|
|||
O godz. 16.51 Cz. L. na 4 страница— Drugim był Wilmer. Tego, prawdę powiedziawszy, mał o kto lubił; wł aś ciwie nie był o do tego ż adnego waż nego powodu — za to sporo drobnych. Nie dawał nikomu skoń czyć — zawsze musiał wsadzić swoje trzy grosze. Ś miał się gł upkowato w najbardziej niestosownych okolicznoś ciach — a im wię cej tym kogoś denerwował, tym gł oś niej się ś miał. Kiedy nie chciał o mu się fatygować lą dowaniem docelowym, siadał zwyczajnie na trawie obok lą dowiska i wypalał ją razem z korzonkami i ziemią na gł ę bokoś ć metra. Kiedy natomiast jemu ktoś wlazł na ć wierć miliparseka w rejon patrolowy, z punktu skł adał raporty — choć by to był kolega z Bazy. Był o jeszcze trochę rzeczy zupeł nie drobnych, o któ rych wstyd nawet mó wić — wycierał się w cudze rę czniki, ż eby jego dł uż ej był czysty — ale kiedy nie wró cił z patrolu, wszyscy odkryli, ż e Wilmer to najporzą dniejszy chł op i kolega. Znowu szalał radar, piloci latali bez zmian poza kolejnoś cią, ludzie z nasł uchu w ogó le nie wracali do domu, spać kł adli się na przemian pod ś cianą, na ł awce — nawet obiad noszono im na gó rę — Szef, któ ry wyjechał już na urlop, powró cił specjalnym samolotem, piloci czesali sektor cztery dni, a humory mieli wszyscy takie, ż e o nie dogię tą przewleczkę w najgł upszej nakrę tce gotowi byli gł owę rozbić monterowi, przyjechał y dwie komisje ekspertó w, AMU 116, bliź niaczo podobny do pocisku Wilmera, został po prostu rozebrany na ś rubki, jak zegarek — wszystko bez najmniejszego rezultatu. Co prawda sektor ma tysią c sześ ć set bilionó w kilometró w sześ ciennych, ale też należ ał do spokojnych — ani jakichś zagroż eń meteorytowych, ani stał ych rojó w, ani nawet ż adne szlaki starych, od stu lat nie widywanych komet tamtę dy nie przechodził y — a wiadomo, ż e taka kometa lubi się czasem rozpaś ć na kawał ki gdzieś w pobliż u Jupitera, w jego „perturbacyjnym mł ynie”, i potem cyka stamtą d co jakiś czas po swoim starym kursie kawał kami roztrzaskanej gł owy. Ale w tym sektorze w ogó le nic nie był o — ani satelita ż aden o niego nie zawadzał, ani planetoida, nie mó wią c nawet o Pasie — i wł aś nie przez to, ż e pró ż nia był a tam taka „czysta”, nikt nie lubił w nim patrolować. Niemniej jednak Wilmer znikł w nim jako drugi, a jego taś ma rejestracyjna, naturalnie dziesię ć razy przesł uchana, fotografowana, powielana i przesył ana do Instytutu — powiedział a akurat tyle co taś ma Thomasa, to znaczy nic. Jakiś czas sygnał y nadchodził y, a potem przestał y nadchodzić. Automatyczny nadajnik wysył ał je dosyć rzadko — raz na godzinę. Thomas zostawił za sobą jedenaś cie, a Wilmer — czternaś cie takich sygnał ó w. To był o wszystko. Po tym drugim wypadku Szefostwo zaczę ł o bardzo gwał townie dział ać. Najpierw sprawdzano wszystkie pociski — stosy atomowe, rozrzą d, każ dą ś rubę, za porysowane szkł o zegara moż na był o stracić urlop. Potem zmieniono mechanizmy zegarowe wszystkich nadajnikó w — jak gdyby one był y winne! Odtą d sygnał y opuszczał y rakietę co osiemnaś cie minut. W tym nie był o jeszcze nic zł ego, przeciwnie; gorzej, ż e przy rampie stali dwaj najstarsi oficerowie, któ rzy bez wszelkiej litoś ci zabierali ludziom wszystko — ogał acali ich z ptaszkó w dziobią cych i ś piewają cych, motylkó w, pszczó ł ek, gier zrę cznoś ci — cał y stos