|
|||
O godz. 16.51 Cz. L. na 5 страницаPirx zaczą ł krę cić regulatorem, ale okazał o się, ż e ś wietlna plamka nie chce się w ogó le dokł adnie wyostrzyć — wię c drugim pryzmatem, sł uż ą cym specjalnie do tego celu, przepoł owił ją i zaczą ł naprowadzać na siebie obie przesunię te poł ó wki, a gdy mu się to; udał o, zerkną ł na skalę — i osł upiał po raz trzeci. Ś wiecą cy obiekt leciał o cztery kilometry od rakiety! To tak, jakby ktoś znalazł się, jadą c bardzo szybko samochodem wyś cigowym, o pię ć milimetró w od innego auta — odległ oś ć taką uważ a się w pró ż ni za ró wnie niebezpieczną i niedozwoloną. Pirxowi pozostawał o już niewiele do zrobienia. Nakierował wskaź nik zewnę trznej termopary na ś wiateł ko — zdalnie poruszaną dź wignią przesuwał celownik, aż pokrył dokł adnie mleczno jaś nieją cy punkt — i ką tem oka chwycił wynik: 24 stopnie w skali Kelwina. Znaczył o to, ż e ś wiateł ko ma temperaturę otaczają cej pró ż ni — wszystkiego o 24 stopnie wyż szą od zera absolutnego. Teraz był już wł aś ciwie zupeł nie pewny, ż e ś wiateł ko nie moż e istnieć, ś wiecić, a tym bardziej poruszać się — ponieważ jednak pł ywał o mu przed nosem, cią gną ł za nim dalej. Sł abł o coraz wyraź niej — i coraz szybciej. Po minucie stwierdził, ż e oddalił o się na sto kilometró w — i zwię kszył szybkoś ć. Wtedy stał a się rzecz bodaj ż e najdziwniejsza. Ś wiateł ko najpierw dawał o się doganiać. Miał je na 80, 70, 50, 30 kilometró w od dziobu. Potem znowu wyszł o do przodu. Zwię kszył szybkoś ć — do 75 kilometró w na sekundę. Ś wiateł ko robił o 76. Pirx znowu dodał cią gu — ale już nie jak kroplomierzem. Dał pó ł mocy w dysze i wystrzelił o go naprzó d. Potró jne cią ż enie ziemskie wgniotł o go w poduszki fotela. AMU miał mał ą masę spoczynkową, rozpę dzał się w tempie samochodu wyś cigowego. Za chwilę robił już 140. Ś wiateł ko robił o 140, 5. Pilot Pirx poczuł, ż e zaczyna mu się robić gorą co. Dał peł ny cią g. AMU 111 zaś piewał cał y jak trą cona struna ruchomego sklepienia gwiazd, peł zł szybko w gó rę: , 155 __ 168 — 177 — 190 — 200. Przy dwustu Pirx spojrzał w odległ oś ciomierz, co był o prawdziwym wyczynem, godnym lekkoatlety–dziesię cioboisty, bo przyspieszenie wynosił o 4 g. Ś wiateł ko wyraź nie zbliż ał o się — rosł o — miał je najpierw na kilkunastu, potem na dziesię ciu, wreszcie na sześ ciu kilometrach — chwila, a znalazł o się na trzech. Był o teraz wię ksze, jak groszek widziany z odległ oś ci wycią gnię tej rę ki. Mgł awe zać mienia wcią ż przesuwał y się przez jego tarczę. Blask miał o poró wnywalny z gwiazdami drugiej wielkoś ci — ale był o tarczką, nie punktem jak gwiazda. AMU 111 dawał z siebie wszystko. Pirx był z niego dumny. W mał ej sterowni nic nie zadrż ał o nawet przy skoku na peł ną moc — ani ś ladu wibracji! Odrzut był idealnie w osi, polerowanie dysz doskonał e, stos cią gną ł jak szatan. Ś wiateł ko wcią ż się zbliż ał o — teraz nadzwyczaj powoli. Był o już o dwa kilometry — kiedy Pirx zaczą ł bardzo szybko myś leć. Cał a ta historia był a bardzo dziwna. Ś wiateł ko nie należ ał o do ż adnego ziemskiego statku. Kosmiczni korsarze? Ś miał się z nich. Nie ma ż adnych kosmicznych korsarzy, a zresztą co by robili w sektorze bardziej pustym od starej beczki? Ś wiateł ko poruszał o się z wielką szybkoś cią w