Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





O godz. 16.51 Cz. L. na 6 страница



Pirx pił czarną kawę, palił papierosa i starał się znaleź ć jakieś miejsce na sali, w któ re mó gł by patrzeć. Spokojne miejsce, w sam raz dla odpoczynku. Są siadka podobał a mu się. Na jej dekolcie czerniał pł aski, chropawy kamyk. Nie ż aden chryzopras, nie chalcedon. Nic ziemskiego, pewno coś z Marsa. Musiał kosztować mają tek — wyglą dał jak kawał ek brukowca. Kobiety nie powinny mieć tyle pienię dzy.

Nie był zgorszony. Nie dziwił się. Obserwował. Z wolna rosł a w nim ochota wyprostowania koś ci. Pokł ad spacerowy?

Wstał, skł onił się lekko, wyszedł. Przechodzą c mię dzy graniastymi kolumnami, obł oż onymi zwierciadlaną masą, zobaczył wł asne odbicie — spod wę zł a krawata widać był o guzik. Kto zresztą nosił jeszcze takie krawaty? Poprawił koł nierzyk już na korytarzu. Wsiadł do windy. Pojechał na samą gó rę — na widokowy. Winda otwarł a się bezgł oś nie. Nie był o tu ani ż ywej duszy. Ucieszył się z tego. Trzecia czę ś ć zaklę sł ego stropu przed szeregami leż akó w ponad pokł adem wyglą dał a jak gigantyczne, czarne okno, otwarte na gwiazdy. Leż aki ze stertami kocó w stał y puste. W jednym z ostatnich tkwił ktoś, otulony po samą twarz — ten zdziwaczał y staruch, któ ry przychodził na obiad w godzinę po wszystkich i jadł sam w pustej sali, zakrywają c twarz serwetką, kiedy poczuł czyjś wzrok.

Poł oż ył się. Niewidzialne paszcze klimatyzatoró w pę dził y w galerię pokł adu nieró wno falują cy wicher, wraż enie był o takie, jak gdyby wiał o prosto z czarnych gł ę bin nieba. Konstruktorzy, któ rych zatrudniał „Transgalaktik”, znali się na rzeczy. Leż ak był wygodny — wygodniejszy chyba od fotela pilotó w, choć jego kształ ty opracowane był y matematycznie. Pirx zaczą ł zię bną ć. Po to był y koce. Owiną ł się nimi, jakby zapadł w puch.

Ktoś nadchodził. Schodami, nie windą. Są siadka z jadalnej. Ile mogł a mieć lat? Miał a na sobie jaką ś cał kiem inną suknię. A moż e to był a w ogó le inna kobieta? Poł oż ył a się o trzy leż aki dalej. Otwarł a ksią ż kę. Wicher szeleś cił kartkami. Pirx patrzał teraz prosto przed siebie. Bardzo ł adnie widać był o Poł udniowy Krzyż. Obcię ty ramą okna jaś niał koniuszek Mał ego Obł oku, jaś niejsza plamka na czarnym tle. Pomyś lał, ż e lot bę dzie trwał siedem dni. Przez siedem dni moż e się stać mnó stwo rzeczy. Poruszył się umyś lnie. Gruby, zł oż ony we czworo papier zaskrzypiał w wewnę trznej kieszeni na piersiach. Był o mu dobrze na ś wiecie — miejsce drugiego nawigatora czekał o już na niego, znał dokł adnie drogę: z Ziemi Pó ł nocnej samolotem do Eurazji, i dalej, do Indii. Bilety stanowił y cał ą ksią ż eczkę — moż na ją był o czytać, każ dy blankiet innego koloru, podwó jny, z odcinkami, talonami, zł ote brzeż ki, wszystko, co „Transgalaktik” dawał pasaż erom do rę ki, wprost kapał o od srebra albo zł ota. Pasaż erka na trzecim leż aku był a bardzo ł adna. Chyba jednak ta sama. Należ ał o coś powiedzieć — czy raczej nie? Bo niby się przedstawił. Nieszczę ś cie mieć takie kró tkie nazwisko — zanim się zaczyna, już się koń czy. „Pirx” brzmi cał kiem jak „iks”. Najgorsze rzeczy dział y się zawsze przy rozmowach telefonicznych. Powiedzieć coś? Co?

