Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





O godz. 16.51 Cz. L. na 1 страница



 

Stanisł aw Lem

 

Opowieś ci o pilocie Pirxie

 

 


Test

 

— Kadet Pirx!

Gł os Oś lej Ł ą czki wyrwał go z gł ę bi marzeń. Wyobraził sobie wł aś nie, ż e w kieszonce od zegarka starych cywilnych spodni na dnie szafki leż y dwukoronó wka. Srebrna, dź wię czą ca, zapomniana. Przed chwilą jeszcze wiedział dokł adnie, ż e nie był o tam nic, najwyż ej stary kwit pocztowy, ale powoli doszedł do przekonania, ż e mogł a być, i kiedy Oś la Ł ą czka wymienił jego nazwisko, był już cał kiem pewien. Moż na powiedzieć, ż e wyraź nie czuł jej krą gł oś ć i widział, jak rozpiera się w kieszonce. Mó gł pó jś ć do kina — i jeszcze został oby mu pó ł korony. A gdyby poszedł tylko na aktualnoś ci, zastał oby pó ł tora, z tego koronę by odł oż ył, a za resztę pograł by na automatach. Jeś liby automat zacią ł się i zaczą ł bez koń ca wysypywać miedziaki prosto w otwartą dł oń, a on ledwo by nadą ż ał z pakowaniem ich do kieszeni, i znowu podstawiał by rę kę … zdarzył o się to przecież Smidze! Uginał się pod cię ż arem zdobytej nieoczekiwanie fortuny, kiedy wyrwał go Oś la Ł ą czka.

Wykł adowca zał oż ył po swojemu rę ce do tył u i stają c na zdrowej nodze, zadał pytanie:

— Co kadet zrobił by, natrafiwszy w patrolu na statek obcej planety?

Kadet Pirx otworzył usta, jakby w ten sposó b chciał wygonić znajdują cą się w nich odpowiedź. Wyglą dał, jak ostatni na ś wiecie czł owiek, któ ry wie, co trzeba robić, spotykają c rakiety obcych planet.

— Zbliż ył bym się — powiedział gł uchym, dziwnie zgrubiał ym gł osem.

Cał y kurs zamarł. Wszyscy wietrzyli cos mniej nudnego niż wykł ad.

— Bardzo dobrze — rzekł ojcowsko Oś la Ł ą czka r— i co dalej?

— Zastopował bym — wybuchną ł kadet Pirx, czują c, ż e znajduje się już daleko poza przednią linią swych wiadomoś ci.

Gorą czkowo poszukiwał w opustoszał ej gł owie jakichś paragrafó w „Postę powania w Przestrzeni”. Miał wraż enie, ż e w ż yciu nie widział go na oczy. Spuś cił skromnie wzrok i zobaczył wtedy, jak Ś miga mó wi coś w jego stronę — samymi ustami. Odczytał to i powtó rzył gł oś no, zanim jeszcze sens tych sł ó w dotarł do niego:

— Przedstawił bym się im.

Cał y kurs rykną ł jak jeden czł owiek. Oś la Ł ą czka walczył sekundę, ale też wybuchną ł ś miechem. Bardzo szybko spoważ niał.

— Kadet zgł osi się do mnie jutro z ksią ż ką nawigacyjną. Kadet Boerst!

Pirx usiadł, jakby krzesł o był o ze szkł a, nie cał kiem jeszcze ostygł ego. Nie miał nawet wielkiego ż alu do Smigi — on już taki był, nie mó gł przepuś cić okazji, jeś li się nadarzył a. Nie sł yszał ani sł owa z tego, co mó wił Boerst — rysował na tablicy krzywe, a Oś la Ł ą czka ś ciszał po swojemu odpowiedzi elektronowego Kalkulatora, tak ż e odpowiadają cy gubił się na koniec w obliczeniach. Regulamin zezwalał na korzystanie z pomocy Kalkulatora, ale Oś la Ł ą czka miał w tej sprawie wł asną teorię: „Kalkulator też czł owiek” — mó wił — i moż e się popsuć ”. Pirx nie miał nawet ż alu do Oś lej Ł ą czki. Nie miał ż alu do nikogo. Prawie nigdy. Po pię ciu minutach stał już przed sklepem na Dyerhoffa i oglą dał na wystawie gazowe pistolety, z któ rych moż na strzelać patronami ś lepymi, kulowymi lub gazowymi — komplet sześ ć koron, z setką naboi. Oczywiś cie na Dyerhoffa był w wyobraź ni.