skonfiskowanych rzeczy zgromadził się wkró tce w gabinecie Szefa. Zł oś liwi mó wili nawet, ż e drzwi są tam tak czę sto zamknię te, bo Szef sam się tym bawi. W ś wietle tych wydarzeń moż na dopiero wł aś ciwie ocenić wysoki kunszt pilota Pirxa, któ ry mimo wszystko zdoł ał przemycić na pokł ad swego AMU domek z prosiaczkami. Inna rzecz, ż e nie miał z niego ż adnego poż ytku — opró cz moralnej satysfakcji. Lot patrolowy cią gną ł się już dziewią tą z rzę du godzinę. Cią gną ł się — to był o bardzo trafne okreś lenie. Pilot Pirx siedział na swoim fotelu, opię ty i obandaż owany pasami jak mumia, tyle ż e rę ce i nogi miał wolne, i apatycznie spoglą dał na ekrany. Przez sześ ć tygodni latali dwó jkami — w odstę pie trzystu kilometró w — ale potem Baza wró cił a do poprzedniej taktyki: sektor był pusty, absolutnie pusty i nawet o tę jedną patrolową rakietę był o w nim za wiele — ale niepodobna mieć na mapach gwiazdowych „dziury”, wię c dalsze loty kontynuowano w pojedynkę. Pirx wystartował jako osiemnasty z kolei, liczą c od skasowania dwó jkowych patroli. Nie mają c nic lepszego do roboty, zastanawiał się nad tym, co się stał o z Thomasem i Wilmerem. W Bazie nikt już o nich prawie nigdy nie wspominał, ale podczas lotó w czł owiek jest dostatecznie samotny, aby pozwolić sobie na myś lenie najbardziej nawet bezpł odne. Latał już prawie trzy lata (dwa lata i cztery miesią ce, mó wią c cał kiem dokł adnie) i uważ ał się za starego rutyniarza. Astronuda po prostu zjadał a go, chociaż wcale nie był pozerem. Lot patrolowy poró wnywano, nie bez sł usznoś ci, do siedzenia w poczekalni u dentysty — i jedyna ró ż nica polegał a na tym, ż e dentysta nie przychodził. Gwiazdy nie ruszał y się — rzecz jasna — Ziemi wcale nie był o widać, albo, jeś li się miał o nadzwyczajne szczę ś cie, wyglą dał a jak malutki rą bek posiniał ego paznokcia — i to tylko w pierwszych dwu godzinach lotu, bo potem stawał a się gwiazdą, podobną do innych, tyle ż e się powoli przesuwał a. W sł oń ce, jak wiadomo, patrzeć w ogó le nie moż na. W takiej sytuacji problem chiń skich ł amigł ó wek i gier zrę cznoś ci stawał się doprawdy palą cy. Obowią zkiem pilota był o jednak wisieć w kokonie pasó w, kontrolować ekrany zwykł e i radarowy, od czasu do czasu meldować Bazie, ż e nic nie zaszł o, sprawdzać wskazania jał owego biegu reaktora, a czasem — ale to już nadzwyczaj rzadko — przychodził z zasię gu sektora sygnał wzywają cy pomocy — albo nawet SOS — i wtedy należ ał o gnać na zł amanie karku, ale to był a gratka, któ ra zdarzał a się nie czę ś ciej niż raz — dwa razy w roku. Jeś li to wszystko przemyś leć, okaż e się dopiero zrozumiał e, ż e przeró ż ne myś li i majaki pilotó w, z punktu widzenia Ziemi i zwykł ych pasaż eró w rakietowych wrę cz zbrodnicze, był y aż nadto ludzkiej Kiedy czł owieka otacza pó ł tora tryliona kilometró w sześ ciennych pró ż ni, w któ rej nie znalazł oby się ani szczypty popioł u z papierosa, wtedy ż yczenie, aby stał o się cokolwiek — nawet jakaś okropna katastrofa — zamienia się w istną obsesję., W cią gu swoich stu siedemdziesię ciu dwu lotó w patrolowych pilot Pirx przeszedł rozmaite fazy psychiczne, bywał senny, zgorzkniał y, czuł się starcem, dziwaczał, bliski był myś li o jakimś bynajmniej nie ł agodnym rodzaju szaleń stwa, na koniec zaś ją ł sobie — podobnie trochę