Zaczynał się znowu mę czyć. Na Marsie wyobraż ał sobie tę podró ż cał kiem inaczej. Armatorzy z Ziemi zapł acili mu przelot — mieli jakieś interesy z „Transgalaktikiem”, zdaje się, i nie był to z ich strony wyszukany gest. On zaś, choć przelatał już prawie trzy miliardy, nigdy jeszcze nie leciał czymś takim jak Tytan. Frachtowce wyglą dają zupeł nie inaczej! Sto osiemdziesią t tysię cy ton masy spoczynkowej, cztery reaktory gł ó wnego cią gu, szybkoś ć podró ż na 65 na sekundę, tysią c dwustu pasaż eró w w samych pojedynczych i podwó jnych kajutach z ł azienkami, apartamenty, stał a grawitacja gwarantowana, z wyją tkiem startu i lą dowania, najwyż szy komfort, najwyż sza bezawaryjnoś ć, czterdziestu dwu ludzi zał ogi i dwustu sześ ć dziesię ciu obsł ugi. Ceramit, stal, zł oto, pallad, chrom, nikiel, iryd, plastyki, marmury kararyjskie, dą b, mahoń, srebro, kryształ y. Dwa baseny. Cztery kina. Osiemnaś cie stacji bezpoś redniej ł ą cznoś ci z Ziemią — tylko na uż ytek pasaż eró w. Sala koncertowa. Sześ ć gł ó wnych pokł adó w, cztery widokowe, automatyczne windy, zamawianie z pokł adu miejsc na wszystkich rakietach cał ego systemu — na rok naprzó d. Bary. Sale gry. Dom towarowy. Uliczka rzemieś lnikó w — wierna kopia jakiegoś ziemskiego, staromiejskiego zauł ka — z piwniczką win, gazowymi latarniami, księ ż ycem, ś lepym murem i kotami, któ re spacerują po tym murze. Palmiarnia. I diabli wiedzą, co jeszcze. Podró ż musiał aby trwać miesią c, ż eby zdą ż ył obejś ć to wszystko przynajmniej raz.

Pasaż erka wcią ż czytał a ksią ż kę. Czy kobiety muszą farbować sobie wł osy na taki kolor? Normalnemu czł owiekowi robi się na taki widok trochę … Ale tej, tej był o dobrze wł aś nie z tym kolorem. Pirx pomyś lał, ż e gdyby miał w rę ku palą cego się papierosa, wł aś ciwe sł owa od razu by się znalazł y. Się gną ł do kieszeni.

Papieroś nica, kiedy ją wyjmował — nigdy w ż yciu nie miał papieroś nicy, tę dostał od Bomana, na pamią tkę, i nosił po przyjaź ni — zrobił a się jakby trochę cię ż sza. Odrobinę. Ale był tego pewny. Przyspieszenie wzrosł o? Nadstawił ucha. Aha.

Silniki cią gnę ł y mocniej. Zwykł y pasaż er wcale by tego nie usł yszał — maszynownia Tytana był a oddzielona od mieszkalnej czę ś ci kadł uba poczwó rnymi grodziami izolacyjnymi.

Wybrał sobie bladą gwiazdkę w samym ką cie ramy okiennej i dobrze miał ją na oku. Gdyby tylko przyspieszali, nie ruszył aby z miejsca. Ale jeż eli drgnie…

Drgnę ł a. Powoli — nadzwyczaj powoli — pł ynę ł a w bok.