Po dzwonku kurs opuś cił salę, nie z krzykiem i tupaniem jak pierwszy czy drugi — nie byli w koń cu dzieć mi! Niemal poł owa pocią gnę ł a do jadalni — nie był o tam o tej porze nic do jedzenia, ale moż na był o spotkać nową kelnerkę. Podobno ł adna. Pirx szedł wolno mię dzy szklanymi szafami, peł nymi gwiazdowych globusó w, i z każ dym krokiem tracił nadzieję, ż e w kieszonce znajdzie się dwukoronó wka. Na ostatnim schodku wiedział, ż e jej tam nigdy nie był o.

Pod bramą stali Boerst, Ś miga i Payartz, z któ rym siedział pó ł roku przy jednym stole na kosmodezji. Wszystkie gwiazdy watlasie zasmarował Pirxowi tuszem.

— Masz jutro pró bny lot — powiedział do niego Boerst, kiedy ich mijał.

— W porzą dku — odparł flegmatycznie. Nie dawał się tak ł atwo nabierać.

— Nie wierzysz — to przeczytaj! — stukną ł Boerst palcem w szkł o tablicy ogł oszeń.

Chciał iś ć dalej, ale gł owa jakoś sama mu się wykrę cił a. Na liś cie był y tylko trzy nazwiska. „Kadet Pirx” — stał o tam jak wó ł, na samej gó rze.

Przez chwilę nie widział nic.

Potem usł yszał z daleka wł asny gł os, któ ry mó wił:

— To co? Powiedział em przecież: w porzą dku.

Miną ł ich i poszedł alejką mię dzy klombami. W tym roku był a na nich masa niezapominajek, zasadzonych przemyś lnie w kształ cie lą dują cej rakiety. Jaskry wyobraż ał y ogień wylotowy, ale już przekwitł y. Nie widział klombó w, ś cież ki, niezapominajek ani Oś lej Ł ą czki, któ ry pospiesznym krokiem wyszedł z bocznego skrzydł a Instytutu. O mał o nie wleciał na niego przy bramie. Zasalutował mu przed samym nosem.

— A, Pirx! — powiedział Oś la Ł ą czka. — Kadet leci jutro? Dobrego odrzutu! Moż e kadetowi uda się spotkać tych — z innych planet.

Internat znajdował się w parku, po przeciwnej stronie, za wielkimi pł aczą cymi wierzbami. Stał nad stawem, a boczne skrzydł o wznosił o się nad samą wodą, podstemplowane kamiennymi kolumnami. O tych kolumnach ktoś puś cił bajkę, ż e przywiezione został y z Księ ż yca — oczywista bujda — ale pierwszy kurs rzeź bił na nich swoje inicjał y i daty ze ś wię tym wzruszeniem. Nazwisko Pirxa też gdzieś tam był o — wyrył je pracowicie przed czterema laty.

W swoim pokoju — miał tak mał y, ż e nie dzielił go z nikim — dł uż szy czas wahał się, czy otworzyć szafkę. Dokł adnie pamię tał, gdzie leż ą stare spodnie. Nie wolno ich był o mieć, dlatego je miał. Poza tym nie był o z nich ż adnego poż ytku. Zamkną ł oczy, kucną ł przy szafie, spoza uchylonych drzwi wsadził rę kę do ś rodka — i namacał kieszonkę. Naturalnie — od razu wiedział. Był a pusta.


 

Stał w nie nadę tym kombinezonie na stalowej desce pomostu, pod samym stropem hali, trzymają c się ł okciem rozpię tej jako porę cz liny, bo obie rę ce miał zaję te. W jednej trzymał ksią ż kę nawigacyjną, w drugiej — bryk. Był a to ś cią gaczka, któ rą poż yczył mu Ś miga — mó wiono, ż e latał z nią cał y kurs. Co prawda nie był o jasne, w jaki sposó b wracał a, bo po pró bnym locie opuszczał o się Instytut i szł o na Pó ł noc, do Bazy, gdzie zaczynał o się wkuwanie do koń cowych egzaminó w. Widać jednak jakoś wracał a — moż e zrzucali ją na spadochronie? Oczywiś cie był to tylko ż art.