szerokich granicach, miał o zryw tak ostry jak hamowanie. Kiedy chciał o, uciekał o przed nim, a teraz dawał o się z wolna doganiać. I to nie spodobał o mu się najbardziej. Pomyś lał, ż e tak zachowuje się — przynę ta. Na przykł ad robaczek na haczyku przed samym nosem ryby. I, oczywiś cie, natychmiast pomyś lał o haczyku. — Czekajż e, kochany — powiedział do siebie Pirx i znienacka dał takie hamowanie, jakby wł aś nie wyskoczył a przed nim co najmniej planetoida — chociaż radar wcią ż był pusty, a ekrany nie wskazywał y nic. Mimo ż e odruchowo zgią ł kark i przycią gną ł brodą do piersi, jak mó gł, czują c zarazem, ż e automat bł yskawicznie wypeł nia jego kombinezon dodatkową porcją sprę ż onego tlenu, by przeciwdział ać szokowi deceleracji — na dobrą chwilę zamroczył o go. Wskazó wka grawimetru skoczył a na minus 7, zachybotał a i speł zł a powoli na minus 4. AMU 111 wytracił prawie trzecią czę ś ć szybkoś ci — robił już tylko 145 kilometró w na sekundę. Gdzie był o ś wiateł ko? Przez moment zaniepokoił się, ż e w ogó le je zgubił. Nie, był o. Ale daleko. Celownik optyczny pokazywał odległ oś ć — 240 kilometró w. Wię cej przelatywał w dwu sekundach. A zatem — natychmiast po jego manewrze — ono też zredukował o gwał townie szybkoś ć! Wtedy — pó ź niej sam się dziwił, ż e dopiero wtedy — przyszł o mu do gł owy, ż e to jest pewno wł aś nie owo zagadkowe coś, któ re spotkali na swych patrolowych lotach Thomas i Wilmer. Do tej chwili w ogó le nie myś lał o niebezpieczeń stwie. Teraz nagle zdją ł go lę k. Trwał o to bardzo kró tko. Oczywiś cie, takie rzeczy nie mogą się zdarzać — ale gdyby to jednak był o ś wiatł o obcego statku, nie pochodzą cego z Ziemi? Zbliż ał o się do niego wyraź nie, redukował o szybkoś ć, miał je na 60 — 50 — 30 kilometró w — sam dodał odrobinę i aż się zdumiał, jak momentalnie urosł o — wisiał o mu na dwu kilometrach przed dziobem, znowu był o tuż! Z drugiej strony fotela znajdował a się w kieszeni lorneta, nocna, dwudziestoczterokrotna — uż ywa się jej tylko wyją tkowo, kiedy na przykł ad popsuje się radar i trzeba podejś ć do jakiegoś satelity od jego ciemnej strony. Ale teraz bardzo się przydał a. Powię kszenie był o takie, ż e miał ś wiateł ko jakby niespeł na sto metró w przed sobą — był a to niewielka tarcza, biał a jak mleko, ale jak mleko rozwodnione, mniejsza od widzianego z Ziemi Księ ż yca. Pł ynę ł y przez nią pionowe smuż ki przyć mień. A gwiazdy, kiedy je zakrywał a, nie znikał y od razu, ale dopiero po pewnej chwili, jak gdyby sam rą bek biał ej tarczki był trochę bardziej rozrzedzony i przezroczysty od jej ś rodka. Ale wokó ł mlecznej tarczki nic nie przesł aniał o ś wiatł a gwiazd. Na sto metró w — w lornecie — zobaczył by statek wielkoś ci szuflady. Nie był o tam nic. Ż adnego statku. Nie stanowił a niczyjego ś wiatł a pozycyjnego ani wylotowego. Na pewno nie. Po prostu — samodzielne, latają ce, biał e ś wiateł ko. Moż na był o zwariować. Poczuł ogromną chę ć strzelenia w mleczną tarczkę. Nie był o to ł atwe, ponieważ na AMU 111 nie ma ż adnej broni. Regulamin nie przewiduje jej uż ycia. Pirx miał tylko dwie rzeczy, któ re mó gł wystrzelić z kabiny: samego siebie i balonik–sondę. Statki patrolowe są tak skonstruowane, ż e pilot moż e wystrzelić siebie w hermetycznej osł onie na wstę gowym deceleratorze. Robi