Skrę t w dł ugiej osi — pomyś lał. Tytan leciał „tunelem kosmicznym”, w któ rym na drodze nie był o nic — ż adnych pył ó w, meteorytó w, nic, opró cz pustki. Tysią c dziewię ć set kilometró w przed nim pę dził Pilot Tytana, któ rego zadaniem był o dbać o wolną drogę dla olbrzyma. Po co? Na wszelki wypadek — chociaż i tak był a wolna. Rakiety trzymał y się ś ciś le rozkł adu kursó w, „Transgalaktik” miał gwarantowany lot bez zakł ó ceń po swoim wycinku paraboli — na zasadzie porozumienia, zawartego przez Zjednoczone Towarzystwa Astronawigacyjne. Nikt nie mó gł mu wejś ć w drogę. Ostrzeż enia meteorytowe przychodził y teraz o sześ ć godzin naprzó d — od czasu kiedy bezludne sondy patrolował y tysią cami sektory transuranó w, rakietom przestał o praktycznie grozić jakiekolwiek niebezpieczeń stwo z zewną trz. Pas — orbita miliarda meteorytó w mię dzy Ziemią i Marsem — miał wł asną sł uż bę patrolową, nadto zaś szlaki rakietowe przebiegał y poza pł aszczyzną ekliptyki, w któ rej obraca się wokó ł Sł oń ca grzechoczą cy Pas. Postę p — nawet od czasu kiedy Pirx latał na patrole — był ogromny.

Tytan nie miał wię c najmniejszej potrzeby lawirować — nie mó gł wymijać ż adnych przeszkó d, bo ich nie był o. A jednak skrę cał. Teraz Pinc nie musiał nawet patrzeć w gwiazdowe niebo — czuł to cał ym sobą. Gdyby mu się chciał o, mó gł by obliczyć krzywiznę ł uku, znają c prę dkoś ć statku, jego masę i tempo przesuwania się gwiazd.

Coś się stał o — pomyś lał. — Ale co?

Nie był o ż adnego obwieszczenia dla pasaż eró w. Czy ukrywają coś? Dlaczego? Na obyczajach panują cych w luksusowych statkach pasaż erskich znał się bardzo sł abo. Znał się natomiast na tym, co moż e zdarzyć się w maszynowni, w sterowni… nie był o tego znó w tak wiele. W wypadku awarii statek utrzymał by poprzednią szybkoś ć — alboby zwolnił. Tytan jednak…

Trwał o to już cztery minuty. To znaczy — zwrot prawie o 45 stopni. Ciekawe. Gwiazdy znieruchomiał y. Szli prostym kursem. Cię ż ar papieroś nicy, któ rą Pirx wcią ż trzymał w rę ku, wzró sł.

Szli prostym kursem i zwię kszali szybkoś ć. Od razu wszystko stał o się jasne. Przez sekundę siedział nieruchomo, potem wstał. Waż ył teraz wię cej. Pasaż erka o szarych oczach spojrzał a na niego.

— Czy coś się dzieje?

— Nic takiego, proszę pani.

— Coś się zmienił o. Nie czuje pan?

— To nic. Zwię kszamy trochę szybkoś ć — powiedział. Teraz moż na był o rozpoczą ć normalną, wstę pną rozmowę. Spojrzał na nią. Kolor wł osó w nic nie przeszkadzał. Był a bardzo ł adna.

Poszedł przed siebie. Przyspieszył kroku. Pewno pomyś lał a, ż e jakiś wariat. Do koń ca pokł adu widokowego cią gnę ł y się ró ż nobarwne freski na ś cianach. Przeszedł przez drzwi z napisem KONIEC POKŁ ADU — NIE MA WEJŚ CIA, przez dł ugi, pusty, lś nią cy metalicznie w ś wietle lamp korytarz. Szeregi drzwi z numerami. Poszedł dalej. Na sł uch. Po schodkach dostał się na pó ł pię tro — i staną ł u innych drzwi. Stalowych.

WEJŚ CIE TYLKO DLA PERSONELU GWIAZDOWEGO — brzmiał a tabliczka. Ha! Jakie ł adne nazwy wymyś lał ten „Transgalaktik”!

