Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





O godz. 16.51 Cz. L. na 3 страница



No, wię c co? W najgorszym razie zrobił oby się zwarcie, zresztą mucha nie jest chyba tak wielka. Jeż eli nawet, to bę dzie zwarcie przez moment, automatyczny bezpiecznik wył ą czy prą d, mucha spali się, automat z powrotem wł ą czy prą d i wszystko zagra znowu — aż muchą bę dzie spokó j! Patrzał jak zahipnotyzowany na szafeczkę wysokiego napię cia. Jednak nie ż yczył sobie, ż eby bydlę pró bował o. Kró tkie spię cie — cholera wie, co moż e z tego być. Niby nic — ale po co?

Zegar: jeszcze osiem minut na maleją cym stopniowo cią gu silnikó w. Zaraz bę dzie koniec. Patrzał wł aś nie na ten zegar, kiedy bł ysł o — i ś wiatł a zgasł y. Trwał o to moż e trzecią czę ś ć sekundy. — Mucha! — pomyś lał, czekają c z zapartym tchem, ż eby automat na powró t wł ą czył prą d. Wł ą czył.

Ś wiatł a zapalił y się, ale pomarań czowo, sł abo, i natychmiast znó w strzelił bezpiecznik. Ciemno. Automat znowu wł ą czył. Wył ą czył. Wł ą czył. I tak cią gle — bez koń ca. Ś wiatł a bł yskał y w pó ł prą du, co się stał o? Zobaczył z trudem, w momentalnych, nastę pują cych po sobie miarowo rozjaś nieniach: po musze — wcisnę ł o się bydlę pomię dzy dwa przewody — pozostał o trucheł ko, zwę glony sł upek, któ ry dalej ł ą czył oba kable.

Nie moż na powiedzieć, ż eby się za bardzo przestraszył. Był podniecony, ale czy w ogó le od chwili startu uspokoił się na dobre? Zegar ź le był o widać. Tablice miał y wł asne oś wietlenie — radar też. Prą du był o akurat tyle, ż e awaryjne ś wiatł a ani rezerwowe obwody nie wł ą czał y się — ale znó w nie aż tyle, ż eby był o jasno. Do wył ą czenia silnikó w brakł o czterech minut.

Nie musiał się o to troszczyć — automat reduktora sam powinien wył ą czyć silnik. Lodowaty potoczek pociekł mu wzdł uż krę gosł upa — jakż e automat wył ą czy, jeż eli jest zwarcie?

Przez chwilę nie był pewny, czy to ten sam obwó d, czy nie. Uprzytomnił sobie, ż e to są gł ó wne bezpieczniki. Dla cał ej rakiety i dla wszystkich obwodó w. Ale stos, stos jest przecież osobno? …

Stos — tak. Ale nie automat. Sam go przecież przedtem nastawił. No, wię c trzeba go wył ą czyć. Czy lepiej nie ruszać? Moż e jednak zagra?

Konstruktorzy nie uwzglę dnili tego, ż e do sterowni moż e się dostać mucha — ż e przykrywka moż e spaś ć i bę dzie zwarcie — takie zwarcie!

Ś wiatł a migał y bez przerwy. Trzeba był o coś zrobić. Ale co?

Proste — należ y przerzucić gł ó wny wył ą cznik, któ ry jest pod podł ogą, za fotelem. Wył ą czy gł ó wne obwody i uruchomi awaryjne. I wszystko bę dzie w porzą dku. Rakieta nie jest jednak tak gł upio skonstruowana, wszystko przewidzieli z należ ytym zapasem bezpieczeń stwa.

Ciekawe, czy Boerst też wpadł by na to tak od razu? Należ y się obawiać, ż e tak. Nawet moż e… ale został y już tylko dwie minuty!! Nie zdą ż y przeprowadzić manewru! Podskoczył. Na ś mierć zapomniał o tamtych!

Myś lał chwilę z zamknię tymi oczami.

— AMU 27 prowadzą cy Terraluna do JO dwa, JO dwa bis. Mam zwarcie w sterowni. Manewr wejś cia na orbitę tymczasowo trwał ą nad strefą ró wnikową Księ ż yca wykonam z opó ź nieniem… e… nieokreś lonej dł ugoś ci. Wykonajcie manewr sami w ustalonym czasie. Odbió r.