jak w czasach studió w — wymyś lać rozmaite historie, nieraz tak skomplikowane, ż e dla ich zakoń czenia nie starczył o nawet cał ego patrolu. Inna rzecz, ż e nudził się dalej. Zapuszczają c się w labirynt samotnych rozważ ań, Pirx wiedział dobrze, ż e na pewno nic nie wymyś li i zagadka zniknię cia jego dwu kolegó w pozostanie nie rozwią zana — czyż nie gł owili się nad nią, z wiadomym rezultatem, najtę ż si eksperci Bazy i Instytutu przez cał e miesią ce? Dlatego skł aniał się raczej do puszczenia w ruch prosiaczkó w i wilka, zaję cie to bowiem, moż e nie mniej jał owe, był o przynajmniej niewinniejsze. Ale silniki milczał y, nie był o ż adnego powodu dla ich uruchomienia, rakieta mknę ł a po wycinku niezmiernie wydł uż onej elipsy, w któ rej jednym ognisku znajdował o się Sł oń ce — i prosiaczki musiał y czekać lepszych czasó w. A zatem: co się stał o z Thomasem i Wilmerem? Laik prozaiczny zaczą ł by od przypuszczenia, ż e ich rakiety zderzył y się z czymś — na przykł ad z meteorem albo z obł okiem pył u kosmicznego, ze szczą tkiem kometowej gł owy czy choć by z kawał kiem jakiegoś starego rakietowego wraka. Jednakż e zderzenie takie był o ró wnie mał o prawdopodobne co znalezienie duż ego brylantu na ś rodku ruchliwej ulicy. Odpowiednie obliczenia wykazują zresztą, ż e znaleź ć taki brylant jest o wiele ł atwiej. Z nudó w — wył ą cznie z nudó w — Pirx zaczą ł rzucać swemu Kalkulatorowi cyfry, ukł adać ró wnania, liczyć prawdopodobień stwa zderzeń — aż wyszł a taka liczba, ż e Kalkulator musiał obcią ć osiemnaś cie ostatnich miejsc, ż eby się w ogó le zmieś cił a w jego okienkach. Zresztą pró ż nia był a pusta. Ż adnych szlakó w starych komet, ż adnych obł okó w kosmicznego pył u — nic. Wrak starej rakiety mó gł się w niej znaleź ć — z teoretycznego punktu widzenia tak samo tam, jak w każ dej innej czę ś ci Kosmosu — po niewyobraż alnie wielkiej liczbie lat. Ale Thomas i Wilmer zobaczyliby go z daleka, co najmniej na 250 kilometró w, a jeś liby wyszedł prosto ze sł oń ca, to i tak meteoradar podnió sł by alarm na dobrych trzydzieś ci sekund przed zderzeniem, a gdyby pilot przegapił ó w alarm, na przykł ad drzemią c, to i tak automatyczny przyrzą d wykonał by manewr mijania. Gdyby zaś automat mijania zepsuł się, to mó gł się taki dziw nad dziwy przydarzyć raz — ale nie dwa razy, w odstę pie kilkunastu zaledwie dni. Tyle mniej wię cej potrafił by wymyś lić laik, któ ry nie wie, ż e w rakiecie moż e się podczas lotu wydarzyć wiele rzeczy daleko niebezpieczniejszych od napotkania meteorytu czy spró chniał ej gł owy kometowej. Rakieta, nawet tak mał a jak AMU, skł ada się bez mał a ze stu czternastu tysię cy waż nych czę ś ci — waż nych, to znaczy takich, któ rych awaria jest w skutkach katastrofalna. Bo mniej waż nych czę ś ci liczy ponad milion. Jeż eli jednak coś tak fatalnego się zdarzy, to statek nawet po ś mierci pilota nie roztrzaska się nigdzie ani się nie zaprzepaś ci, bo, jak powiada stare przysł owie, pilotó w, w pró ż ni nic nie ginie — i jeż eli zostawisz w niej papieroś nicę, wystarczy tylko obliczyć elementy jej ruchu i przybyć na to samo miejsce we wł aś ciwym czasie, a papieroś nica, podą ż ają c po swojej orbicie, wskoczy ci z astronomiczną dokł adnoś cią w przewidzianej sekundzie do rę ki. Ponieważ każ de ciał o w nieskoń czonoś ć krą ż y po swoim