|
|||
O godz. 16.51 Cz. L. na 2 страницаCoś syknę ł o i zabzyczał o — nawet nie zdą ż ył się przestraszyć. To samoczynny bezpiecznik wł ą czył zablokowane dotychczas ekrany — był y zamknię te od zewną trz, kiedy startował ktoś w pobliż u, ż eby oś lepiają cy pł omień atomowego odrzutu nie uszkodził obiektywó w. Pirx pomyś lał sobie, ż e takie automatyczne urzą dzenia są bardzo poż yteczne — i tak się zastanawiał nad tym i owym, aż nagle poczuł, ż e wszystkie wł osy wstają mu na gł owie pod pę katą haubą. — Jezus Maria, ja lecę, ja, ja teraz lecę!!! — przemknę ł o mu. Zaczą ł bł yskawicznie przysposabiać dź wignie do startu — to znaczy dotykać ich wedle wł aś ciwej kolejnoś ci palcami, liczą c: raz — dwa — trzecia — a gdzie czwarta? — potem ta — tak, to ten wskaź nik — i pedał — nie, nie pedał — aha, jest — czerwona — zielona rę kojeś ć — potem na automat — tak — czy zielona przed czerwoną?! — Pilot Pirx na AMU27! — wyrwał go z gł ę bi tego dylematu silny gł os biją cy prosto w ucho. — Start wedł ug fonii w chwili zero! Uwaga — pilot gotó w? — Jeszcze nie!!! — chciał o coś krzykną ć ustami pilota Pirxa, ale powiedział: — Pilot Boe… pilot Pirx na AMU 27 gotó w… e… do startu wedł ug fonii w chwili zero! Chciał powiedzieć „pilot Boerst”, bo sobie dobrze zapamię tał, jak Boerst mó wił. — Idioto! — rykną ł na siebie w ciszy, któ ra zapadł a. Automat (czy wszystkie automaty muszą mieć gł os podoficera? ) wyszczekiwał: — Do startu szesnaś cie — pię tnaś cie — czternaś cie… Pilot Pirx pocił się. Usił ował przypomnieć sobie coś szalenie waż nego, o czym wiedział, ż e jest po prostu sprawą ż ycia i ś mierci, ale w ż aden sposó b nie mó gł. — …sześ ć, pię ć do startu, cztery… Zacisną ł mokre palce na rę kojeś ci startowej. Był a na szczę ś cie chropawa. — Czy wszyscy się tak pocą? Widocznie — przemknę ł o mu, gdy sł uchawka warknę ł a: — Zero!!! Jego rę ka sama — zupeł nie sama — pocią gnę ł a dź wignię, pchnę ł a ją do poł owy i tak pozostał a. Ryknę ł o. Jakby elastyczna prasa zleciał a mu na piersi i gł owę. — Booster — zdą ż ył pomyś leć i pociemniał o mu w oczach. Tylko trochę i tylko na chwilę. Gdy już mó gł dobrze widzieć, choć ten sam nieustę pliwy cię ż ar czuł rozlany w cał ym ciele, wszystkie ekrany — przynajmniej te trzy, któ re miał na wprost — wyglą dał y jak wybiegają ce z miliona garnkó w mleko. — Aha, przebijam chmury — pomyś lał. Myś lał o mu się teraz jakby wolniej, nieco ospale, ale w zupeł nym spokoju. Po dł uż szej chwili zrobił o się tak, jakby był jedynie ś wiadkiem cał ej tej sceny, trochę ś miesznej — facet leż y rozwalony w „fotelu dentystycznym”, ani rę ką, ani nogą, chmury znikł y, niebo jest jeszcze trochę niebieskie, ale jak farbka fał szowana tuszem, coś jakby gwiazdy widać — gwiazdy czy nie? Tak, to był y gwiazdy. Wskaź niki chodził y sobie po suficie, po ś cianach, każ dy inaczej, każ dy coś pokazywał, wszystko trzeba