— JO dwa bis do prowadzą cego AMU 27 Terraluna. Wykonuję manewr ł ą czny razem z JO dwa wejś cia na orbitę tymczasowo trwał ą nad strefą ró wnikową. Masz dziewię tnaś cie minut do Tarczy. Powodzenia. Powodzenia. Koniec.

Ledwo dosł uchał, odkrę cił kabel radiofonii, wą ż tlenowy, drugi kabelek — pasy miał już rozpię te. Gdy się podnosił, automat reduktora zapł oną ł rubinowo — cał a kabina to wyskakiwał a z ciemnoś ci, to pogrą ż ał a się w mę tnopomarań czowym ś wietle osł abionego napię cia. Silnik nie wył ą czył się. Czerwone ś wiateł ko patrzał o na niego z pó ł mroku, jakby pytają c o radę. Rozległ o się miarowe buczenie — sygnał ostrzegawczy. Reduktor nie mó gł wył ą czyć automatycznie silnikó w. Ł apią c ró wnowagę, skoczył za fotel.

Wył ą cznik siedział we wpasowanej w podł ogę kasecie. Kaseta — zamknię ta na klucz. Tak, na pewno zamknię ta. Szarpał pokrywę — nie puszczał a. Gdzie klucz?

Klucza nie był o. Szarpną ł jeszcze raz — nic.

Skoczył na ró wne nogi. Ś lepo patrzał przed siebie — w przednich ekranach pł oną ł już nie srebrzysty, ale biał y, jak gó rskie ś niegi, gigantyczny Księ ż yc. Zę bate cienie krateró w sunę ł y po tarczy. Altimetr radarowy odezwał się — czy szedł już od dawna? Cykał miarowo — zielone cyferki wyskakiwał y z pó ł mroku: dwadzieś cia jeden tysię cy kilometró w odległ oś ci.

Ś wiatł o bezustannie migał o, bezpiecznik wył ą czał miarowo prą d. Gdy gasł o, w kabinie nie zapadał już mrok — upiorny blask Księ ż yca wypeł niał ją po brzegi i tylko nieznacznie sł abł, kiedy lampy bł yskał y swoim pó ł przytomnym ż arzeniem.

Statek leciał prosto, wcią ż prosto, i wcią ż zwię kszał szybkoś ć na szczą tkowym przyspieszeniu 0, 2 g — zarazem Księ ż yc przycią gał go coraz mocniej. Co robić? Co robić?! Skoczył jeszcze raz do kasety, uderzył nogą w pokrywę — stal ani drgnę ł a.

Zaraz! Boż e! Jak mó gł tak ogł upieć!! Trzeba — trzeba po prostu dostać się tam, na drugą stronę pę cherza! Moż na przecież! Przy samym wyjś ciu, tam gdzie szklana bania przechodzi zwę ż ają cym się tunelem w lej koń czą cy się u klapy — jest specjalna dź wignia, polakierowana na czerwono, pod tabliczką TYLKO W RAZIE AWARII ROZRZĄ DU. Wystarczy ją przeł oż yć, a szklana bania uniesie się o metr prawie w gó rę — i bę dzie moż na przeleź ć pod jej dolnym brzegiem na drugą stronę! Tam jakimś kawał kiem izolacji oczyś ci przewody i… Jednym susem znalazł się przy czerwonej dź wigni. — Idioto! — pomyś lał, zł apał stalową rę kojeś ć, pocią gną ł, aż mu chrupnę ł o w stawie barkowym. Rę kojeś ć wyskoczył a na cał ą dł ugoś ć bł yszczą cego olejem, stalowego prę ta — a bania ani drgnę ł a. Ogł upiał y, patrzał na nią — widział w gł ę bi ekrany, peł ne pł oną cego Księ ż yca, ś wiatł o migał o mu wcią ż ponad gł ową — jeszcze raz targną ł rę kojeś ć, chociaż był a już wycią gnię ta… Nic.

Klucz! Klucz do kasety wył ą cznika! Rzucił się pł asko na podł ogę, zajrzał pod fotel. Leż ał tam tylko bryk…

Ś wiatł a bezustannie migał y, bezpiecznik miarowo wył ą czał prą d. Gdy gasł y, wszystko wokó ł stawał o się biał e jak wystrugane z trupich koś ci.