to tylko w ostatecznoś ci i, naturalnie, wystrzeliwszy się z rakiety, nie moż na już do niej wró cić. Pozostawał wię c balonik–sonda. Jest to urzą dzenie bardzo proste — cienkoś cienny balon gumowy, pusty, zwinię ty tak ciasno, ż e przypomina oszczep. Pokryty jest aluminiowym natryskiem, ż eby go lepiej był o widać. Czę sto trudno jest polegać na wskazaniach aerodynamometru, czy wchodzi się już w atmosferę planety, czy jeszcze nie. Pilot chce zresztą wiedzieć, i to jest najważ niejsze, czy rozrzedzony gaz nie rozpoś ciera się wł aś nie przed nim — tam, doką d leci. Wtedy wyrzuca balonik, któ ry nadyma się automatycznie i pę dzi z szybkoś cią nieco wię kszą od szybkoś ci statku. Widać go jako jasną plamkę nawet na pię ć — sześ ć kilometró w. Jeż eli wpadnie w rozrzedzony gaz, nawet bardzo rozrzedzony, zaczyna się grzać od tarcia i pę ka. Wó wczas pilot wie, ż e trzeba rozpoczą ć hamowanie. Pirx usił ował wycelować dziobem w mgł awą tarczkę. Nie mó gł mierzyć radarem, wię c uż ył celownika optycznego. Trafić tak mał y przedmiot na odległ oś ć prawie dwu kilometró w jest niezmiernie trudno. Mimo to usił ował strzelić — ale tarczka nie chciał a mu się ustawić do strzał u. Ilekroć zaczynał, manewrują c delikatnie dyszą odchylają cą, przesuwać dzió b AMU — tarczka spokojnie odsuwał a się w bok i znowu mknę ł a przed nim — w ś rodku lewego ekranu gwiazdowego. Wykonał a ten manewr cztery razy pod rzą d — za każ dym nastę pnym nieco szybciej, jakby coraz lepiej orientował a się w jego zamiarach. Nie ż yczył a sobie mieć dzió b AMU wycelowany w siebie dokł adnie — leciał a z drobnym, bocznym odchyleniem. To był o fantastyczne. Ż eby dostrzec drobny ruch jego dzioba z odległ oś ci dwu kilometró w, tarczka musiał aby rozporzą dzać jakimś gigantycznym teleskopem — któ rego nie widział ani ś ladu. Mimo to wykonywał a uniki moż e z pó ł sekundowym opó ź nieniem. Niepokó j jego ró sł. Zrobił już wszystko, co mó gł zrobić, ż eby zidentyfikować ten niesamowity, latają cy obiekt — i nie posuną ł się ani o wł os. I wtedy — siedzą c nieruchomo, z rę kami cierpną cymi pomał u na dź wigniach — pomyś lał naraz, ż e z tamtymi musiał o być wł aś nie tak samo. Ż e spotkali ś wiateł ko — usił owali wywoł ać jego CQD, są dzą c, ż e mają przed sobą jakiś dziwny statek — ż e, gdy nie odpowiadał o, pogonili za nim — coraz szybciej — ż e pewno tak, jak on, badali je przez lornetę i dostrzegli smuż ą ce po tarczy, delikatne przyć mienia — moż e nawet strzelali do niego balonami—sondami, a potem — zrobili coś takiego, ż e już nie wró cili. Kiedy sobie uś wiadomił, jak bliski jest tego samego losu, poczuł nie strach nawet, ale rozpacz. Był o to cał kiem jak w koszmarnym ś nie — przez chwilę nie wiedział, czy jest sobą, Pirxem, czy Wilmerem — albo Thomasem. Bo wtedy musiał o być dokł adnie tak samo jak teraz — nie miał najmniejszej wą tpliwoś ci. Siedział jak sparaliż owany, peł en dogł ę bnej pewnoś ci, ż e nie ma już ratunku. Najokropniejsze zaś był o to, ż e ż adnego niebezpieczeń stwa nie mó gł się nawet domyś lić — przestrzeń pusta… Pusta? Tak, sektor był pusty, ale gonił przecież za ś wiateł kiem przeszł o godzinę, dochodzą c do 230 kilometró w na sekundę! Być moż e — nie, nawet cał kiem prawdopodobnie — znalazł się już na samej granicy sektora albo ją nawet