Stał na sprę ż ynują cej desce, zawieszony nad czterdziestometrową otchł anią i, skracał sobie czas wyobraż aniem tego, czy bę dą go macać — to się, niestety, zdarzał o. Kadeci brali na pró bne loty najdziwniejsze i najsurowiej zakazane rzeczy: poczynają c od pł askich flaszek z wó dką — a koń czą c na tytoniu do ż ucia i fotografiach znajomych dziewczą t. Nie mó wią c naturalnie o brykach. Pirx dł ugo szukał na sobie miejsca, w któ rym by go ukryć. Chował go też z pię tnaś cie razy — do buta pod pię tę, mię dzy obie skarpetki, do cholewki, do wewnę trznej kieszeni kombinezonu, do mał ego atlasiku gwiazd taki atlasik był dozwolony — niezł y był by też futerał od okularó w, ale, po pierwsze, musiał by to być olbrzymi futerał, a po wtó re — nie nosił okularó w. Trochę pó ź niej przypomniał sobie, ż e gdyby nosił, nie przyję liby go do Instytutu.

Stał wię c na stalowej desce i czekał na obu instruktoró w oraz na Szefa, a wszyscy trzej nie wiadomo czemu się spó ź niali, chociaż start był wyznaczony na dziewię tnastą czterdzieś ci, a był a już dziewię tnasta dwadzieś cia siedem. Pomyś lał, ż e gdyby miał kawał ek plastra, mó gł by przylepić sobie bryk pod pachą. Mó wiono, ż e tak zrobił mał y Yerkes, a gdy go instruktor dotkną ł, zaczą ł piszczeć, ż e ma ł askotki, i udał o mu się. Ale Pirx nie wyglą dał na takiego, co ma ł askotki. Wiedział o, tym i nie miał co do tego ż adnych zł udzeń. Trzymał wię c cał kiem zwyczajnie bryk w prawej rę ce i dopiero gdy przyszł o mu do gł owy, ż e bę dzie ją musiał podać na przywitanie wszystkim trzem, przeł oż ył go do lewej, a ksią ż kę nawigacyjną — z lewej do prawej. Manipulują c tak, rozbujał niechcą cy stalowy pomoś cik, któ ry chwiał się jak trampolina. Naraz usł yszał , po drugiej stronie kroki. Nie od razu ich zobaczył, bo pod stropem hali był o ciemno.

Byli wszyscy, jak zwykle w mundurach, bardzo wymuskani, zwł aszcza Szef. On zaś, kadet Pirx, miał na sobie kombinezon, któ ry, choć jeszcze nie nadę ty, wyglą dał niby dwadzieś cia razem zł oż onych kostiumó w, jakie nosi bramkarz w rugby, ponadto z obu stron wysokiego koł nierza zwisał y mu dł ugie koń có wki interkomu i zewnę trznego radiofonu, przy szyi bimbał się wą ż zakoń czony pokrę tł em aparatu tlenowego, na plecach czuł ucisk rezerwowej butelki, był o mu cholernie gorą co w podwó jnej przeciwpotnej bieliź nie, a najgorzej we znaki dawał o mu się urzą dzenie, któ re sprawia, ż e lecą c nie musi się wychodzić z potrzebą (zresztą w rakiecie pierwszego stopnia, na któ rej robi się pró bne loty, nie bardzo był oby gdzie wyjś ć na stronę ).

Naraz cał y pomost zaczą ł skakać. Ktoś szedł z tył u — to był Boerst w takim samym kombinezonie, zasalutował ostro wielką rę kawicą i staną ł tak, jakby miał najlepszą wolę zepchną ć Pirxa na dó ł.

Kiedy tamci poszli przodem, Pirx spytał zdziwiony:

— Ty też lecisz? Nie był o cię na liś cie.

— Brendan zachorował. Lecę za niego — odparł Boerst. Pirxowi zrobił o się na chwilę trochę gł upio. To był a w koń cu jedyna, ale to jedyna rzecz, dzię ki któ rej mó gł by się wznieś ć choć o milimetr wyż ej ku niebotycznym regionom, na któ rych ż ył sobie Boerst, jakby specjalnie się o to wcale nie starają c. Był nie tylko najzdolniejszy na kursie, co Pirx stosunkowo ł atwo mu wybaczał, a nawet ż ywił dla matematycznych talentó w Boersta pewien szacunek — od czasu kiedy był ś wiadkiem, jak Boerst zmagał się dzielnie z elektronowym Kalkulatorem i stracił tempo dopiero przy pierwiastkach czwartego stopnia — i nie tylko miał zamoż nych rodzicó w, tak ż e wcale nie musiał oddawać się marzeniom o dwukoronó wkach, zapodziewają cych się w starych portkach — ale miał ś wietne wyniki w lekkoatletyce, skakał jak szatan, ś wietnie tań czył i, co tu duż o gadać, był bardzo przystojny, czego niepodobna był o powiedzieć o Pirxie.