— Koniec! — pomyś lał. — Dać się wyrzucić razem z banią? Wystrzelić z fotelem, w osł onie? Nie moż na, spadochron nie zahamuje, Księ ż yc nie ma przecież atmosfery. Ratunku!!! — chciał krzyczeć, ale nie był o do kogo woł ać — był sam. Co robić?! Musi być jakiś ratunek!!

Skoczył jeszcze raz do rę kojeś ci — omal rę ka nie wyskoczył a mu ze stawu. Chciał o mu się pł akać z rozpaczy. Tak gł upio, tak gł upio… Gdzie jest klucz? Dlaczego mechanizm się zacią ł? Altimetr — jednym spojrzeniem ogarną ł zegary: dziewię ć i pó ł tysią ca kilometró w. Od rozpalonego tł a wyraź nie odcinał a się skalna pił a Timocharisa. Zdawał o mu się, ż e widzi już miejsce, w któ rym wryje się w pokrytą pumeksem skał ę. Bę dzie grzmot, bł ysk i…

Naraz jego skaczą ce szaleń czo oczy padł y, w sekundzie rozbł ysku ś wiateł, na poczwó rny rzą dek miedzianych ż ył. Wyraź nie czerniał a tam grudka, ł ą czą ca kable, pozostał a po spalonej musze. Wystawiają c bark, jak bramkarz w robinsonadzie, skoczył przed siebie, uderzenie był o straszne, wstrzą s omal nie pozbawił go przytomnoś ci. Ś ciana bani odrzucił a go jak nabita samochodowa opona, upadł na podł ogę. Ani drgnę ł a. Zerwał się na ró wne nogi, dyszą c cię ż ko, z pokrwawionymi ustami, gotó w ponownie rzucić się na szklany mur. Spojrzał w dó ł.

Dź wignia mał ego pilotaż u. Dla wielkich, kró tkotrwał ych przyspieszeń, rzę du 10 g, ale tylko na uł amek sekundy. Pracował a bezpoś rednio, na cię gł ach mechanicznych. Dawał a momentalny, awaryjny cią g.

Ale mó gł nią tylko zwię kszyć przyspieszenie, to znaczy — jeszcze szybciej dolecieć do Tarczy. Nie — zahamować. Odrzut był zbyt kró tkotrwał y. Hamowanie musi być cią gł e. Mał y pilotaż — na nic?

Rzucił się na dź wignię, padają c zł apał ją, targną ł, pozbawiony amortyzują cej osł ony fotela miał uczucie, ż e wszystkie koś ci mu się rozlatują, tak uderzył a go podł oga. Pocią gną ł jeszcze raz. Taki sam straszny, momentalny skok rakiety! Uderzył gł ową o ziemię, gdyby nie pianoplastik — roztrzaskał by się.

Bezpiecznik brzę kną ł — miganie ustał o nagle. Sterownię zalał spokojny, normalny blask lamp.

Podwó jne uderzenie bł yskawicznych przyspieszeń mał ego pilotaż u wytrą cił o strupieszał y wę gielek spomię dzy przewodó w. Zwarcie był o usunię te. Czują c sł ony smak krwi w ustach, skoczył w fotel, jakby dawał nurka z trampoliny — ale nie wpadł w jego obję cia, przeleciał wysoko nad oparciem, okropne uderzenie o strop, ledwo co osł abione haubą.

W momencie kiedy odbijał się do skoku, czynny już automat reduktora wył ą czył silnik. Resztka cią ż enia znikł a. Statek, teraz już tylko rozpę dem, spadał jak kamień prosto ku skalnym ruinom Timocharisa.

Odbił się od sufitu. Krwawa ś lina, któ rą wypluł, pł ynę ł a obok niego w powietrzu czerwono–srebrzystymi bą belkami. Rozpaczliwie wił się wycią gają c rę ce ku oparciu fotela. Wyrwał z kieszeni wszystko, co w nich tkwił o, cisną ł za siebie.