miną ł. Co był o dalej? Nastę pny sektor — 1009, dalszych pó ł tora tryliona kilometró w pró ż ni. Pró ż nia, ze wszystkich stron na miliony kilometró w nic, tylko pró ż nia — a w odległ oś ci dwu kilometró w od jego dziobu tań czył o biał e ś wiateł ko. . Zaczą ł ze wszystkich sił myś leć, co mogli zrobić teraz — wł aś nie teraz — Wilmer albo Thomas. Wilmer i Thomas. Bo on — musi zrobić coś cał kiem innego. Inaczej nie wró ci. Nacisną ł jeszcze raz hamownice. Strzał ka drgał a. Leciał coraz wolniej. Miał już tylko 30, 22, 13, 5 kilometró w na sekundę. Już tylko 0, 9. Już ledwo kilkaset metró w na sekundę — wskaź nik drż ał delikatnie nad zerem. W rozumieniu regulaminu — zastopował. W pró ż ni zawsze ma się jaką ś szybkoś ć — wzglę dem czegoś. Staną ć jak sł up wbity w ziemię — nie moż na. Ś wiateł ko zmniejszał o się. Zostawał o coraz dalej i dalej — był o coraz bledsze — potem przestał o maleć. Zaczę ł o rosną ć — znowu się powię kszał o — aż zatrzymał o się — jak on. W odległ oś ci dwu kilometró w od jego dziobu. Czego nie zrobiliby Wilmer i Thomas? Czego na pewno by nie zrobili? Nie uciekaliby przed takim mał ym, parszywym, idiotycznym ś wiateł kiem, przed gł upią, mleczną plamką! Nie chciał zawracać — gdyby zrobił zwrot, stracił by je z oczu — miał by je za rufą, a to, co dzieje się za rufą, trudniej jest obserwować — trzeba wykrę cać gł owę do bocznego ekranu. A zresztą — nie chciał go mieć za rufą. Chciał je dokł adnie, bez przerwy widzieć. A wię c ruszył tył em — uż ywają c dysz hamowniczych jako napę dowych. Takie rzeczy też musi się umieć —— to należ y do elementarnego pilotaż u. Miał minus l g, minus 1, 6, minus 2, rakieta nie szł a tak idealnie jak na zwykł ym cią gu. Dzió b chodził odrobinę na boki — hamownice są do zwalniania, nie do napę dzania statku. Ś wiateł ko — jak gdyby się zawahał o. Zostawił je przez kilka sekund maleją ce w przestrzeni, zakrył o na chwilę Alfę Eridana, zeszł o z niej, plą sał o mię dzy mał ymi bezimiennymi gwiazdami — i pocią gnę ł o za nim. Nie chciał o się odczepić. — Tylko spokojnie — pomyś lał — co mi moż e w koń cu zrobić? Takie mał e, ś wiecą ce gó wno. Co mnie to wszystko razem obchodzi? Mam patrolować sektor. Niech je cholera weź mie. Myś lał tak, ale, oczywista rzecz, ani na moment nie spuszczał oczu ze ś wiateł ka. Od chwili spotkania upł ynę ł y już prawie dwie godziny. Chwilami oczy zaczynał y go piec i trochę ł zawił y. Wytrzeszczał je, jak mó gł, i wcią ż leciał tył em. Tył em nie moż na lecieć za szybko. Hamownice nie są obliczone na cią gł ą pracę. Leciał wię c na oś miu kilometrach na sekundę i pocił się. Od pewnego czasu czuł, ż e coś się robi z jego szyją — jak gdyby ktoś odcią gał mu szczypczykami skó rę podgardla w dó ł, ku klatce piersiowej, i schł o mu trochę w ustach — nie zwracał na to uwagi, miał coś waż niejszego na gł owie od suchych ust i szczypania skó ry na szyi. Potem parę razy zrobił o mu się dziwnie — przestał czuć poł oż enie wł asnych rą k. Nogi czuł. Prawa naciskał a pedał hamownicy. Pró bował poruszyć rę kami, bo nie chciał spuś cić oczu ze ś wiateł ka. Podchodził o jak gdyby bliż ej — moż e 1, 9 kilometra od dziobu, moż e 1, 8. Doganiał o go? Chciał podnieś ć rę kę — nie mó gł. Drugą — nie to nawet, ż eby nie mó gł! Nie czuł swoich rą k — jak gdyby w ogó