torze, wraki statkó w, któ re uległ y awarii, moż na zawsze niemal prę dzej czy pó ź niej odnaleź ć. Wielkie Kalkulatory Instytutu wykreś lił y ponad czterdzieś ci milionó w moż liwych orbit, na któ rych mogł yby się poruszać rakiety zaginionych pilotó w, i wszystkie te szlaki został y zbadane, to znaczy wysondowane punktowo skoncentrowanymi pę czkami najsilniejszych emitoró w radarowych, jakimi dysponuje Ziemia. Z wiadomym rezultatem. Oczywiś cie nie moż na powiedzieć, ż e po tym sondowaniu przeszukana został a cał a przestrzeń ukł adu. Rakieta jest w jego obję ciach czymś niewyobraż alnie mał ym — daleko mniejszym niż atom wobec kuli ziemskiej — ale szukano wszę dzie, gdzie rakiety mogł y się znajdować, zakł adają c, ż e piloci ich nie opuś cili z maksymalną szybkoś cią wnę trza patrolowanego sektora. Dlaczego by jednak mieli uciekać z gł ę bi swojego sektora? Przecież nie dostali ż adnego sygnał u radiowego ani wezwania, nic nie mogł o im się przytrafić — to został o udowodnione. Wyglą dał o na to, ż e Thomas i Wilmer razem ze swymi pociskami wyparowali, jak krople wody rzucone na rozpaloną pł ytę — albo ż e… Laik z wyobraź nią, w przeciwień stwie do laika prozaicznego, wymienił by — jako przyczynę tajemniczego zniknię cia — na pierwszym miejscu zagadkowe, czają ce się w pró ż ni, obdarzone inteligencją, ró wnie wielką co zł oś liwą, istoty z innych gwiazd. Gdy jednak astronautyka rozwijał a się od tak dawna, któ ż wierzył jeszcze w takie istoty, skoro nigdzie nie odkryto ich w zbadanym Kosmosie? Iloś ć kawał ó w o „istotach” przekraczał a już chyba liczbę sześ ciennych kilometró w systemowej pró ż ni. Opró cz najbardziej „zielonych”, któ rzy latali dotą d tylko w fotelu, zawieszonym pod sufitem sali laboratoryjnej, nikt nie dał by za ich istnienie kawał ka starego papieru. Być moż e, ż e istnieją mieszkań cy odległ ych gwiazd — ale też tylko bardzo odległ ych. Trochę prymitywnych mię czakowatych, nieco porostó w, bakterii, wymoczkó w, nieznanych na Ziemi — to był wł aś ciwie cał y plon wieloletnich wypraw. A zresztą, czy takie istoty — jeś li już nawet przyją ć, ż e istniał y — doprawdy nie miał y nic innego do roboty, jak tylko czyhać w jednym z najprzeklę ciej jał owych miejsc pró ż ni w oczekiwaniu malutkich rakietek Patrolu? I jak mogł yby zbliż yć się do nich niepostrzeż enie? Takich pytań, obracają cych cał ą hipotezę w absolutny, gigantyczny nonsens, był o wiele — tak wiele, ż e gra doprawdy tracił a resztki sensu. Pirx, skł onny w dziewią tej godzinie lotu do nie byle jakich kombinacji mó zgowych, musiał sobie jednak — w ś wietle tych wszystkich, bezwzglę dnie trzeź wych prawd — zadawać gwał t, aby mimo wszystko choć przez chwilę umiejscowić w wyobraź ni demoniczne istoty z gwiazd. Od czasu do czasu, kiedy, mimo braku cią ż enia, nuż yć go zaczynał a wcią ż jednakowa pozycja, zmieniał nachylenie fotela, do któ rego był przykrę powany, potem spoglą dał kolejno w prawą i lewą stronę, przy czym, co moż e wydać się dziwne, wcale nie widział trzystu jedenastu wskaź nikó w, kontrolnych ś wiateł ek, pulsują cych tarcz i zegaró w, albowiem wszystkie one, był y dla niego tym, czym są dla przecię tnego czł owieka rysy znajomej twarzy, tak dobrze i od tak dawna znanej, ż e wcale nie trzeba dopiero badać skrzywienia jej ust, rozchylenia powiek ani szukać na czole