był o widzieć, a on miał tylko dwoje oczu. Niemniej lewa jego rę ka na kró tki, powtarzają cy się gwizd w sł uchawkach sama — znowu sama — pocią gnę ł a wyrzutnik boostera. Od razu zrobił o się trochę lż ej — szybkoś ć 7, 1 na sekundę, wysokoś ć 201 kilometró w, zadana krzywa startu koń czy się, przyspieszenie 1, 9, moż na siadać i w ogó le teraz dopiero bę dzie cał a masa roboty! Siadał powoli, naciskają c porę cz, przez co oparcie fotela podnosił o się — i nagle cał y ś cierpł. — Gdzie jest bryk?! To był a ta szalenie waż na rzecz, któ rej nie mó gł sobie przypomnieć. Rozglą dał się po podł odze, jakby na ś wiecie nie był o chmary mrugają cych ze wszystkich stron wskaź nikó w. Bryk leż ał pod samym fotelem — pochylił się, pasy oczywiś cie nie puś cił y, nie był o już czasu, i z uczuciem, jakby stał na szczycie bardzo wysokiej wież y i walił się z nią razem w przepaś ć, otworzył ksią ż kę nawigacyjną, któ rą miał w nadkola—nowej kieszeni, wyją ł zadanie z koperty — nic nie rozumiał: gdzie jest, do cholery cię ż kiej, orbita B 68? Aha, to bę dzie ta! — skontrolował trajektometr i zaczą ł powoli wykrę cać. Dziwił się trochę — jakoś to szł o. Na elipsie Kalkulator podał mu ż yczliwie dane do poprawki, znowu manewrował, wyskoczył z orbity, zahamował zanadto gwał townie, przez dziesię ć sekund miał minus 3 g, ale nic mu to nie zrobił o, fizycznie był bardzo odporny („ż ebyś miał taki mó zg jak biceps” — mó wił mu Oś la Ł ą czka — „to moż e by z ciebie coś był o”), z poprawką wszedł na orbitę trwał ą, podał na fonii dane Kalkulatorowi, Kalkulator nic nie odpowiedział, na jego tarczy wyskakiwał y fale jał owego biegu, rykną ł dane jeszcze raz — oczywiś cie zapomniał się przeł ą czyć — poprawił to, na tarczy natychmiast wyskoczył a pionowa migocą ca linia, a wszystkie okienka zgodnie pokazał y same jedynki. — Jestem na orbicie! — ucieszył się. Tak, ale czas obrotu był 4 godziny 29 minut, a miał o być 4 i 26. Teraz już naprawdę nie wiedział, czy odchylenie jest dopuszczalne, czy nie. Szukał w gł owie, zaczą ł rozważ ać, czy nie odpią ć pasó w — bryk leż ał pod samym fotelem, ale cholera wie, czy to jest w bryku — nagle przypomniał sobie, co mó wił profesor Kaahl: „orbity są obliczone z bł ę dem 0, 3 procent” — podał na wszelki wypadek dane Kalkulatorowi: siedział w granicy dopuszczalnego bł ę du. — No, to by był o — powiedział sobie i teraz dopiero rozejrzał się na dobre. Cią ż enie znikł o, ale był przypię ty do fotela, jak się patrzy — tyle ż e czuł się bardzo lekki. Ekran przedni — gwiazdy, gwiazdy i biał awobury rą bek na samym dolnym skraju, ekran boczny — nic, tylko czarno i gwiazdy. Ekran spodni — aha! Z uwagą przyglą dał się Ziemi — pę dził nad nią na wysokoś ci od 700 do 2400 km, w granicach swojej orbity — był a olbrzymia, wypeł niał a cał y ekran, akurat leciał nad Grenlandią — Grenlandia chyba? — zanim doszedł tego, co to jest, był