Szli dł ugim pomostem, mię dzy kratowymi wspornikami stropu, mijają c ustawione kolejno rakiety, aż zalał a ich jasnoś ć, bo ta czę ś ć stropu był a już odsunię ta na przestrzeni dwustu metró w. Na betonowych, ogromnych lejach, któ re chwytał y w siebie i odprowadzał y ogień odrzutu, stał y obok siebie dwa stoż kowate kolosy — przynajmniej wyglą dał y w oczach Pirxa jak kolosy — każ dy miał czterdzieś ci osiem metró w wysokoś ci i jedenaś cie metró w ś rednicy u samego doł u, w boosterze.

Do wł azó w, już odś rubowanych, przerzucone był y mał e mostki, przejś cia zagradzał y jednak ustawione poś rodku, oł owiane przyciski, każ dy z mał ą czerwoną chorą giewką na gię tkim proporczyku. Pirx wiedział, ż e sam odstawi na bok chorą giewkę, kiedy na pytanie, czy gotó w jest podją ć się wykonania zadania, odpowie, ż e tak — i ż e zrobi to pierwszy raz w ż yciu. I nagle opanował o go prześ wiadczenie, ż e kiedy bę dzie odsuwał proporczyk, potknie się o linkę i na pewno przewró ci się jak dł ugi — takie rzeczy się zdarzał y. A jeż eli komukolwiek zdarzał y się takie rzeczy, to jemu powinno się był o coś takiego przytrafić, bo myś lał czasem, ż e nie ma szczę ś cia. Wykł adowcy okreś lali to inaczej — ż e jest gapą, niezguł ą i myś li w każ dej chwili o wszystkim opró cz tego, o czym akurat trzeba myś leć. Prawda, ż e Pirxowi był o o wiele rzeczy ł atwiej niż o sł owa. Mię dzy jego dział aniem a myś leniem, odzianym w sł owa, ział a moż e nie przepaś ć … w każ dym razie był a tam jakaś przeszkoda, któ ra utrudniał a mu ż ycie. Wykł adowcy nie wiedzieli, ż e Pirx jest marzycielem. O tym nikt nie wiedział. Są dzili, ż e on w ogó le o niczym nie myś li. A to nie był o prawdą.

Zerkną ł ką tem oka i zobaczył, ż e Boerst ustawił się już, jak należ y, o krok od wejś cia na przerzucony do wł azu mostek, wyprę ż ył się i czekał z rę kami przyciś nię tymi do nie nadę tych, gumowych obrę czy kombinezonu.

Pomyś lał, ż e Boerstowi jest do twarzy nawet w tym dziwacznym stroju, jakby wykrojonym ze stu pił ek futbolowych naraz, i ż e kombinezon Boersta naprawdę jest nie nadę ty, podczas kiedy jego kombinezon miejscami jak gdyby ma jeszcze w sobie sporo powietrza — i dlatego tak niedobrze mu się chodzi, i musi tak szeroko stawiać nogi. Zebrał je razem, jak mó gł, ale obcasy nie chciał y mu się zejś ć. Dlaczego Boerstowi chciał y? To był o niejasne. Gdyby nie Boerst, zapomniał by zresztą na ś mierć o tym, ż e trzeba przybrać zasadniczą postawę tył em do rakiety, a frontem do trzech ludzi w mundurach. Podeszli najpierw do Boersta — dajmy na to dlatego, ż e był on na B, ale to też nie był zupeł ny przypadek albo raczej: był to przypadek na niekorzyś ć Pirxa, ponieważ zawsze musiał dł ugo czekać na „wyrwanie” i denerwował się, bo wolał, aby zł e wydarzył o mu się od razu.