zmarszczek, aby wiedzieć, co ona wyraż a. Tak wię c zegary i kontrolki zlewał y się w spojrzeniu Pirxa w jedną cał oś ć, któ ra mó wił a mu, ż e wszystko jest w porzą dku. Gdy zwracał potem gł owę na wprost, widział oba przednie ekrany gwiazdowe, a mię dzy nimi swoją wł asną twarz w otoku pę katej, zakrywają cej czę ś ciowo czoł o i podbró dek, ż ó ł tej hauby. Pomię dzy dwoma ekranami gwiazdowymi znajdował o się lustro, niezbyt wielkie, ale umieszczone tak, ż e pilot widział w nim wł aś nie siebie — i nic wię cej. Nie wiadomo był o, po co wł aś ciwie jest to lustro i czemu ma sł uż yć. To znaczy — był o wiadomo, ale mą dre racje, przemawiają ce za obecnoś cią lustra, mał o kogo przekonywał y. Wynaleź li je psychologowie. Czł owiek — twierdzą oni — jakkolwiek brzmi to dziwacznie, czę sto, zwł aszcza jeż eli przez dł uż szy czas przebywa w samotnoś ci, przestaje we wł aś ciwy sposó b kontrolować stan swego umysł u i swoich emocji, i ni stą d, ni zową d moż e się okazać, ż e popada w jakieś hipnotyczne odrę twienie, a nawet sen bez marzeń, z otwartymi oczami, z któ rego nie zawsze potrafi się . w porę ockną ć. Czasem znowu niektó rzy dostają się pod wł adzę nie wiadomo ską d wypeł zają cych omamó w albo stanó w lę kowych, albo gwał townego pobudzenia — a na wszystkie takie sensacje ś wietnym ś rodkiem ma być kontrola wł asnej twarzy. Inna rzecz, ż e widzieć przed sobą w cią gu kilkunastu godzin wł asną twarz, jak wmurowaną, i ś ledzić przymusowo każ dy jej wyraz — nie jest przyjemnie. O tym takż e mał o kto wie, poza pilotami pociskó w patrolowych. Zaczyna się to zwykle niewinnie, czł owiek wytnie jaką ś minę, wykrzywi się lekko albo uś miechnie się do wł asnego odbicia, a potem idą już jeden za drugim grymasy coraz pokrę tniejsze; tak to jest, kiedy sytuacja, tak bardzo przeciwna naturze, przecią ga się ponad zwykł ą wytrzymał oś ć. Pirx robił sobie na szczę ś cie bardzo niewiele z wł asnej twarzy, w przeciwień stwie do niektó rych innych pilotó w. Tego oczywiś cie nikt nie sprawdzał, bo to i niemoż liwe, ale opowiadają, ż e niektó rzy, w przystę pie nudó w czy jakiegoś nad wszelką przyzwoitoś ć wyrastają cego ogł upienia, zaczynali robić rzeczy, któ re cię ż ko opowiedzieć — na przykł ad pluli we wł asne odbicie, a potem, wstydzą c się, musieli naturalnie robić to, co jest najsurowiej zakazane — odpinać pasy, wstawać i w pozbawionej cię ż koś ci rakiecie iś ć, a raczej pł yną ć do lustra, aby je jakoś oczyś cić przed lą dowaniem. Byli nawet tacy, co twierdzili uporczywie, ż e Wuertz, któ ry wrą bał się na trzydzieś ci trzy metry w gł ą b betonowej pł yty lą dowiska, za pó ź no przypomniał sobie o koniecznoś ci wytarcia lusterka i zają ł się tym w momencie, kiedy rakieta wchodził a w atmosferę. Pilot Pirx nigdy takich rzeczy nie robił, co waż niejsze — nie odczuwał nawet najmniejszej pokusy, aby — spluną ć w lustro — a walka z nią też podobno doprowadzał a niektó rych do cię ż kich wewnę trznych zmagań — z czego mó gł by się wyś miewać tylko ten, kto nigdy nie był na samotnym patrolu. Pirx zawsze, nawet w czasie najcię ż szej nudy, potrafił w koń cu wynaleź ć sobie coś i wokó ł tego owijał wszystkie inne, poplą tane i niewyraź ne uczucia i myś li, jak bardzo dł ugą i splą taną nitkę wokó ł twardego trzpienia. Zegar — zwykł y, mierzą cy czas — wskazywał jedenastą w