już nad pó ł nocną Kanadą. Dokoł a bieguna jarzył y się ś niegi — ocean był czarnofioletowy, wypukł y, gł adki, jak odlany z ż elaza, chmur dziwnie mał o, jakby ktoś rzadką papkę rozchlapał tu i ó wdzie na wypukł oś ci — zerkną ł na zegar. Leciał już siedemnaś cie minut. Teraz należ ał o zł apać sygnał y radiowe PAL–a i uważ ać przy przejś ciu jego strefy na radary. Jak się nazywają te dwa statki? RO? Nie, JO — a numery? Zajrzał do karty z zadaniem, wetkną ł ją razem z ksią ż ką nawigacyjną do kieszeni i poruszył regulatorem kontrolki na piersi. Był o sł ychać masę piskó w i trzaskó w, PAL — jaki on ma sygnał? Morse — aha — natę ż ał sł uch, zaglą dał w ekrany, Ziemia powoli obracał a się pod nim, gwiazdy przesuwał y szybko w ekranach, a PAL–a jak nie był o, tak nie był o sł ychać ani widać. Naraz posł yszał brzę czenie. — PAL? — pomyś lał i odrzucił natychmiast tę myś l. — Idiotyzm, satelity nie brzę czą przecież — co brzę czy? — Nic nie brzę czy — odpowiedział sam sobie. — Wię c co to jest? Awaria? Jakoś wcale się nie przestraszył. Co za awaria, kiedy leci z wył ą czonym silnikiem? Puszka rozsypuje się sama od siebie — czy co? Moż e zwarcie? A, zwarcie! Kochany Boż e! Instrukcja przeciwpoż arowa III A: „Poż ar w Przestrzeni na Orbicie” — paragraf — niech to szlag trafi! — brzę czał o i brzę czał o, ledwo sł yszał popiskiwanie dalekich sygnał ó w. — Zupeł nie jak mucha w szklance — pomyś lał ogł upiał y, wodzą c bł yskawicznie oczami od zegara do zegara — i wtedy ją zobaczył. Był a to mucha–olbrzym, zielonkawoczarna, z obrzydliwego rodzaju, któ ry stworzony został jakby tylko po to, ż eby uprzykrzać ludziom ż ycie, nachalna, natarczywa, kretyń ska, a jednocześ nie chytra i bystra mucha, któ ra cudem jakimś (bo jak inaczej? ) wlazł a do rakiety i latał a sobie teraz na zewną trz szklanego pę cherza, trykają c bzyczą cą kulką oś wietlone tarcze zegaró w. Kiedy zbliż ał a się do Kalkulatora, sł yszał ją w sł uchawkach jak czterosilnikowy samolot, Kalkulator miał nad gó rną ramą mikrofon rezerwowy, ż eby go moż na osią gną ć bez laryngofonu, spoza fotela, kiedy kabelki pokł adowej fonii są rozł ą czone. Po co? Na wszelki wypadek. Wię cej był o takich urzą dzeń. Przeklinał ten mikrofon. Bał się, ż e nie usł yszy PAL–a. Co gorsza, mucha zaczę ł a robić wypady w ró ż ne inne miejsca. Wodził za nią mimo woli wzrokiem ł adnych parę minut, zanim sobie surowo powiedział, ż e go ta mucha cholerę obchodzi. Szkoda, ż e nie moż na napuś cić tam jakiegoś DDT. — Dosyć!! Zabrzę czał o, aż się skrzywił. Ł aził a sobie po Kalkulatorze. Ucichł o — pielę gnował a skrzydeł ka. Co za ohydna mucha! W sł uchawkach narodził się miarowy, daleki pisk — trzy kropki, kreska, dwie kropki, dwie kreski, trzy kropki, kreska — PAL. — No, a teraz trzeba wytrzeszczać oczy! — rzekł sobie, podnió sł trochę fotel — tak miał na oku trzy naraz ekrany — sprawdził jeszcze raz, jak