Drzwi był y bez klamki, otwierał y się specjalnym kluczem, któ rego nie miał. Podnió sł palec do nosa. Namyś lał się sekundę.

— Tap — tap — tatatap — tap — tap — zapukał.

Czekał chwilę. Otworzył y się. Ponura, zaczerwieniona twarz ukazał a się w szparze.

— Czego pan sobie ż yczy?

— Jestem pilotem z Patroli — powiedział. Drzwi otwarł y się szerzej.

Wszedł. Był a to amplifikatornia rezerwowej sterowni — wzdł uż ś cian szedł dublowany rozrzą d dysz odchylają cych. Z drugiej strony — ekrany kontroli optycznej. Przy aparatach stał o kilka foteli, wszystkie puste. Jeden przysadko—waty automat baczył na migotanie tarcz. Na wą skim stoliku pod ś cianą stał y w pierś ciennych uchwytach szklanki, opró ż nione do poł owy. W powietrzu unosił się zapach ś wież o parzonej kawy i trudna do zidentyfikowania woń nagrzanych plastykó w zmieszana z nikł ym ś ladem ozonu. Drugie drzwi był y nie domknię te. Dochodził stamtą d pisk przetwornicy.

— SOS? — spytał czł owieka, któ ry mu otworzył. Był to mę ż czyzna dosyć tę gi, z twarzą z jednej strony lekko opuchnię tą, jakby go bolał y zę by. Na wł osach — prę ga od sł uchawek. Miał na sobie szary, z bł yskawicami, mundur „Transgalaktiku”, nie dopię ty. Ze spodni wył aził a koszula.

— Tak.

Tamten jakby się wahał.

— Pan jest z Patroli? — powiedział.

— Z Bazy. Latał em dwa lata na Transuranie. Jestem nawigatorem. Nazywam się Pirx.

Tamten podał mu rę kę.

— Mindell. Nukleonik.

Nic wię cej nie mó wią c, poszli do drugiego pomieszczenia. Był a to kabina radiowa — ł ą cznoś ci bezpoś redniej. Bardzo wielka. Z dziesię ciu ludzi otaczał o gł ó wny nadajnik. Dwu radiotelegrafistó w siedział o ze sł uchawkami na uszach — bez przerwy pisali, aparaty stukał y, prą d brzę czał cichutko, pod podł ogą popiskiwał o. Kontrolki palił y się na wszystkich ś cianach. Wyglą dał o tu jak we wnę trzu wielkiej, mię dzymiastowej stacji telefonicznej. Telegrafiś ci leż eli prawie na swoich pulpitach. Byli tylko w koszulkach i spodniach. Mieli spocone twarze — jeden był blady, drugi, starszy mę ż czyzna z blizną na gł owie, wyglą dał cał kiem zwyczajnie. Pał ą k sł uchawki rozdzielał wł osy i blizna był a dobrze widoczna. Dwu ludzi siedział o trochę dalej — Pirx spojrzał na nich i poznał w jednym Pierwszego.

Znał go przelotnie. Dowó dca Tytana był niskiego wzrostu, szpakowaty, z mał ą, nic nie mó wią cą twarzą. Z nogą zał oż oną na nogę zdawał się obserwować koniuszek wł asnego bucika.

Pirx podszedł cicho do ludzi stoją cych nad telegrafistami, pochylił się do przodu i zaczą ł czytać nad ramieniem tego z blizną:

…”sześ ć osiemnaś cie koma trzy idę peł nym cią giem dojdę ó sma zero dwanaś cie koniec”.

Telegrafista podsuną ł sobie lewą rę ką blankiet i pisał dalej bez przerwy.