le nie istniał y. Chciał popatrzeć na nie — kark ani drgną ł. Był napię ty, sztywny jak pień. Chwycił a go panika. Dlaczego do tej pory nie zrobił tego, co był o jego ś wię tym obowią zkiem? Dlaczego, po spotkaniu ś wiateł ka, nie wywoł ał natychmiast przez radio Bazy i nie zameldował o nim? Bo się wstydził. Wilmer i Thomas na pewno takż e się wstydzili. Mó gł sobie wyobrazić ś miech, któ ry wybuchł by w kabinie nasł uchu. Ś wiateł ko! Biał e ś wiateł ko, któ re najpierw ucieka przed statkiem, a potem goni go! Rzeczywiś cie! Powiedzieliby mu, ż eby się uszczypną ł i zbudził. Teraz był o mu wszystko jedno — raz jeszcze spojrzał w ekran i powiedział: — AMU 111 Patrol do Bazy… To znaczy: chciał powiedzieć. Ale nie mó gł. Gł os nie wydobył mu się ż gardł a — tylko jakiś nieartykuł owany beł kot. Wytę ż ył wszystkie sił y — z jego ust buchną ł ryk. Wtedy — po raz pierwszy — oczy jego zeszł y z gwiazdowego ekranu i padł y na lustro. Przed nim, w fotelu pilota, w okrą gł ej, ż ó ł tej haubie, siedział potwó r. Miał olbrzymie, obrzę kł e, wybał uszone oczy, peł ne piekielnej grozy, rozdarte na boki i w dó ł ż abie usta — beł tał się w nich ciemny ję zyk. Zamiast szyi drgał y mu jakieś napię te struny, dygocą ce bez ustanku, tak ż e dolna szczę ka tonę ł a w nich — i ta maszkara o szarej, puchną cej gwał townie twarzy, ryczał a. Usił ował zamkną ć oczy — nie mó gł. Chciał spojrzeć z powrotem w ekran — nie mó gł. Potwó r, przykrę powany do fotela, drgał coraz gwał towniej, jakby chciał rozerwać pasy. Pirx patrzał na niego — bo nic innego nie mó gł zrobić. Sam nie czuł ż adnych drgawek — nic. Czuł tylko, ż e zaczyna się dusić — ż e nie moż e wcią gną ć powietrza. Sł yszał gdzieś — tuż — potworne zgrzytanie zę bó w. Przestał już w ogó le być Pirxem — nic nie wiedział, nie miał nawet rą k ani ciał a, został a mu tylko noga, któ ra naciskał a hamownicę. Czuł, ż e zostaje mu tylko wzrok, coraz mę tniejszy, i ż e zaczynają w nim pł ywać liczne, malutkie, biał e ś wiateł ka. Poruszył nogą. Zaczynał a drż eć. Podnió sł ją. Opuś cił. Potwó r w lustrze był szary jak popió ł — toczył z gę by pianę. Oczy wylazł y mu cał kiem z orbit. Drgał. Zrobił wtedy to jedyne, co jeszcze mó gł. Zamachną ł się nogą, wyrzucił ją w gó rę i z cał ej sił y kopną ł się kolanem w twarz. Poczuł okropny, ś widrują cy bó l zmiaż dż onych ust, krew buchnę ł a mu na brodę, oś lepł. — Aaaaa — rzę ził. — Aaaaa. To był jego gł os. Bó l znikł gdzieś, znowu nic nie czuł. Co się dział o? Gdzie był? Nie był o go nigdzie. Nie był o nic… Tł ukł, masakrował kolanem wł asną twarz, wierzgają c jak obł ą kany — ale ryk ustał. Usł yszał wł asny, ł kają cy, krztuszą cy się krwią krzyk. Miał już rę ce. Był y jak z. drewna i bolał y tak strasznie przy każ dym ruchu, jakby popę kał y w nich wszystkie mię ś nie — ale mó gł nimi ruszać. Po omacku zgrabiał ymi palcami zaczą ł odpinać pasy. Zł apał się porę czy. Wstał. Nogi trzę sł y się pod nim, cał e ciał o miał jak porozbijane mł otem. Chwycił się liny, przecią gnię tej skosem przez sterownię, i podszedł do lustra. Oburą cz oparł się o jego ramę. W lustrze stał pilot Pirx. Nie był już szary — twarz miał cał ą we krwi, z rozbitym, spuchnię tym nosem. Krew leciał a z rozcię tych ust. Policzki był y jeszcze sine, obrzę kł e, pod oczami — czarne nabiegnię