Sł yszał pią te przez dziesią te z tego, co mó wili do Boersta, a Boerst wycią gnię ty jak struna odpowiadał szybko, tak szybko, ż e Pirx nic nie zrozumiał. Potem podeszli do niego, a kiedy Szef zaczą ł mó wić, Pirxowi naraz przypomniał o się, ż e miał o ich dziś lecieć przecież trzech, a nie dwó ch, gdzież wię c podział się ten trzeci? Na szczę ś cie usł yszał sł owa Szefa i w ostatniej chwili zdą ż ył wypalić:

— Kadet Pirx gotó w do odbycia lotu.

— M… tak — powiedział Szef. — I kadet Pirx oś wiadcza, ż e jest zdró w na ciele i umyś le — ehem — w granicach swoich moż liwoś ci?

Szef lubił doczepiać takie kwiatuszki do stereotypowych pytań i mó gł sobie na to pozwolić, bo był Szefem. Pirx powiedział, ż e jest zdró w.

— Na okres trwania lotu mianuję kadeta pilotem — wypowiedział Szef sakramentalną formuł ę i cią gną ł:

— Zadanie: start pionowy na boosterze poł ową mocy. Wejś cie na elipsę B 68. Na elipsie poprawka do orbity trwał ej z okresem obrotu 4 godziny 26 minut. Oczekiwanie na orbicie dwu statkó w bezpoś redniej ł ą cznoś ci typu JO 2. Prawdopodobna strefa kontaktu radarowego — sektor III, satelita PAL z moż liwym odchyleniem dopuszczalnym sześ ć sekund ł uku. Nawią zać kontakt na fonii celem uzgodnienia manewru. Manewr: zejś ć z orbity trwał ej kursem 60 stopni 24 minuty szerokoś ci pó ł nocnej, 115 stopni 3 minuty 11 sekund dł ugoś ci wschodniej. Przyspieszenie począ tkowe — 2, 2 g. Przyspieszenie koń cowe po 83 minutach — O. Nie odrywają c się poza zasię g fonii, pilotować oba JO 2 w szyku tró jkowym do Księ ż yca, wejś ć w jego strefie ró wnikowej na orbitę tymczasową wedł ug wskazań Luna PELENG, upewnić się, ż e oba pilotowane statki znajdują się na orbicie i, schodzą c z niej przyspieszeniem i kursem wedł ug wł asnego uznania, wró cić na orbitę trwał ą w obrę bie satelity PAL. Tam oczekiwać dalszych rozkazó w.

Na kursie mó wiono, ż e wkró tce pojawią się — zastę pują c dotychczasowe ś cią gaczki — bryki elektronowe, to jest mikromó zgi wielkoś ci pestki od wiś ni, któ re moż na bę dzie nosić w uchu albo pod ję zykiem, i któ re podpowiedzą zawsze i wszę dzie wszystko, co okaż e się akurat potrzebne. Ale Pirx nie wierzył w to, uważ ają c, nie bez sł usznoś ci, ż e kiedy się pojawią, nie bę dzie już trzeba kadetó w. Na razie musiał sam powtó rzyć cał y tenor zadania — i zrobił to, raz jeden tylko pomyliwszy, ale to gruntownie, minuty i sekundy czasu z sekundami i minutami dł ugoś ci i szerokoś ci. Po czym, spocony jak mysz w swojej przeciwpotnej bieliź nie, pod grubą powł oką kombinezonu, czekał na dalszy rozwó j wypadkó w. Powtó rzyć zadanie — powtó rzył, ale treś ć jego nie zaczę ł a jeszcze docierać do jego ś wiadomoś ci. Jedyną myś lą, jaka w nim bez przerwy krą ż ył a, był o: „Ale mi dali ł upnia!! ”

Zaciskał w lewej garś ci bryk, podają c prawą rę ką ksią ż kę nawigacyjną. Ustne recytowanie zadania był o zwyczajną szykaną — i tak dostawał o się je napisane, z wykreś lonym pierwszym kursem. Szef wł oż ył kopertę z zadaniem do kieszonki pod okł adką ksią ż ki, oddał mu ją i spytał:

— Pilot Pirx gotó w do startu?

— Gotó w! — odpowiedział pilot Pirx. W tej chwili miał już tylko jedno ż yczenie: znaleź ć się w sterowni. Marzył o rozpię ciu kombinezonu, przynajmniej pod szyją.

Szef cofną ł się o krok.