krę ci się fosforyczny promień wodzą cy radaru, i czekał. Na radarze nie był o nic. Ale ktoś woł ał: — A siedem Terraluna, A siedem Terraluna, sektor III, kurs sto trzynaś cie, woł a PAL PELENG, Proszę o namiar. Odbió r. — Nieszczę ś cie, i jak ja teraz usł yszę moje JO! — stropił się Plirx. Mucha zawył a w sł uchawkach i znikł a. Za chwilę cień nakrył go z gó ry — jakby nietoperz przysiadł na lampie. To był a mucha. Ł aził a po szklanym pę cherzu, jakby badał a, co tkwi w jego ś rodku. Tymczasem w eterze robił o się gę sto — PAL, któ ry już widział (rzeczywiś cie wyglą dał jak pal, był to osiemsetmetrowy cylinder z aluminium, zakoń czony kulą obserwatoryjną ), leciał nad nim, moż e w odległ oś ci czterystu kilometró w, moż e w nieco wię kszej, i pomał u go wyprzedzał. — PAL PELENG do A siedem Terraluna, sto osiemdziesią t koma czternaś cie, sto sześ ć koma sześ ć. Odchylenie rosną ce liniowo. Koniec. — Albatros cztery Aresterra, woł a PAL Gł ó wna, PAL Gł ó wna, schodzę tankować sektor II, schodzę tankować sektor II, idę na rezerwie. Odbió r. — A siedem Terraluna, woł a PAL PELENG… Reszty nie sł yszał, poł knę ł o ją brzę czenie muchy. Ucichł a. — Gł ó wna do Albatrosa cztery Aresterra, tankowanie kwadrant sió dmy. Omega Gł ó wna, tankowanie przeniesione Omega Gł ó wna. Koniec. — Oni się tu umyś lnie zebrali, ż ebym nic nie sł yszał — pomyś lał Pirx. Przetiwpotna bielizna pł ywał a na nim. Mucha, brzę czą c, zataczał a wś ciekł e krę gi nad tarczą Kalkulatora, jakby usił ował a za wszelką cenę dogonić wł asny cień. — Albatros cztery Aresterra, Albatros cztery Aresterra do PAL Gł ó wna, wychodzę na kwadrant sió dmy, wychodzę na kwadrant sió dmy, proszę pilotaż interkomem. Koniec. Sł ychać był o oddalają cy się pisk interkomu, któ ry utoną ł w rosną cym brzę czeniu. Wył onił y się z niego sł owa: — JO dwa Terraluna, JO dwa Terraluna, woł a AMU 27, AMU 27. Odbió r. — Ciekawoś ć, kogo on woł a? — pomyś lał Pirx i aż podskoczył w pasach. — AMU — chciał powiedzieć, ale zachrypł e gardł o nie przepuś cił o nawet dź wię ku. W sł uchawkach brzę czał o. Mucha. Zamkną ł oczy. — AMU 27 do JO dwa Terraluna. Jestem kwadrant cztery, sektor PAL, wł ą czam pozycyjne. Odbió r. Wł ą czył swoje pozycyjne ś wiatł a — dwa czerwone z bokó w, dwa zielone na dziobie, jedno niebieskie z tył u, i czekał. Nic nie był o sł ychać opró cz muchy. — JO dwa bis Terraluna, JO dwa bis Terraluna, wzywam… — brzę czenie. — Chyba do mnie? — pomyś lał z rozpaczą. — AMU 27 do JO dwa bis Terraluna, jestem kwadrant cztery, brzegowy sektor PAL, mam wszystkie pozycyjne. Odbió r. Teraz oba JO odezwał y się ró wnocześ nie — wł ą czył selektor kolejnoś ci, ż eby wyciszyć tego, kto odezwał się drugi — ale brzę czał o dalej, naturalnie — mucha. — Ja się tu chyba powieszę — pomyś lał. Nie wpadł o mu do gł owy, ż e wobec braku cią ż enia nawet takie wyjś cie nie jest moż liwe. Nagle zobaczył