„Luna Gł ó wna do Albatrosa, cztery Aresluna. Czy macie skaż enie na pokł adzie stop odpowiadajcie Morse’em stop fonia nie dochodzi stop ile godzin moż ecie utrzymać cią g awaryjny stop pelengowany dryf zero sześ ć koma dwadzieś cia jeden stop odbió r. ”

„Poryw dwa Aresluna do Luny Gł ó wnej. Idę peł nym cią giem do Albatrosa sektor 64 stó p. Mam przegrzany reaktor mimo to idę dalej stop jestem sześ ć miliparsekó w od punktu zapelengowanego SOS koniec. ”

Naraz drugi radiotelegrafista, ten blady, wydał jakiś nieartykuł owany gł os — wszyscy stoją cy pochylili się nad nim. Czł owiek, któ ry wpuś cił Pirxa, podał pierwszemu nawigatorowi zapisane formularze. Drugi telegrafista pisał:

„Albatros cztery do wszystkich. Leż ę w dryfie elipsa T 341 sektor 65 stop poszycie kadł uba otwiera się dalej stop grodzie rufowe puszczają stop cią g awaryjny reaktora 0, 3 g stop reaktor wychodzi z kontroli stop przegroda gł ó wna uszkodzona w wielu miejscach stop skaż enie na pokł adzie trzeciego stopnia wzrasta pod wpł ywem cią gu awaryjnego stop usił uję cementować stop przeprowadzam zał ogą na dzió b koniec”.

Radiotelegrafiś cie trzę sł y się rę ce, kiedy pisał. Jeden ze stoją cych wzią ł go za koł nierz koszuli, podnió sł, wypchną ł za drzwi, sam wyszedł, po chwili wró cił i usiadł na jego miejscu.

— Ma tam brata — powiedział wyjaś niają co, nie zwracają c się specjalnie do nikogo. Pirx pochylił się teraz nad starszym, któ ry zaczą ł nagle pisać:

„Luna Gł ó wna do Albatrosa cztery Aresluna. Idą ku wam Poryw sektor 64 Tytan z sektora 67 Balistyczny osiem z sektora 45 Kobold siedem zero dwa z sektora 94 stop cementujcie przeciek przegrody w skafandrach za tarczami przy nadciś nieniu stop podajcie bież ą cy dryf awaryjny stop”…

Ten, któ ry zastą pił mł odego telegrafistę, powiedział gł oś no: „Albatros! ” — i wszyscy pochylili się nad nim. Pisał:

„Albatros cztery do wszystkich. Dryf awaryjny nie opanowany stop wrę gi kadł uba puszczają stop tracę powietrze stop zał oga w skafandrach stop maszynownia pod roztworem tarcze przebite temperatura w sterowni 65 stop pierwszy przeciek w sterowni zacementowany stop roztwó r wrze stop zalewa gł ó wny nadajnik stop odtą d bę dę miał ł ą cznoś ć tylko na fonii czekamy na was koniec”.

Pirx chciał zapalić papierosa — prawie wszyscy palili i widać był o, jak dym sinymi pasmami leci w gó rę, wsysany zaraz przez wyloty odpowietrznikó w wentylacyjnych. Szukał po wszystkich kieszeniach i nie mó gł znaleź ć. Ktoś — nie wiedział nawet kto — wsuną ł mu w dł oń otwartą paczkę. Zapalił. Pierwszy odezwał się:

— Panie Mindell. Ugryzł się w dolną wargę.

— Peł ny cią g.

Mindell wydawał się w pierwszej chwili zaskoczony, ale nic nie powiedział.

— Ostrzeż enie? — spytał mę ż czyzna, siedzą cy obok Pierwszego.

— Tak. Ja sam. Dajcie.

Przycią gną ł sobie mikrofon na wysię gowym ramieniu i zaczą ł mó wić:

— Tytan Aresterra do Albatrosa cztery. Idziemy do was peł nym cią giem. Jesteś my na granicy waszego sektora. Bę dziemy za godzinę. Pró bujcie wyjś ć przez klapę awaryjną. Bę dziemy przy was za godzinę. Idziemy peł nym cią giem. Trzymajcie się. Trzymajcie się. Koniec.