Ten odrzut pchną ł go ł agodnie, powoli, suną ł coraz niż ej, palce, wycią gnię te tak, ż e ś cię gna pę kał y, najpierw zgrzytnę ł y paznokciami po niklowej rurze, aż wpił y się w nią. Nie puś cił: już. Ś cią gną ł się cał y gł ową w dó ł, jak akrobata robią cy odwró coną stó jkę na porę czach, zł apał pas, po pasie zjechał w dó ł, owiną ł go wokó ł ciał a, karabinek… — nie tracił czasu na zatrzaskiwanie go, zagryzł go tylko w zę bach — trzymał o. Teraz rę ce na rę kojeś ci, nogi w pedał y!!

Altimetr: tysią c osiemset kilometró w do Tarczy. Czy zdą ż y zahamować? Wykluczone! 45 kilometró w na sekundę! Musi skrę cić — wykonać gł ę bokie wyjś cie z pikują cego lotu — tylko tak!

Wł ą czył dysze odchylają ce — dwa, trzy, cztery g! Mał o! Mał o!!

Dał peł ny cią g na odchylenie. Rtę cią pł oną ca tarcza w ekranie, dotą d jak gdyby wmurowana weń z zewną trz, drgnę ł a i coraz szybciej poczę ł a suną ć w dó ł. Fotel skrzypiał pod rosną cym cię ż arem jego ciał a. Statek wchodził w ł uk nad samą powierzchnią Księ ż yca, o wielkim promieniu — promień musiał być taki, bo miał ogromną szybkoś ć. Rę kojeś ć stał a twardo, dociś nię ta do koń ca. Wtł aczał o go w gą bczaste oparcie, tracił dech, kombinezon nie był poł ą czony z tlenową sprę ż arką, czuł, jak gną mu się ż ebra, szarawe plamy pokazał y się w oczach. Czekał na black–out, patrzą c cią gle w ramkę radarowego altimetra, któ ry mielił w swoich okienkach cyferki, jeden rzą dek wyskakiwał po drugim: 990 — 900 — 840 — 760 kilometró w…

Choć wiedział, ż e ma za sobą cał ą moc, parł rę kojeś ć dalej. Wykonywał najciaś niejszy skrę t, jaki był w ogó le moż liwy — a mimo to nie przestał jeszcze tracić wysokoś ci — cyfry wcią ż malał y — choć coraz wolniej — leż ał jeszcze w zstę pują cej czę ś ci wielkiego ł uku. Spojrzał — samymi oczami, gał ki ich ledwo mó gł obró cić — na trajektometr.

Jak zwykle w groź nej strefie ciał niebieskich, tarcza aparatu pokazywał a, opró cz krzywej, któ rą zakreś lał pocisk — i migają cego sł abo jej domyś lnego przedł uż enia — takż e profil wypukł oś ci Księ ż yca, nad któ rym odbywał się cał y manewr.

Obie te krzywe — lotu i księ ż ycowej powierzchni — schodził y się prawie. Czy przecinał y się?

Nie. Ale brzuch jego ł uku był niemal styczną. Nie był o pewne, czy prześ liź nie się tuż nad samą Tarczą — czy wyrż nie w nią. Trajektometr pracował z bł ę dem siedmiu — oś miu kilometró w i Pirx nie mó gł wiedzieć, czy krzywa przechodzi trzy kilometry ponad skał ami — czy też popod nimi.

Ciemniał o mu w oczach — 5 g robił o swoje. Przytomnoś ci nie stracił. Leż ał, ś lepy, z rę kami zaciś nię tymi mocno na dź wigniach, czują c, jak powoli poddają się amortyzatory fotela. Nie wierzył, ż e jest zgubiony. Jakoś nie mó gł w to uwierzyć. Wargami nie był zdolny ruszać — wię c, w swojej ciemnoś ci, w myś lach tylko liczył powoli: dwadzieś cia jeden — dwadzieś cia dwa — dwadzieś cia trzy — dwadzieś cia cztery…

Przy pię ć dziesię ciu zapeł gał a myś l, ż e to już zderzenie — jeś li w ogó le musiał oby nastą pić. Mimo to nie puszczał dź wigni. Zaczynał o mu się robić sł abo: dusznoś ć, dzwon w uszach, w gardle peł no krwi, w oczach — krwawa czerń …

Palce same rozwarł y się — rę kojeś ć odsunę ł a się powoli, nie sł yszał nic, nie wiedział. Powoli robił o się szaro — oddychać był o coraz lż ej. Chciał otworzyć oczy — ależ był y, przez cał y czas był y otwarte, piekł y teraz: spojó wki wyschł y!!