— Do — pocisku! — krzykną ł wspaniał ym, stalowym gł osem, któ ry, jak dzwon, przecią ł gł uchy, nieustają cy hał as olbrzymiej hali. Pirx zrobił zwrot w tył, zł apał czerwoną chorą giewkę, potkną ł się o jej linkę, w ostatniej chwili chwycił ró wnowagę i wmaszerował jak Golem na cienki pomost. Kiedy był w jego poł owią, Boerst (widziany z tył u przypominał jednak pił kę futbolową ) wchodził już do swojej rakiety.

Wpuś cił nogi do ś rodka, chwycił się masywnego ocembrowania wł azu, zjechał elastyczną rynienką w dó ł, nie stawiają c stó p na szczebelkach (szczebelki są tylko dla umierają cych pilotó w — mawiał Oś la Ł ą czka), i zabrał się do zamykania klapy. Ć wiczyli to na „fantomach” i na prawdziwej klapie — tyle ż e wyję tej z rakiety i zamocowanej na ś rodku sali ć wiczeń — setki i tysią ce razy. Niedobrze się od tego robił o — lewa korba, prawa korba, do poł owy drogi, kontrola oszczelnień, druga poł owa obrotu obu korb, docisk, kontrola na szczelnoś ć pod ciś nieniem, zagł uszenie wł azu wewnę trzną pokrywą osł ony, nasunię cie osł ony przeciwmeteorytowej, wyjś cie ze studzienki wł azu, zamknię cie drzwi kabiny, docisk, korba, druga korba, rygiel, koniec.

Pirx myś lał sobie, ż e Boerst na pewno dawno już siedzi w swojej szklanej kuli, kiedy on dopiero zakrę ca koł o zamachowe docisku — i przyszł o mu do gł owy, ż e i tak przecież nie wystartują razem, startował o się w odstę pach sześ ciominutowych i nie był o się czego spieszyć. Ale lepiej jednak siedzieć już na miejscu i wł ą czyć swó j radiofon — przynajmniej sł yszał by komendy, jakie wydają Boerstowi. Ciekawe, jakie on dostał zadanie?

Ś wiatł a automatycznie zapalił y się w ś rodku, kiedy tylko przymkną ł zewnę trzną klapę. Zaryglowawszy cał y kram, po wysł anych bardzo szorstkim i mię kkim zarazem plastikiem stopniach malutkiej pochylni przeszedł na miejsce pilota.

Diabli wiedzą, dlaczego w tych mał ych jednoosobowych rakietkach pilot siedział w wielkiej szklanej bani trzymetrowej ś rednicy. Bania ta, choć zupeł nie przezroczysta, nie był a oczywiś cie ze szkł a — w dodatku prę ż na, o elastycznoś ci grubej, bardzo twardej gumy. Ten pę cherz, z rozkł adanym fotelem pilota poś rodku, wpasowany był dopiero w gł ą b wł aś ciwej sterowni — pomieszczenia z lekka stoż kowatego, tak ż e siedzą c w swoim „fotelu dentystycznym” — tak go nazywano — i mogą c obracać się na jego pianowej osi, pilot widział, poprzez szklane ś ciany pę cherza, w któ rym był zamknię ty, wszystkie tablice zegaró w, wskaź niki, ekrany przednie, tylne, boczne, tarcze obu kalkulatoró w i astrografu oraz — najś wię tszy z ś wię tych — trajektometr, któ ry grubą, mocno ś wiecą cą wstę gą rysował na matowej, wypukł ej tarczy drogę pocisku wzglę dem tł a nieruchomych gwiazd w projekcji Harelsbergera. Elementy tej projekcji trzeba był o znać na pamię ć i umieć je odczytywać z aparatu w każ dej pozycji, nawet wiszą c do gó ry nogami. Kiedy już pilot uł oż ył się na fotelu, miał po obu bokach cztery rę kojeś ci gł ó wne reaktora i sterowniczych dysz odchylają cych, trzy awaryjne, sześ ć dź wigni mał ego pilotaż u, pokrę tł a rozruchu i biegu jał owego oraz regulator mocy, cią gu, przedmuchu dysz, a nad samą podł ogą — wielkie szprychowe kó ł ko aparatury klimatyzacyjnej, tlenowej, rą czkę instalacji przeciwpoż arowej, wyrzutni reaktora (gdyby rozpoczę ł a się w nim reakcja ł ań cuchowa nie kontrolowana), linkę z pę tlą, przymocowaną do wierzchu szafki z termosami i jedzeniem, pod stopami zaś — wymoszczone mię kko i opatrzone strzemiennymi pę tlicami pedał y hamownic i bezpiecznik wyrzutowy, któ rego naciś nię cie (pierwej trzeba był o nogą rozbić jego koł pak i pchną ć go do przodu) wyrzucał o pę cherz razem z fotelem i pilotem oraz wylatują cymi za nim strunami spadochronu pierś cienno–wstę gowego.