nocy. Za trzynaś cie minut miał się znaleź ć na najbardziej odległ ym od sł oń ca odcinku swojej orbity. Kaszlną ł parę razy, aby sprawdzić mikrofon, na chybił trafił zaproponował Kalkulatorowi, aby wycią gną ł czwarty pierwiastek z 8769983410567396, nawet nie popatrzył na wynik, któ ry Kalkulator podał z najwię kszym poś piechem, mielą c w swoich okienkach cyferki i potrzą sają c nimi nerwowo, jakby od tego wyniku Bó g wie co zależ ał o, pomyś lał, ż e kiedy wylą duje, najpierw wyrzuci z rakiety przez klapę rę kawice — tak sobie — nastę pnie zapali papierosa i pó jdzie do mesy, gdzie każ e zaraz podać sobie coś smaż onego, ostrego, z czerwoną papryką, i do tego duż e piwo — lubił piwo — kiedy zobaczył ś wiateł ko. Patrzał w lewy przedni ekran pozornie niewidzą cym wzrokiem i był już cał y duchem w mesie, nawet czuł woń wysmaż onych dobrze ziemniaczkó w — przyrzą dzano je specjalnie dla niego — a jednak, ledwo ś wiateł ko wwę drował o w gł ą b ekranu, cał y sprę ż ył się, tak ż e gdyby nie pasy, na pewno pofruną ł by w gó rę. Ekran miał okrą gł o metr ś rednicy i wyglą dał jak czarna studnia — prawie w ś rodku ś wiecił a Ro Wę ż ownika, a Drogę Mleczną rozcinał biegną cy do samego brzegu ekranu ciemny, podwó jny rozziew pustki; po obu jego stronach peł no był o rozsypanego proszku gwiazd. W ten nieruchomy obraz wpł yną ł, suną c miarowo, drobny ś wietlny punkt, drobny, ale daleko wyraź niejszy od każ dej z gwiazd. Nie to, ż eby ś wiecił szczegó lnie mocno — Pirx dostrzegł go natychmiast, bo się poruszał. W przestrzeni spotyka się ś wietlne, ruchome punkty. Są to pozycyjne ś wiatł a rakiet. Normalnie rakiety nie zapalają swoich ś wiateł, a czynią to tylko na wezwanie radiowe, celem identyfikacji. Rakiety mają ró ż ne ś wiata — inne mają pasaż erskie, inne towarowe, jeszcze inne — szybkie balistyczne, patrolowe, sł uż by kosmicznej, tankowce i tak dalej. Są to wszystko ś wiatł a rozmaicie rozmieszczone i przeró ż nych barw, z jednym wyją tkiem — biał ej. Rakiety nie mają biał ych ś wiateł ek, ż eby je moż na zawsze odró ż nić od gwiazd. Kiedy bowiem jedna rakieta leci dokł adnie za drugą, biał e ś wiatł o pierwszej mogł oby się wydawać — widziane z drugiej — nieruchome, a tego należ y unikną ć, bo lecą cy z tył u pilot mó gł by zostać wprowadzony w bł ą d. Ś wiateł ko, któ re wpł ynę ł o leniwie w ekran, był o jednak zupeł nie biał e — Pirx poczuł, ż e oczy wychodzą mu pomał u z orbit. Nawet nie mrugał, tak się bał, ż e straci je z oczu. Kiedy go nareszcie zaczę ł y piec, mrugną ł — ale nic się nie zmienił o. Biał y punkt spokojnie suną ł przed siebie — już tylko kilkanaś cie centymetró w dzielił o go od przeciwległ ego brzegu ekranu. Minuta — a znikną ł by z pola widzenia. Rę ce pilota Pirxa chwycił y same, bez pomocy wzroku, za wł aś ciwe dź wignie. Stos, pracują cy dotą d jał owo, nagle wzbudzony, dał bł yskawicznie odrzut. Przyspieszenie wgniotł o Pirxa w gł ą b gą bczastego fotela; gwiazdy poruszył y się w ekranach, Droga Mleczna spł ywał a skosem w dó ł, jakby naprawdę był a mleczną drogą, za to ruchome ś wiateł ko przestał o się poruszać — dzió b rakiety szedł za nim dokł adnie, celował w nie, jak nos goń czego w zapadł ą w chaszczach kuropatwę — co znaczy jednak wprawa! Cał y manewr trwał niespeł na dziesię ć sekund. Do tej pory pilot Pirx nie zdą ż ył jeszcze