Odtrą cił mikrofon i wstał. Mindell mó wił do interkomu w przeciwległ ej ś cianie:

— Chł opcy, za pię ć minut peł ny cią g. Tak, tak — odpowiadał temu, kto znajdował się u drugiego koń ca przewodu. Dowó dca wyszedł. Sł ychać był o jego gł os z drugiego pokoju:

— Uwaga! Uwaga! Pasaż erowie! Uwaga! Uwaga! Pasaż erowie! Podajemy waż ne obwieszczenie. Za cztery minuty statek nasz zwię kszy szybkoś ć. Otrzymaliś my wezwanie SOS i spieszymy…

Ktoś zamkną ł drzwi. Mindell dotkną ł ramienia Pirxa.

— Zł ap się pan za coś. Bę dziemy mieli przeszł o dwa.

Pirx skiną ł gł ową. 2 g — to był o dla niego tyle co nic, ale nie uważ ał, ż e jest czas na przechwalanie się wł asną wytrzymał oś cią. Posł usznie ują ł porę cz fotela, na któ rym siedział starszy telegrafista. Czytał przez jego ramię.

„Albatros cztery do Tytana. Nie utrzymam się przez godzinę na pokł adzie stop wł az awaryjny zaciś nię ty pę kają cymi wrę gami stop temperatura w sterowni 81 stop para wypeł nia sterownię stop bę dę pró bował przecią ć pancerz dziobowy i wyjś ć koniec”.

Mindell wyrwał mu zapisaną kartkę spod rę ki i pobiegł do drugiego pokoju. Gdy otwierał drzwi, podł oga drgnę ł a leciutko i wszyscy poczuli, ż e ciał a ich stają się naraz bardzo cię ż kie.

Pierwszy nawigator wszedł — stą pał z widocznym wysił kiem. Usiadł na swoim fotelu. Ktoś podał mu mikrofon na kablu. Miał w rę ku zmię ty, ostatni radiogram Albatrosa. Rozpostarł go i patrzał nań dł ugą chwilę.

— Tytan Aresterra do Albatrosa cztery — odezwał się wreszcie. — Bę dziemy przy was za pię ć dziesią t minut. Nadejdziemy kursem osiemdziesią t cztery koma pię tnaś cie stop osiemdziesią t jeden koma dwa stop opuszczajcie statek. Opuszczajcie statek. Znajdziemy was na pewno. Trzymajcie się. Koniec.

Mę ż czyzna w rozpię tej bluzie mundurowej, któ ry zastą pił mł odszego telegrafistę, zerwał się nagle i spojrzał na Pierwszego, któ ry podszedł do niego. Telegrafista zdją ł z gł owy sł uchawki, Pierwszy nał oż ył je sobie, ró wnocześ nie tamten regulował charczą cy z wysił kiem gł oś nik. Naraz wszyscy zdrę twieli.

W kabinie stali ludzie, któ rzy latali od lat, ale tego nikt z nich jeszcze nie sł yszał. Ten, czyj gł os wydobywał się z gł oś nika, zmieszany był z przecią gł ym szumem, jakby odgrodzony ś cianą pł omieni, krzyczał:

— Albatros — wszystkich — roztwó r — sterowni — temperatura — niemoż liwe — zał oga do koń ca — ż egnajcie — przewody…

Gł os urwał się i sł ychać był o tylko szum.

Gł oś nik zaskrzypiał. Był o cię ż ko ustać — wszyscy jednak stali, zgarbieni, opierają c się o metalowe ś ciany.

— Balistyczny osiem do Luny Gł ó wnej — odezwał się silny gł os. — Idę do Albatrosa cztery. Otwierajcie mi’ drogę przez sektor 67, idę peł nym cią giem, niezdolny do manewru mijania. Odbió r.

Milczenie trwał o kilka sekund.