Poza tym celem gł ó wnym — ratowania pilota w wypadku nie dają cej się opanować awarii — miał jeszcze szklany pę cherz coś osiem bardzo waż nych powodó w, dla któ rych został skonstruowany i Pirx w pewnych pomyś lnych okolicznoś ciach potrafił by je nawet wszystkie wyrecytować, ale ż aden nie trafiał jemu (ani innym kursantom) do przekonania.

Uł oż ywszy się należ ycie, z wielkim trudem zginają c się w pasie, aby wkrę cić wszystkie wystają ce i zwisają ce z niego rurki, kable i przewody w koń có wki, sterczą ce z fotela (przy czym za każ dym razem, kiedy pochylał się do przodu, kombinezon pchał go mię kką buł ą w brzuch), naturalnie pomylił kabelek fonii z grzejnym; na szczę ś cie miał y ró ż ny gwint, ale o pomył ce przekonał się dopiero, gdy zaczę ł y bić na niego sió dme poty — i w szmerze sprę ż onego powietrza, któ re bł yskawicznie wypeł nił o cał y kombinezon, opadł z westchnieniem w tył, przekł adają c lewą i prawą rę ką oba udowo—barkowe pasy.

Prawy zaczepił się od razu, a lewy czegoś nie chciał. Wydę ty jak opona koł nierz nie pozwalał mu zerkną ć w tył, wię c tylko mordował się, tkają c na oś lep szerokim karabinkiem pasa — jednocześ nie dobiegł y go stł umione gł osy w sł uchawkach:

— …Pilot Boerst na AMU 18! Start wedł ug fonii w chwili zero. Uwaga — gotó w?

— Pilot Boerst na AMU 18 gotó w do startu wedł ug fonii w chwili zero! — padł a jak wystrzelona odpowiedź. Pirx zaklą ł — karabinek zaskoczył. Opadł w gł ą b mię kkiego fotela, tak zmę czony, jakby wł aś nie powró cił z bardzo dł ugiego, ś ró dgwiezdnego lotu.

— Dwadzieś cia trzy — do startu. — Dwadzieś cia dwa — do startu. Dwa… — mamrotał o w sł uchawkach.

Podobno raz zdarzył o się, ż e usł yszawszy gromowe zero, wystartował o dwu kursantó w naraz — ten wł aś ciwy i ten, któ ry czekał obok na swoją kolejkę — i szli w odległ oś ci dwustu metró w pionowymi ś wiecami, mogą c w każ dym uł amku sekundy zderzyć się — przynajmniej opowiadano tak na kursie. Od tego czasu — podobno — kabel zapł onowy wł ą czano w ostatniej chwili, zdalnie, robił to sam komendant lotniska ze swojej nawigatorni — i cał e to liczenie był o zwykł ym bluffem. Nikt jednak nie wiedział, jak jest naprawdę.

— Zero!! — rozległ o się w sł uchawkach. Jednocześ nie Pirx usł yszał stł umiony, przecią gł y ł oskot, jego fotel zadrgał leciutko, odbite iskierki ś wiateł delikatnie poruszył y się w szklanej osł onie, pod któ rą leż ał rozpostarty, patrzą c w sufit — to znaczy w astrograf, wskaź niki cyrkulacji chł odzenia, cią gu dysz gł ó wnych, dysz pomocniczych, gę stoś ci strumienia neutronó w, wskaź nik zanieczyszczeń izotopowych i jeszcze osiemnaś cie innych, któ rych poł owa zajmował a się wył ą cznie samopoczuciem boostera — drganie osł abł o, ś ciana gł uchego huku przesunę ł a się gdzieś obok i zdawał a się rozpł ywać w gó rze, jak gdyby w niebo podniesiona został a jakaś niewidzialna kurtyna, grom był coraz dalszy i coraz bardziej, jak zwykle, podobny do odgł osu dalekiej burzy, aż zrobił o się cicho.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.