w ogó le pomyś leć — teraz przyszł o mu po raz pierwszy do gł owy, ż e to, co widzi, musi być halucynacją, bo takie rzeczy się nie zdarzają. Myś l ta przynosił a mu zaszczyt. ! Na ogó ł ludzie pokł adają nadmierne zaufanie we wł asnych zmysł ach i kiedy zobaczą na ulicy zmarł ego znajomego, gotowi są raczej przypuszczać, ż e zmartwychwstał, aniż eli ż e sami zwariowali. Pilot Pirx wsadził rę kę do zewnę trznej kieszeni w obudowie fotela, wydobył stamtą d mał y flakonik, wsadził sobie do nosa jego dwie szklane rureczki i pocią gną ł, aż oczy zaszł y mu ł zami. Psychran przerywał podobno nawet kataleptyczne stany jogó w i widzenia ś wię tych pań skich. Ś wiateł ko jednak dalej sunę ł o w ś rodku lewego ekranu przed oczami Pirxa. Ponieważ zrobił, co do niego należ ał o — wpuś cił flaszeczkę na swoje miejsce, pomanewrował leciutko sterami, a gdy się upewnił, ż e idzie za nim zbież nym kursem, spojrzał na radar, ż eby ocenić odległ oś ć tego ś wiecą cego przedmiotu. I tu był drugi wstrzą s — bo tarcza meteoradaru był a pusta — zielonkawy promień wodzą cy, ś wiecą c jak bardzo mocno nasł oneczniona smuga fosforu, biegał sobie po tarczy w koł o, wcią ż w koł o, i nie pokazywał najmniejszej poś wiaty — nic, ale to zupeł nie nic. Pilot Pirx nie pomyś lał oczywiś cie, ż e ma przed sobą ducha ze ś wiecą cą aureolą. W ogó le nie wierzył w duchy, chociaż w pewnych okolicznoś ciach opowiadał o nich niektó rym znajomym — kobietom — ale w tych wypadkach nie chodził o o spirytyzm. Pirx pomyś lał po prostu, ż e to, za czym leci, nie jest martwym ciał em kosmicznym, bo takie ciał a zawsze odbijają wią zkę radarowych promieni. Tylko przedmioty sporzą dzone sztucznie i pocią gnię te specjalną substancją, któ ra pochł ania, wygasza i rozprasza centymetrowe fale, nie dają ż adnego echa optycznego. Pilot Pirx odchrzą kną ł i powiedział miarowo, czują c, jak jego poruszają ca się krtań delikatnie naciska umieszczony na niej laryngofon: AMU sto jedenaś cie Patrol do obiektu lecą cego w sektorze tysią c sto dwa koma dwa, kursem przybliż onym na sektor tysią c czterysta cztery, z jednym biał ym ś wiatł em pozycyjnym. Proszę podać swoje CQD. Proszę podać swoje CQD. Odbió r. I czekał, co bę dzie dalej. Mijał y sekundy, minuty — nie był o ż adnej odpowiedzi. Pilot Pirx zauważ ył za to, ż e ś wiateł ko blednie — wię c się od niego oddala. Odległ oś ciomierz radarowy nie mó gł mu nic powiedzieć, ale miał jeszcze, jako rezerwę, choć prymitywną — Odległ oś ciomierz optyczny. Wysuną ł nogę daleko w przó d i nacisną ł pedał. Odległ oś ciomierz zjechał z gó ry — był podobny do lornety. Pirx przycią gną ł go lewą rę ką do oczu i zaczą ł nastawiać ostroś ć. Zł apał ś wiateł ko w obiektywie prawie natychmiast — a takż e coś wię cej. W polu widzenia urosł o mu teraz i był o tak duż e jak groszek, oglą dany z pię ciu metró w, a wię c, jak na stosunki panują ce w pró ż ni, był o po prostu olbrzymie. Poza tym przez jego okrą gł ą, ale jak gdyby odrobinę spł aszczoną powierzchnię przepł ywał y z wolna od prawej strony ku lewej drobniutkie przyć mienia — jak gdyby, na przykł ad, ktoś poruszał grubym, czarnym wł osem tuż przed samym obiektywem odległ oś ciomierza. Te przyć mienia był y wł aś nie takie mgł awe, niewyraź ne, ale ich ruch pozostawał bez zmiany — wcią ż przesuwał y się od prawej ku lewej.
|
|||
|