cia, na szyi drgał o coś jeszcze pod skó rą, ale coraz sł abiej, sł abiej — i to był on, Pirx. Wycierał dł ugo krew z brody, pluł, kaszlał, oddychał gł ę boko, sł aby jak dziecko. Cofną ł się. Spojrzał w ekran. Statek leciał wcią ż tył em — już bez cią gu. Samym rozpę dem. Biał a tarczka pł ynę ł a za nim, za dziobem, w odległ oś ci dwu kilometró w. Podszedł, trzymają c się liny, do fotela. Nie mó gł w ogó le myś leć. Rę ce zaczynał y mu się trzą ś ć, dopiero teraz, ale to był zwykł y efekt, jaki nastę puje po szoku — to znał, tego się nie bał. Coś zmienił o się przed samym fotelem… Wierzch kasety automatycznego nadajnika był wgnieciony. Pchną ł pokrywę — spadł a. W ś rodku — peł no potrzaskanych czę ś ci. Jak to się stał o? Chyba on sam kopną ł nadajnik. Kiedy? Usiadł w fotelu, wł ą czył dyszę odchylają cą, wszedł w skrę t. Biał a tarczka zawahał a się, popł ynę ł a przez ekran, doszł a do jego brzegu — i, zamiast znikną ć, odbił a się od niego jak pił ka! Wró cił a na ś rodek! — Ty, bydlę! — krzykną ł z nienawiś cią i obrzydzeniem. I przez takie ś wiń stwo omal sam nie przeszedł na „stał ą orbitę ”!! Jeż eli ś wiateł ko nie uciekał o przy skrę cie poza ekran — znaczył o to, rzecz prosta, ż e go w ogó le nie ma — ż e produkuje je sam ekran. Bo ekran nie jest przecież oknem — rakieta nie ma ż adnych okien. Ma urzą dzenie telewizyjne — na zewną trz, w pancerzu, są obiektywy, a w ś rodku — aparatura, transformują ca ich impulsy elektryczne w obraz — na ekranie katodowym. Popsuł a się? W taki dziwny sposó b? Czy u Wilmera i Thomasa też? Jak to był o moż liwe? I — co się z nimi potem stał o? W tej chwili miał co innego na gł owie. Wł ą czył awaryjny nadajnik. — AMU 111 Patrol do Bazy — powiedział. — AMU 111 Patrol do Bazy. Jestem na granicy sektoró w 1009 i 1010, strefa ró wnikowa, wracam po wykryciu awarii… Kiedy Pirx wylą dował w sześ ć godzin pó ź niej, rozpoczę ł y się wielkie badania, któ re trwał y miesią c. Najpierw specjaliś ci zabrali się do aparatury telewizyjnej. Był a to nowa, udoskonalona aparatura — wszystkie AMU Patrolu miał y taką. Zamontowano ją przed rokiem i sprawował a się ś wietnie. Nigdy nie był o najmniejszego defektu. Po wielu mę kach elektronicy wykryli wreszcie mechanizm powstawania ś wiateł ka. Pró ż nia w rurach katodowych ekranu psuł a się po kilku tysią cach godzin pracy — na wewnę trznej powierzchni ekranu powstawał ł adunek bł ą dzą cy, któ ry stwarzał, kiedy patrzał o się na ekran, obraz mlecznej plamki. Ł adunek ten poruszał się w ś rodku, podlegają c dosyć skomplikowanym prawidł owoś ciom. Kiedy statek ruszał przed siebie duż ym zrywem — ł adunek rozlewał się na nieco wię kszej powierzchni, niejako rozpł aszczony na wewnę trznym szkle ekranu — wyglą dał o wtedy, jakby plamka zbliż ał a się do rakiety. Kiedy dawał o się cią g odwrotny — ł adunek odpł ywał W gł ą b rury — a gdy przyspieszenie ustalał o się i pozostawał o niezmienne, ł adunek powracał z wolna ku ś rodkowi tarczy. Mó gł się też poruszać po niej we wszystkich kierunkach, ale najchę tniej skupiał się w samym ś rodku — jeż eli rakieta szł a po orbicie trwał ej, bez cią gu. — I tak dalej, i tak dalej — badania ł adunku przecią gał y się, a jego dynamikę opisywał y sześ ciopię trowe wzory. Okazał o się też, ż e silniejsze bodź ce ś wietlne rozpraszają