w radarze oba swoje statki — szł y za nim ró wnoległ ymi kursami, oddalone od siebie nie wię cej niż o dziewię ć kilometró w, to znaczy w strefach wzajemnie zakazanych: jego obowią zkiem, jako pilotują cego, był o nakazać im odejś cie na odległ oś ć dopuszczalną — 14 kilometró w. Sprawdzał na radarze poł oż enie plamek, oznaczają cych statki, kiedy mucha siadł a sobie na jednej. Cisną ł w nią ksią ż ką nawigacyjną, nie doleciał a, uderzył a w szkł o pę cherza i, zamiast się ześ lizną ć po nim, odleciał a z powrotem, w gó rę, uderzył a o strop szklanej bani i tak fruwał a na wszystkie strony — brak cią ż enia. Mucha nie raczył a nawet odlecieć — odeszł a sobie pieszo. — AMU 27 Terraluna do JO dwa JO dwa bis. Widzę was. Macie zbliż enie burtowe. Przejś ć na kursy ró wnoległ e z poprawką zero koma zero jeden. Po wykonaniu manewru przejś ć na odbió r. Koniec. Obie plamki zaczę ł y się wolno rozchodzić, być moż e mó wili coś do niego, ale sł yszał już tylko muchę. Urzą dzał a sobie brzę kliwe spacery na mikrofonie Kalkulatora. Nie miał już czym w nią rzucać. Ksią ż ka nawigacyjna pł ywał a nad nim. trzepocą c ł agodnie kartkami. — PAL Gł ó wna do AMU 27 Terraluna. Wyjś ć z kwadrantu brzegowego, wyjś ć z kwadrantu brzegowego, przyjmuję transsolarny. Odbió r. — Bezczelnoś ć, transsolarny się napatoczył — co mnie obchodzi transsolarny?! Statki w szyku mają pierwszeń stwo! — pomyś lał Pirx i zaczą ł krzyczeć, wył adowują c w tym krzyku cał ą swoją bezsilną nienawiś ć do muchy: — AMU 27 Terraluna do PAL Gł ó wna. Nie schodzę z kwadrantu, transsolarny nic mnie nie obchodzi, idę w szyku tró jkowym. AMU 27, JO dwa, JO dwa bis eskadra Terraluna, prowadzą cy AMU 27. Koniec. — Niepotrzebne był o o tym, ż e mnie ten transsolarny nic nie obchodzi — pomyś lał — ma się rozumieć — karne punkty. Niech ich wszystkich cholera weź mie. A za muchę kto dostanie karne? Też ja. Pomyś lał, ż e to z muchą tylko jemu mogł o się zdarzyć. Mucha! Wielka mi rzecz! Wyobraż ał sobie, jakby Smiga pę kał z Boerstem ze ś miechu, gdyby dowiedzieli się o tej idiotycznej musze. Po raz pierwszy od startu pomyś lał o Boerś cie. Nie miał jednak ani chwili czasu — PAL zostawał coraz wyraź niej z tył u. Lecieli tró jką już pię ć minut. — AMU 27 do JO dwa, JO dwa bis Terraluna. Godzina dwudziesta zero siedem. Manewr wejś cia na kurs paraboliczny Terraluna rozpoczynamy godzina dwudziesta zero dziesię ć. Kurs sto jedenaś cie… — wyczytywał kursy z kartki, któ rą udał o mu się przed chwilą akrobatycznie ś cią gną ć z powietrza ponad gł ową. Jego statki odpowiedział y. PAL–a nie był o już widać, ale go wcią ż sł yszał — albo jego, albo muchę. Naraz brzę czenie jej jak gdyby się rozdwoił o. Chciał przetrzeć oczy. Tak. Był y już dwie. Ską d wylazł a druga? — Teraz wykoń czą mnie — pomyś lał cał kiem, ale to cał kiem spokojnie. Był o nawet coś przyjemnego w przekonaniu, ż e nie warto się już