonym torsie. Kot zaczą ł zbliż ać się do drzwiczek, miauczą c cichutko. Oczy Pirxa przywykał y do ciemnoś ci — coraz wyraź niej dostrzegał spiczaste, wysoko uniesione kolana, lś nią cy sł abo metal nagolennikó w i opasują cych je segmentowych ramion. Tylko gł owa krył a się w cieniu. Kot miaukną ł. Jedno ramię poruszył o się z chrzę stem, wysunę ł o na zewną trz i dotykają c koń cami ż elaznych palcó w podł ogi, utworzył o skoś ny most, po któ rym kot szmyrgną ł bł yskawicznie w gó rę i usadowił się na barku siedzą cego. — Hej, ty — powiedział Pirx nie wiadomo, do kota czy do tego stworu, któ ry powoli, jakby pokonują c ogromny opó r, ją ł cofać rę kę. Odezwanie się Pirxa sparaliż ował o ten ruch. Ż elazne palce stuknę ł y o beton. — Kto tam to — odezwał się zniekształ cony, jakby dobywają cy się z ż elaznej rury gł os — Terminus mó wi — kto? — Co tu robisz? — spytał Pirx. — Ter–minus — tu–jestem — zim–no — ź le — widzę — dukał chrypliwie gł os. — Czy pilnujesz stosu? — spytał Pirx. Tracił już nadzieję, ż e dowie się czegoś od automatu, strupieszał ego, jak cał y statek, ale w obliczu zielonych ś lepió w nie mó gł jakoś zrejterować w pó ł sł owa. — Ter–minus — stosu — zabeł kotał o w betonowym schowku — ja — stosu. Stosu… — powtarzał jakby z gł upkowatym zadowoleniem. — Wstań! — krzykną ł Pirx, bo nic innego nie przyszł o mu do gł owy. W ś rodku zachrzę ś cił o. Cofną ł się o krok, widzą c, jak z ciemnoś ci wysuwają się dwie ż elazne rę kawice o rozstawionych palcach, obracają się na zewną trz, jak zaczepiają o framugę i zaczynają holować tuł ó w, w któ rym przecią gle zachrobotał o. Metalowy kadł ub gibną ł się, wyjrzał na ś wiatł o i wstawał przy zgrzytaniu i pisku wszystkich stawó w. Na poprzecznych zł ą czach blachy, zaciemniają c kurz, któ ry ją pokrywał, wystą pił y krople oliwy. Podobny raczej do rycerza w zbroi aniż eli do automatu, chwiał się powoli na boki. — Czy tu jest twoje miejsce? — spytał Pirx. Szklane oczy automatu rozeszł y się na boki, krą ż ą c wolno po otoczeniu, i ten zez nadał jego pł askiej, metalowej twarzy wyraz cał kowitej tę poty. — Plomby przygoto–wane — dwa, sześ ć, osiem funtó w — ź le — widać — zimno… Gł os wydobywał się nie z gł owy, lecz z szerokiej tarczy piersiowej automatu. Kot, zwinię ty w kł ę bek, patrzał na Pirxa z wysokoś ci jego barku. — Plom–by — goto–we — skrzeczał dalej Terminus. Wykonywał jednocześ nie drobne ruchy, bę dą ce zaczą tkami dobrze Pirxowi znanej operacji — jak gdyby nabierał czegoś z powietrza szuflowato ustawionymi garś ciami i pchnię ciem umieszczał to gdzieś przed sobą — tak, naprzemiennymi ruchami, opatruje się radioaktywne przecieki. Oksydowany tors zachwiał się gwał towniej, czarny kot zgrzytną ł pazurami po blasze, nie utrzymał się i z gniewnym fuknię ciem buchną ł czarną smugą w dó ł, dotykają c w przelocie nó g Pirxa. Automat jakby tego nie zauważ ył. Umilkł, tylko jego rę ce wikł ał y się jeszcze w szczą tkowych, gasną cych ruchach, któ re stanowił y jak gdyby coraz sł absze, nieme echo jego sł ó w — aż zamarł. Pirx spojrzał na cał ą w zaciekach, skamieniał ą od staroś ci ś cianę reaktora, pokrytą raz koł o razu ciemniejszymi plamami cementowych opatrunkó w, i wró cił oczami do Terminusa. Musiał on być bardzo stary — kto wie, czy nie starszy od statku. Prawy bark wyglą dał na wymieniony, biodra i uda nosił y wyraź ne ś lady spawania, dokoł a ż elaznych szwó w blacha, odpuszczona ż arem, przybrał a granitową niemal barwę. — Terminus! — krzykną ł, zupeł nie jakby odzywał się do gł uchego — idź na swoje miejsce! — Sł ucham. Ter–minus. Automat cofną ł się tył em, niczym rak, do otwartego schowka i zgrzytają c ją ł wciskać się do ś rodka. Pinc obejrzał się za kotem, ale nigdzie go nie był o. Wró cił na gó rę, zamkną ł za sobą hermetyczne drzwi i pojechał windą na czwarty pokł ad — do kabiny nawigacyjnej. Szeroka i niska, z poczerniał ą, dę bową boazerią i belkowanym stropem, przypominał a kajutę okrę tową. Miał a okrę towe iluminatory w miedzianych pierś ciennych ramach, przez któ re padał o dzienne ś wiatł o. Jakieś czterdzieś ci lat temu panował a taka moda; nawet plastikowe pokrycia ś cian imitował y wó wczas drewnianą klepkę. Otworzył okrą gł e okno i omal nie stukną ł czoł em w gł uchy mur. Zł udzenie dziennego ś wiatł a dawał y ukryte jarzenió wki. Zatrzasną ł okno i odwró cił się. Z gwiazdowych stoł ó w aż na podł ogę zwisał y mapy nieba, bladoniebieskie jak morza w geografii, po ką tach walał y się rulony zuż ytej kalki, upstrzone kursowymi wykresami, rysownica pod punktowym reflektorkiem cał a był a podziobana ukł uciami cyrkli, w ką cie stał o biurko, przed nim — dę bowy fotel, przyś rubowany do podł ogi, pod siedzeniem miał kulowy przegub, ż eby moż na je pochylać w dowolną stronę, obok cią gnę ł y się wpuszczone w boazerię, zwaliste szafy biblioteczne. Istna arka Noego.
|
|||
|