Usiadł.

Miał 2 g na grawimetrze. Przedni ekran — pusty. Gwiazdowe niebo. Ani ś ladu Księ ż yca. Gdzie się podział Księ ż yc?

Leż ał w dole — pod nim. Wystrzelił w gó rę ze swojej ś miertelnej piki — i oddalał się teraz od niego z maleją cą szybkoś cią. Jak nisko prześ lizną ł się nad samą Tarczą? Musiał to zarejestrować altimetr, ale miał w tej chwili co innego na gł owie niż wypytywanie go o dane cyfrowe. Teraz dopiero zorientował się, ż e alarmowy sygnał, któ ry buczał przez cał y czas, umilkł. Duż o wart taki sygnał! Już raczej jakiś dzwon powinni powiesić pod stropem. Jak cmentarz, to cmentarz. Coś zabzyczał o cichutko — mucha! Druga mucha! Ż ył a — bydlę jedno! Latał a nad samą banią. Miał w ustach coś wstrę tnego, szorstkiego, o smaku pł ó tna — koniec pasa bezpieczeń stwa! Cał y czas zgniatał go w zę bach! Poję cia o tym nie miał.

Zapią ł pas, poł oż ył rę ce na dź wigniach — trzeba wyprowadzić rakietę na wł aś ciwą orbitę. Oczywiś cie, po obu JO nie bę dzie już ś ladu — ale musi docią gną ć, gdzie trzeba i zameldować się Lunie Nawigacyjnej. Czy moż e Lunie Gł ó wnej — dlatego ż e miał awarię? Diabli wiedzą! Czy siedzieć cicho? Wykluczone! Jak wró ci — zauważ ą krew, nawet szklany sufit jest pochlapany czerwono (teraz to zauważ ył ), a zresztą rejestrator zapisał na taś mie wszystko, co się dział o — szaleń stwa bezpiecznika i jego walkę z awaryjna dź wignią. Niezł e są te AMU, nie ma co! A ci, co podstawiają czł owiekowi taką trumnę na start, też są dobrzy!

Trzeba się był o jednak meldować, nie wiedział dalej komu, wię c pochylił się, popuszczają c naramienny pas.

Się gną ł po bryk, leż ą cy pod fotelem. — Ostatecznie, dlaczego nie mam zaglą dną ć? Przynajmniej teraz się przyda. Usł yszał wó wczas, ż e coś trzasnę ł o — zupeł nie, jakby się otwarł y jakieś drzwi.

Ż adnych drzwi za nim nie był o, doskonale o tym wiedział, nie mó gł się zresztą odwró cić, przypię ty pasami do fotela, ale smuga jasnoś ci padł a na ekrany, gwiazdy zbladł y w nich i usł yszał stł umiony gł os Szefa:

— Pilocie Pirx!

Chciał się zerwać, pasy go przytrzymał y, upadł z powrotem, zdawał o mu się, ż e zwariował. W przejś ciu mię dzy ś cianą steró wki a szklaną powł oką ukazał się Szef. Stał przed nim w swoim szarym mundurze, patrzał na niego szarymi oczami — i uś miechał się. Pirx nie wiedział, co się z nim dzieje.

Szklana powł oka uniosł a się w gó rę — odruchowo zaczą ł rozpinać pasy, wstał — ekrany za plecami Szefa zgasł y nagle, jak zdmuchnię te.

— Zupeł nie dobrze, pilocie Pirx — powiedział Szef. — Zupeł nie dobrze.

Pirx w dalszym cią gu nie wiedział, co się z nim dzieje. Stał w postawie zasadniczej przed Szefem i zrobił okropną rzecz — odwró cił gł owę, o ile pozwolił mu na to na wpó ł wydę ty koł nierz.

Cał e przejś cie, razem z klapą, był o odsunię te — jakby rakieta pę kł a w tym miejscu na dwoje. Widać był o w smudze wieczornego ś wiatł a pomost hali, stoją cych na nim ludzi, liny, kratownice — Pirx z nie domknię tymi ustami popatrzał na Szefa.