szarpać, zrywać nerwó w — one i tak dadzą mu radę. To trwał o sekundę — potem popatrzał na zegar, był a wł aś nie godzina, któ rą sam wyznaczył na począ tek manewru, a on nie miał jeszcze rą k na dź wigniach! Mordownia tysią cznych ć wiczeń robił a jednak widać swoje — zł apał obie rę kojeś ci na oś lep, poruszył lewą, potem prawą, wpatrzony w trajektometr. Silnik odezwał się gł ucho, potem zasyczał o, poczuł uderzenie w gł owę, aż ję kną ł z zaskoczenia. Dostał kantem ksią ż ki nawigacyjnej w czoł o — tuż pod okapem hauby! Zakrył a mu twarz, nie mó gł jej trą cić — potrzebował obu rą k. W sł uchawkach brzę czał o i kotł ował o się mił osne ż ycie much na Kalkulatorze. — Powinni dawać rewolwer — pomyś lał, czuł, jak ksią ż ka nawigacyjna wskutek rosną cego przyspieszenia zgniata mu nos. Rzucał gł ową jak szalony — musiał widzieć trajektometr!! Waż ył a chyba ze trzy kilogramy, naraz spadł a z trzaskiem na podł ogę — no tak; był o prawie 4 g. Natychmiast zmniejszył przyspieszenie, utrzymywał je w granicach manewru, ustawił zapadki na rę kojeś ciach — miał teraz 2 g przyspieszenia. Czy muchom nic nie robi takie przyspieszenie? Nic im nie robił o. Czuł y się ś wietnie. Miał lecieć tak 83 minuty. Spojrzał na tarczę radaroskopu — oba JO szł y za nim, odległ oś ć mię dzy jego rufą a nimi wzrosł a do jakichś siedemdziesię ciu kilometró w, to przez to, ż e przez parę sekund miał 4 g i wyskoczył do przodu. Nie szkodzi. Teraz miał trochę wolnego czasu — aż do koń ca lotu z przyspieszeniem. 2 g — to nie był o nic takiego. Waż ył teraz — wszystkiego — sto czterdzieś ci dwa kilogramy. Siedział nieraz i pó ł godziny w laboratoryjnej karuzeli na 4 g. Inna rzecz, ż e to nie był o przyjemne — rę ce, nogi jak z ż elaza. Gł ową nie moż na był o nawet ruszyć — oś lepiał o. Jeszcze raz sprawdził poł oż enie obu swoich statkó w za rufą i pomyś lał, co teraz robi Boerst. Wyobraził sobie jego twarz — musiał a wyglą dać jak na filmach. Szczę kę miał ten chł opak! Nos prosty, oczy szare — stalowe —— na pewno nie wzią ł z sobą ż adnego bryka! Chociaż — jemu na razie też nie okazał się potrzebny. W sł uchawkach osł abł o brzę czenie — obie muchy ł aził y nad nim po szklanym wierzchu bani, ich edenie muskał y jego twarz, aż się za pierwszym razem wzdrygną ł. Spojrzał w gó rę — miał y plackowate rozszerzenia na koń cach czarnych ł apek, ich odwł oki bł yszczał y metalicznie w ś wietle lamp. Ohyda! — Poryw osiem Aresterra woł a Tró jką t Terraluna, kwadrant szesnasty, kurs sto jedenaś cie koma sześ ć. Mam was na kursie zbież nym jedenaś cie minut trzydzieś ci dwie sekundy, proszę odchylić kurs wł asny. Odbió r. — Masz ci los! — ję knę ł o w nim. — Bał wan, pcha się prosto — przecież widzi, ż e idę w szyku! — AMU 27 prowadzą cy Tró jką t Terraluna JO dwa JO dwa bis woł a Poryw osiem Aresterra. Idę w szyku, nie zmieniam kursu, wykonaj manewr mijania. Koniec. Mó wią c