ł adunek. Koncentrował się tylko, gdy natę ż enie impulsó w, przyjmowanych przez rurę, był o nadzwyczaj sł abe — takie, jakie panuje w pró ż ni kosmicznej, z dala od sł oń ca. Wystarczył o, ż eby promień sł oneczny raz lizną ł ekran — a ł adunek rozpł ywał się i znikał na cał e godziny. Mniej wię cej tyle stwierdzili elektronicy — powstał a z tego cał a ksią ż ka, gę sto upstrzona matematyką. Nastę pnie wzię li się do dzieł a lekarze, psychologowie, znakomitoś ci w dziedzinie astroneuroz i astropsychoz. I znowu po dł ugich tygodniach okazał o się, ż e bł ą dzą cy ł adunek pulsował (nieuzbrojonemu oku przedstawiał o się to jako drobne przyć mienia peł zną ce przez ś wietlną tarczkę ), czę stoś ć zaś powstają cych rozbł yskó w, zbyt kró tkich, aby oko mogł o je zarejestrować pojedynczo, nakł adał a się na tak zwany rytm kory mó zgowej „theta” i rozhuś tywał a wahania potencjał u kory tak dł ugo, aż przychodził nagł y atak, podobny do epileptycznego. Okolicznoś ciami, któ re dodatkowo sprzyjał y jego wystą pieniu, był zupeł ny spokó j zewnę trzny, brak jakichkolwiek bodź có w, poza ś wietlnymi, i dł ugotrwał e, nieruchome wpatrywanie się w migają ce ś wiateł ko. Fachowcy, któ rzy wszystko to wykryli, stali się oczywiś cie sł awni. Elektronicy znają dziś na cał ym ś wiecie efekt Ledieux–Harpera, polegają cy na powstawaniu ł adunkó w bł ą dzą cych w wysokiej pró ż ni katodowej, astrobiologowie zaś — zespolony syndrom ataktyczno–katatoniczno–kloniczny Nuggelheimera. Osoba Pirxa pozostał a nie znana ś wiatu nauki i tylko bardzo uważ ni czytelnicy gazet mogli dowiedzieć się ze wzmianek, umieszczonych petitem w niektó rych wydaniach popoł udnió wek, ż e to dzię ki niemu los Wilmera i Thomasa, któ rzy, zwię kszywszy do maksimum cią g swoich statkó w i utraciwszy przytomnoś ć podczas pogoni za bł ę dnym ś wiateł kiem, zaginę li w otchł aniach Kosmosu — nie grozi już ż adnemu wię cej pilotowi. Tak wię c sł awa ominę ł a Pirxa — ale on wcale się tym nie martwił. Nawet za sztuczny zą b, któ ry wstawił sobie na miejsce wybitego kolanem, zapł acił z wł asnej kieszeni. Albatros
Obiad skł adał się z sześ ciu dań — nie liczą c przystawek. Wó zki z winem toczył y się bezszelestnie po szklanych dró ż kach. Nad każ dym stoł em palił a się wysoko lampa punktowa. Przy ż ó ł wiowej zupie ś wiatł o był o cytrynowe. Przy rybie prawie biał e, z bł ę kitnawym odcieniem. Kurczę ta zalał ró ż, zmieszany z jedwabistą, ciepł ą szaroś cią. Przy czarnej kawie nie zrobił o się na szczę ś cie ciemno — Pirx był już najgorszej myś li. Zmę czył go ten obiad. Obiecywał sobie, ż e odtą d bę dzie jadał na dolnym pokł adzie — w barze. Gali był o dla niego stanowczo za wiele. Cał y czas musiał pamię tać o ł okciach. W dodatku — toalety! Sala był a wgł ę biona — obwó d wyż ej, dno wpuszczone chyba o pó ł kondygnacji. Wyglą dał a jak gigantyczny, kremowozł oty talerz, obł oż ony najbardziej kolorowymi kanapkami ś wiata. Sztywne, pó ł przejrzyste suknie szumiał y za jego plecami. Bawiono się tam ś wietnie. Muzyka przygrywał a. Snuli się kelnerzy — prawdziwi kelnerzy, każ dy wyglą dał na dyrygenta filharmonii. „Transgalaktik” gwarantuje: ż adnych automató w w obsł udze — intymnoś ć — dyskrecja — szczera ludzka ż yczliwoś ć — cał a zał oga ż ywa. Sami artyś ci swego fachu.
|
|||
|