— Chodź, chł opcze — powiedział Szef. Powoli podał mu rę kę, któ rą Pirx ują ł — wzmacniają c uś cisk, Szef dodał: — Wyraż am ci uznanie w imieniu Lotó w, a we wł asnym — przepraszam cię. To… jest… konieczne. Teraz chodź, przejdziesz do mnie. Bę dziesz się mó gł umyć.

Ruszył do wyjś cia. Pirx poszedł za nim, stą pają c cię ż ko i niezgrabnie. Na dworze był o chł odno i wiał sł aby wiatr — wpadał do hali przez odsunię tą czę ś ć stropu. Oba pociski stał y na tych samych miejscach co przedtem — tylko kilka dł ugich, grubych kabli, zwisają c ł ukiem nad pustą przestrzenią, dochodził o do ich dziobó w. Przedtem tych kabli nie był o.

Instruktor stoją cy na pomoś cie mó wił coś do niego. Ź le sł yszał przez haubę.

— Co? — spytał odruchowo.

— Powietrze! Wypuś ć sobie powietrze z kombinezonu!

— A, powietrze…

Nacisną ł wentyl — zasyczał o. Stał na pomoś cie. Jakichś dwu ludzi w biał ych fartuchach czekał o przed linami bariery. Jego rakieta wyglą dał a, jakby miał a rozpę kł y dziob. Ogarniał o go z wolna uczucie dziwnej sł aboś ci — zdumienia — rozczarowania, któ re przemieniał o się coraz wyraź niej w gniew.

Otwierali klapę drugiego pocisku. Szef stał na pomoś cie, ludzie w biał ych fartuchach mó wili coś do niego. We wnę trzu drugiej akiety rozległ się sł aby trzask…

Jakiś brą zowy, prę gowany, wiją cy się kł ą b wypadł stamtą d, niewyraź ną plamą latał a gł owa bez hauby, dł awił a się rykiem…

Nogi ugię ł y się pod nim.

Ten czł owiek…

Boerst zderzył się z Księ ż ycem.


Patrol

 

Na dnie pudeł eczka stał domek z czerwonym dachem — wyglą dał ze swoimi dachó weczkami jak malina, aż miał o się ochotę go polizać. Kiedy potrzą snę ł o się pudeł kiem, z krzakó w dokoł a domku wypadał y trzy prosiaczki jak ró ż owe pereł ki. Zarazem z nory pod lasem — las był wymalowany tylko na wewnę trznej ś ciance pudeł ka, ale jak ż ywy — wylatywał czarny wilk i kł apią c przy najmniejszym ruchu zę batą, w ś rodku czerwoną paszczą — suną ł ku prosiaczkom, ż eby je poł kną ć. Pewno miał w ś rodku magnesik. Trzeba był o wielkiej zrę cznoś ci, by do tego nie dopuś cić. Należ ał o, postukują c w dno pudeł ka paznokciem mał ego palca, wprowadzić przedtem trzy prosiaczki do domku, przez drzwiczki, któ re też nie zawsze chciał y się szeroko otworzyć. Cał oś ć nie był a wię ksza od puderniczki — a moż na był o nad nią spę dzić pó ł ż ycia. Teraz jednak nie dał oby się z nią nic począ ć, bo, przy braku cią ż enia, gra nie dział ał a. Pilot Pirx spoglą dał tę sknie na dź wignie akceleratoró w. Jeden mał y ruch — a cią g silnika, chociaż by najsł abszy, sprowadzi cią ż enie i bę dzie moż na — zamiast bezpotrzebnie wlepiać się w czarną pró ż nię — zają ć losem prosiaczkó w.

Niestety, regulamin nie przewidywał uruchamiania stosu atomowego dla ocalenia trzech ró ż owych prosią t przed wilkiem. Co wię cej — kategorycznie zakazywał dokonywania zbę dnych manewró w w przestrzeni. Jak gdyby to był o zbę dnym manewrem!