to, szukał tego bezczelnego Porywu na radarze — był! Nie dalej niż o pó ł tora tysią ca kilometró w! — Poryw osiem do AMU 27 Terraluna, mam przebity rozrzą d grawimetryczny, wykonajcie niezwł ocznie manewr mijania, punkt przecię cia kursó w czterdzieś ci cztery zero osiem, kwadrant Luna cztery, pas brzeż ny. Odbió r. — AMU 27 do Poryw osiem Aresluna, JO dwa, JO dwa bis Terraluna, wykonuję manewr mijania godzina dwudziesta trzydzieś ci dziewię ć, manewr zwrotny ró wnoczesny za prowadzą cym ha odległ oś ci optycznej, odchylenie pó ł nocne sektor Luna jeden zero koma sześ ć, wł ą czam silniki mał ym cią giem. Odbió r. Mó wią c to, jednocześ nie wł ą czył obie dolne dysze odchylają ce. Oba JO dwa odpowiedział y natychmiast, skrę cili, gwiazdy przesuwał y się w ekranach, Poryw podzię kował, leciał do Luny Gł ó wnej, Pirx nabrał nagle fantazji, ż yczył mu szczę ś liwego lą dowania, to był o w dobrym stylu, zwł aszcza ż e tamten miał awarię, widział go na tysią cu kilometró w z zapalonymi pozycyjnymi — potem znowu wezwał swoje JO, zaczę ł o się wchodzenie na stary kurs — okropnoś ć! Jak wiadomo, nie ma nic ł atwiejszego niż zejś ć z kursu — odnaleź ć potem ten sam kawał ek paraboli wydaje się prawie niemoż liwoś cią. Inne przyspieszenie, nie mó gł nadą ż yć z rzucaniem wspó ł rzę dnych Kalkulatorowi, ł aził y po nim muchy, potem zaczę ł y się gonić po radarze — cienie ich zamiatał y tylko ekran. Ską d te bydlę ta brał y tyle sił y? Po dobrych dwudziestu minutach znaleź li się w koń cu na pierwotnym kursie. — A Boerst ma na pewno drogę jak wyczyszczaną odkurzaczem — pomyś lał. — Zresztą — co mu tam! Zrobi wszystko i tak jedną rę ką. Wł ą czył automat reduktora akceleracji, ż eby na 83 minucie mieć przyspieszenie zero, jak nakazywał a instrukcja, i zobaczył coś, od czego jego mokra przeciwpotna bielizna zrobił a się jak uszyta z lodu. Nad tablicą rozdzielczą zesuwał a się z zaciskó w biał a pokrywka — milimetr po milimetrze. Był a, widać, sł abo wsadzona i podczas targania statku przy manewrach zwrotnych (targał nim rzeczywiś cie gwał townie) zatrzaskowe rygielki puś cił y. Tymczasem przyspieszenie wcią ż jeszcze wynosił o 1, 7 g, pokrywka zesuwał a się powolutku, jakby ją ktoś cią gną ł w dó ł niewidzialną nitką — aż zeskoczył a i spadł a. Uderzył a w szkł o bani od swojej strony, osunę ł a się po nim i leż ał a nieruchomo na podł odze. Obnaż one, zabł ysł y cztery miedziane przewody wysokiego napię cia i bezpieczniki pod nimi. — No — i czego ja się wł aś ciwie tak zestrachał em? — pomyś lał. — Spadł a pokrywka, to spadł a, wielkie rzeczy. Z pokrywką, bez pokrywki, nie wszystko jedno? Był jednak niespokojny — takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Jeż eli moż e spaś ć pokrywka bezpiecznikó w, to moż e odlecieć i rufa. Już tylko dwadzieś cia siedem minut lotu z przyspieszeniem był o przed nim, kiedy pomyś lał, ż e po wył ą czeniu