— Luna Gł ó wna do wszystkich w sektorach 66, 67, 68, 46, 47, 48 i 96. Ogł aszam sektory zamknię tymi. Wszystkie statki, któ re nie idą peł nym cią giem do Albatrosa cztery, mają natychmiast zastopować i postawić reaktory na jał owy bieg oraz zapalić ś wiatł a pozycyjne. Uwaga, Poryw! Uwaga, Tytan Aresterra! Uwaga, Balistyczny osiem! Uwaga Kobold siedem zero dwa! Mó wi do was Luna Gł ó wna. Otwieram wam wolną drogę do Albatrosa cztery. Cał y ruch w sektorach promienia wodzą cego punktu SOS zostaje wstrzymany. Zacznijcie hamowanie na miliparseku przed punktem SOS. Uważ ajcie, aby wygasić hamownice na zasię gu optycznym Albatrosa, ponieważ zał oga jego mogł a już opuś cić pokł ad. Powodzenia. Powodzenia. Koniec.

Teraz odezwał się Poryw — Morse’em. Pirx wsł uchiwał się w popiskiwanie sygnał ó w.

„Poryw Aresterra do wszystkich idą cych z pomocą Albatrosowi cztery. Wszedł em w sektor Albatrosa za 18 minut bę dę przy nim stop mam przegrzany reaktor chł odzenie uszkodzone stop po akcji ratunkowej bę dę potrzebował pomocy lekarskiej stop zaczynam hamować peł nym cią giem wstecznym. Koniec. ”

— Wariat — odezwał się ktoś, a wtedy wszyscy stoją cy dotą d jak posą gi poszukali oczami tego, kto to powiedział. Rozległ się kró tki, gniewny pomruk.

— Poryw bę dzie pierwszy — zauważ ył Mindell i spojrzał na dowó dcę.

— Sam bę dzie potrzebował pomocy. Za czterdzieś ci minut…

Urwał. Gł oś nik chrypiał i chrypiał, nagle przez trzaski dał o się sł yszeć:

— Poryw Aresterra do wszystkich idą cych z pomocą Albatrosowi cztery. Jestem na optycznej Albatrosa. Albatros dryfuje w przybliż eniu elipsą T 348. Rufa ż arzy się wiś niowo. Ś wiateł sygnał owych brak. Albatros nie odpowiada na wezwania. Stopuję i rozpoczynam akcję ratunkową. Koniec.

W drugim pokoju odezwał y się brzę czyki. Mindell i jeszcze jeden mę ż czyzna wyszli. Pirx miał wszystkie mię ś nie jak z drzewa. Boż e! Jak chciał tam być! Mindell wró cił.

— Co tam? — spytał Pierwszy.

— Pasaż erowie pytają, kiedy bę dą mogli tań czyć — odpowiedział Mindell. Pirx nie sł yszał tego nawet. Patrzał w gł oś nik.

— Już niedł ugo — odparł spokojnie nawigator. — Przeł ą czcie mi optyczną. Dochodzimy. Za parę minut powinniś my ich zobaczyć. Panie Mindell, daj pan drugie ostrzeż enie — bę dziemy hamowali na overdrive.

— Tak jest — odpowiedział Mindell i wyszedł.

Gł oś nik zabuczał i rozległ się gł os:

— Luna Gł ó wna do Tytana Aresterra, Kobol—da siedem zero dwa! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Balistyczny osiem dostrzegł w centrum sektora 65 bł ysk o jasnoś ci minus cztery. Poryw ani Albatros nie odpowiadają na wezwania. Istnieje moż liwoś ć eksplozji reaktora na Albatrosie. Ze wzglę du na bezpieczeń stwo pasaż eró w Tytan Aresterra wezwany jest do zastopowania i natychmiastowego zgł oszenia się. Balistyczny osiem i Kobold siedem zero dwa dział ają dalej wedł ug wł asnego uznania. Powtarzam. Tytan Aresterra wezwany jest…

Wszyscy patrzyli na Pierwszego. — Panie Mindell — powiedział. — Zastopujemy na miliparseku?