Pirx schował powoli pudeł eczko do kieszeni. Piloci zabierali ze sobą znacznie dziwniejsze rzeczy, szczegó lnie jeś li patrol miał trwać dł ugo, tak jak. ten. Dawniej szefostwo Bazy patrzał o przez palce na to, jak marnuje się uran przy wyrzucaniu w niebo — opró cz rakiet z ich pilotami — ró ż nych osobliwych przedmiotó w, wię c: nakrę canych ptaszkó w, któ re potrafią dziobać rozsypany chleb, mechanicznych szerszeni gonią cych mechaniczne osy, chiń skich ł amigł ó wek z niklu i koś ci sł oniowej — i nikt już nawet nie pamię tał, ż e pierwszy zaraził Bazę tym szaleń stwem mał y Aarmens, któ ry, wybierają c się na patrol, odbierał po prostu zabawki swemu sześ cioletniemu synkowi.

Idylla taka trwał a doś ć dł ugo — prawie rok — do czasu, kiedy rakiety przestał y wracać z lotó w.

W owych spokojnych czasach wielu sarkał o zresztą na loty patrolowe, a przydział do grupy „czeszą cej” pró ż nię przyjmowano jako wyraz osobistej nieprzyjaź ni Szefa. Pirx wcale się nim nie zdziwił: patrole, to był o jak odra — prę dzej czy pó ź niej każ dy musiał to przejś ć.

Potem jednak nie wró cił Thomas, wielki, gruby Thomas, któ ry nosił 45 numer butó w, lubił robić kawał y i hodował pudle — oczywiś cie najmą drzejsze pudle ś wiata. Nawet w kieszeniach jego kombinezonu moż na był o znaleź ć skó rki od kieł basy i kostki cukru, a Szef podejrzewał, ż e Thomas przemyca czasem pudle na statek — chociaż Thomas zaklinał się, ż e coś podobnego nigdy mu nawet w gł owie nie postał o. Moż liwe. Nikt się już tego nie dowie, bo Thomas wystartował pewnego lipcowego popoł udnia, biorą c dwa termosy kawy — zawsze strasznie duż o pił — i dla wszelkiej pewnoś ci postawił sobie trzeci peł ny termos w mesie pilotó w, ż eby mieć po powrocie taką, jaką lubił — zmieszaną z fusami i parzoną z cukrem. Kawa czekał a bardzo dł ugo. O sió dmej trzeciego dnia skoń czył o się „opó ź nienie dopuszczalne” i Thomas został wypisany kredą na tablicy w nawigacyjnej — on jeden. Takie rzeczy nie zdarzał y się — tylko najstarsi piloci pamię tali okres, w któ rym na statkach wystę pował y awarie i nawet lubili opowiadać mł odszym okropne historie z czasó w, kiedy ostrzeż enie meteorytowe dostawał o się na pię tnaś cie sekund przed zderzeniem — akurat doś ć czasu, ż eby się poż egnać z rodziną. Oczywiś cie przez radio. Ale to naprawdę był y stare dzieje. Tablica w nawigacyjnej był a zawsze pusta — i wł aś ciwie tkwił a na ś cianie tylko sił ą bezwł adu.

O dziewią tej był o jeszcze dosyć jasno — wszyscy dyż urują cy piloci wyszli z radionasł uchu i stanę li na trawnikach, okalają cych ogromną, betonową powierzchnię lą dowiska, gapią c się w niebo. Do nawigatorni nikogo nie wpuszczano. Szef, któ ry był w mieś cie, przyjechał wieczorem, wyją ł z bę bnó w wszystkie rejestrują ce taś my z zapisami sygnał ó w automatycznego nadajnika Thomasa i poszedł na gó rę — do oszklonej kopuł ki obserwatorium, któ ra krę cił a się jak zwariowana, ł ypią c na wszystkie strony czarnymi muszlami radaró w.

Thomas poleciał na mał ym AMU i chociaż paliwa atomowego starczył oby mu na oblecenie poł owy Drogi Mlecznej — jak pocieszał pilotó w podoficer z grupy tankowcó w —— wszyscy mieli go za ostatniego idiotę, a ktoś mu nawet paskudnie przygadał, bo tlenu był o na AMU tyle co nic — porcja pię ciodobowa, z oś miogodzinną ż elazną rezerwą. Przez cał e cztery dni osiemdziesię ciu pilotó w stacji, nie liczą c mnó stwa innych — ogó ł em niemal pię ć tysię cy rakiet — przeszukiwał o sektor, w któ rym znikł Thomas. Nie znaleź li nic — jakby się rozpł yną ł w pró ż ni.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.