silnikó w pokrywka stanie się nieważ ka i zacznie tam latać. Czy moż e narobić coś zł ego? Raczej nie. Za lekka. Nawet szybki ż adnej nie stł ucze. E, nic. Poszukał wzrokiem much — gonią c się, koł ują c, bzyczą c, latał y dokoł a cał ej bani, aż siadł y pod bezpiecznikami. Stracił je z oczu. W radaroskopie odnalazł swoje oba JO — na kursie. Przedni ekran ukazywał wielką na pó ł nieba tarczę księ ż ycową. Mieli kiedyś ć wiczenia selenograficzne w kraterze Tychona, wtedy gdy Boerst obliczył za pomocą zwykł ego, przenoś nego teodolitu… — e, do licha, czego on nie potrafił! Usił ował odnaleź ć Lunę Gł ó wną na zewnę trznym stoku Archimedesa. Był a sł abo widoczna, bo prawie cał a zaryta w skał ach, moż na był o dojrzeć tylko wygł adzony wierzch lą dowiska ze ś wiatł ami sygnał owymi, naturalnie kiedy leż ał a w strefie nocy, ale teraz ś wiecił o tam sł oń ce. Sama stacja spoczywał a wprawdzie w smudze cienia, któ ry rzucał krater, ale kontrast z oś lepiają co oś wietloną tarczą dokoł a był taki, ż e sł abiutkie pł omyczki sygnalizacji nie był y w ogó le widoczne. Księ ż yc wyglą dał, jakby na nim nigdy noga ludzka nie stanę ł a — od księ ż ycowych Alp kł adł y się dł ugie, dł ugie cienie na ró wninę Morza Deszczó w. Przypomniał sobie, jak przed lotem na Księ ż yc — z cał ą grupą, wtedy byli jeszcze zwykł ymi pasaż erami — Oś la Ł ą czka poprosił go, aby sprawdził, czy gwiazdy sió dmej wielkoś ci są jeszcze z Księ ż yca widoczne, a on, osioł, podją ł się tego z najwię kszym zapał em! Zapomniał na ś mierć, ż e ż adnych gwiazd z Księ ż yca w ogó le w dzień nie widać — wzrok jest zbyt olś niony blaskiem sł oń ca, odbitym od powierzchni gruntu. Oś la Ł ą czka dł ugo jeszcze prześ ladował go tymi gwiazdami z Księ ż yca. Tarcza puchł a powoli w ekranach — niedł ugo wyprze resztki czarnego nieba poza obrę b przedniego. Dziwne — nic nie brzę czał o. Spojrzał w bok — i struchlał. Jedna mucha siedział a na wypukł oś ci bezpiecznika i czyś cił a sobie skrzydeł ka, a druga zalecał a się do niej. Kilka milimetró w obok niej lś nił najbliż szy kabel. Izolacja koń czył a się trochę wyż ej — wszystkie cztery kable był y goł e, grube prawie jak oł ó wek, napię cie nie tak znó w wysokie, 1000 Volt, i dlatego odstę py mię dzy nimi nie był y duż e — jeden od drugiego o siedem milimetró w. Przypadkowo wiedział, ż e siedem. Rozbierali raz cał ą instalację elektryczną i za to, ż e nie znal odstę pó w mię dzy przewodami, nasł uchał się od asystenta ró ż noś ci. Mucha dala spokó j zalecankom i ł aził a teraz po goł ym przewodzie. Oczywiś cie nic jej to nie szkodził o. Ale gdyby tak zachciał o się jej przeleź ć na drugi… — widocznie wł aś nie się zachciał o, bo zabrzę czał a i siedział a teraz na skrajnej miedzianej ż yle. Jak gdyby w cał ej sterowni nie był o innego miejsca! Gdyby sobie stanę ł a tak, ż e przednie ł apki na jednym przewodzie, a tylne na drugim…
|
|||
|