Mindell patrzał na tarczę swego rę cznego zegarka.

— Nie, panie nawigatorze. Dochodzimy na optyczną. Potrzebował bym sześ ciu g.

— To zmienimy kurs.

— I tak bę dziemy mieli co najmniej trzy — powiedział Mindell.

— Trudno.

Pierwszy wstał, podszedł do mikrofonu i odezwał się:

— Tytan Aresterra do Luny Gł ó wnej. Nie mogę zastopować, mam zbyt wielką szybkoś ć. Zmieniam kurs manewrem mijania na poł owie cią gu i wychodzę kursem dwieś cie dwa z sektora 65 do sektora 66. Proszę otworzyć mi drogę. Odbió r.

— Pan odbierze potwierdzenie — zwró cił się do mę ż czyzny, któ ry siedział przedtem obok niego. Mindell woł ał coś do interkomu. Brzę czyki odzywał y się nieustannie. Ś wiateł ka skakał y na tablicach ś ciennych. Zrobił o się naraz jakby ciemniej — to tylko krew odpł ywał a z oczu. Pirx rozstawił szeroko nogi. Szli na hamownicach, wyrabiają c zakrę t. Tytan wibrował delikatnie, sł ychać był o przecią gł y wysoki ś piew silnikó w.

— Siadać! — krzykną ł Pierwszy. — Nie potrzebuję tu bohateró w! Mamy trzy!

Wszyscy posiadali na podł odze, a raczej zwalili się na nią. Był a pokryta grubą warstwą pianoplastyku.

— No! Co tam się natł ucze, nał amie! — mrukną ł mę ż czyzna siedzą cy obok Pirxa. Nawigator usł yszał to.

— Towarzystwo Ubezpieczeń zapł aci — odpowiedział ze swego fotela. Mieli chyba ponad trzy — Pirsowi trudno był o podnieś ć rę kę do twarzy. Pasaż erowie leż eli pewno wszyscy w kajutach — ale co się musiał o dziać w kuchniach, w jadalniach, no! Wyobraził sobie palmiarnię. Przecież tego ż adne drzewo nie wytrzyma! A na dole! Peł ne wagony zbitej porcelany! Nieź le tam musiał o teraz wyglą dać!

Gł oś nik odezwał się.

— Balistyczny osiem do wszystkich. Jestem na optycznej Albatrosa. Jest w chmurze. Rufa ż arzy się. Koń czę hamowanie i wysył am w przestrzeń ekipy do poszukiwania zał ogi Albatrosa. Poryw nie odpowiada na wezwania. Koniec.

Przyspieszenie malał o. Ktoś pokazał się w drugich drzwiach i krzykną ł. Moż na już był o wstać. Wszyscy ruszyli w te drzwi. Pirx wszedł ostatni. Był a to gł ó wna sterownia. Ekran osiem na szesnaś cie metró w zajmował cał ą przednią ś cianę — zaklę sł y — niczym w jakimś kino—teatrze olbrzymó w. Wszystkie ś wiatł a sterowni był y wygaszone. W przestrzeni, na czarnym gwiazdowym tle, poniż ej gł ó wnej osi Tytana, w lewym kwadrancie tlał a cienka kreseczka, zakoń czona ż arzą cym się, wiś niowym wę gielkiem, jak ognik papierosa. Stanowił a ją dro bladego, przypł aszczonego z lekka pę cherza z cień czeją cymi, rozchodzą cymi się na wszystkie strony kolczastymi wypustkami; poprzez tę kulistą chmurę przecierał o się coraz wyraź niej ś wiatł o silniejszych gwiazd. Naraz wszyscy targnę li się do przodu — jakby chcieli wejś ć w ekran. Cał kiem nisko, w prawym dolnym rogu bł ysną ł mię dzy stał ymi gwiazdami biał y punkcik — i zaczą ł szybko migać. To był Poryw.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.