|
|||
STANISŁAW LEM 7 страницаTamten konał, a on, z wpó ł otwartymi ustami, wpatrywał się chciwie w ruchy katodowego pł omyczka wcią ż takie same, powolne, zą bkowane drugim rytmem... Nagle, sam dobrze nie pojmują c, dlaczego to robi, chwycił kabel antenowy i wyrwał go z kontaktu. I stał a się zdumiewają ca rzecz: wskaź nik, , z odł ą czoną anteną, oderwany od impulsó w zewnę trznych, zamiast znieruchomieć, wachlował cią gle to samo... Wcią ż w tym niepoję tym osł upieniu Pirx dopadł do pulpitu i zwię kszył nachylenie anteny radarowej. Daleki bł ysk, trwają cy pod Bramą Sł oneczną, począ ł wę drować ku krawę dzi ekranu. Radar wychwytywał coraz bliż sze sektory otoczenia, aż nagle pojawił się w nim drugi rozbł ysk, daleko wię kszy i silniejszy. Drugi skafander! To na pewno był czł owiek. Poruszał się. Powoli, miarowo schodził w dó ł, wymijają c na swej drodze jakieś przeszkody, bo skrę cał raz w lewo, raz w prawo - i zmierzał prosto ku Bramie Sł onecznej, ku tej drugiej, dalekiej iskierce - ku drugiemu czł owiekowi? Pirxowi omal oczy nie wyszł y z gł owy. Iskry był y naprawdę dwie, bliska - ruchoma, i daleka - bezwł adna. W Mendelejewie był o dwu ludzi, Langner i on. Aparatura mó wił a, ż e jest ich trzech. Nie mogł o być trzech. Wię c kł amał a. W czasie kró tszym od potrzebnego, aby to wszystko przemyś leć, był już w komorze z rakietnicą i nabojami. Po nastę pnej minucie stał na wypukł oś ci kopuł y i raz po raz strzelał sygnał owymi rakietami, mierzą c stromo w dó ł, wcią ż w jednym kierunku - Bramy Sł onecznej. Ledwo nadą ż ał z wyrzucaniem gorą cych ł usek. Cię ż ka kolba rakietnicy skakał a mu w rę ku. Nie sł ychać był o nic, po spuszczeniu cyngla przechodził lekki cios odrzutu, wykwitał y smugi ognia, zieleń brylantowa i purpurowy pł omień, strzelają cy kroplami czerwieni, i wytrysk gwiazd szafirowych - walił raz za razem, nie przebierają c w kolorach... Aż z doł u z nieskoń czonych mrokó w bł ysnę ł o w odpowiedzi, i pomarań czowa gwiazda, wybuchają c nad jego gł ową, oś wietlił a go i obsypał a, jakby w nagrodę, deszczem pł oną cych strusich pió r. I druga deszczem szafirowego zł ota. Strzelał. I tamten strzelał, wracają c: bł yski odpaleń zbliż ał y się. Aż w któ rymś zobaczył widomą sylwetkę Langnera. Poczuł nagł ą sł aboś ć. Cał e jego ciał o pokrył o się potem. Nawet gł owa. Ociekał, jakby wylazł z ką pieli. Nie puszczają c rakietnicy, usiadł, bo nogi zrobił y się nieprzyjemnie mię kkie w kolanach. Zwiesił je w dó ł przez otwartą klapę do wnę trza komory i czekał, dyszą c, na Langnera, któ ry był tuż.
To był o tak. Kiedy Pirx wyszedł, Langner, zaję ty w kuchni, nie patrzał na wskaź niki. Zobaczył je dopiero po kilku minutach. Nie wiadomo dokł adnie, po ilu. W każ dym razie musiał o to być wtedy, gdy Pirx manipulował przy gasną cym reflektorze. Kiedy znikł z pola widzenia radaru, automat zaczą ł zmniejszać nachylenie anteny i czynił to tak dł ugo, aż wirują ca wią zka promieni dotknę ł a podnó ż a Bramy Sł onecznej. Langner zobaczył tam rozbł ysk, któ ry wzią ł za obraz skafandra, tym bardziej ż e nieruchomoś ć rzekomego czł owieka tł umaczył y wskazania oka magicznego: tamten (oczywiś cie pomyś lał, ż e to Pirx) oddychał jak nieprzytomny - jakby się dusił. Langner, na nic już nie czekają c, natychmiast wł oż ył skafander i pobiegł na ratunek. Obraz w radarze ukazywał w rzeczywistoś ci najbliż szą z szeregu aluminiowych tyk, tę, któ ra stoi nad samą przepaś cią. Langner moż e by się w pomył ce zorientował, ale był o wszak jeszcze wskazanie “oka”, któ re zdawał o się wspierać i potwierdzać radarowe. Gazety pisał y potem, ż e “okiem” i radarem zawiadywał a elektronowa aparatura, rodzaj mó zgu elektronowego, w któ rym podczas katastrofy Rogeta utrwalił się rytm oddechowy tego konają cego Kanadyjczyka i “mó zg” powtarzał go, ó w rytm, gdy zachodził a “podobna sytuacja”. Ż e to był rodzaj odruchu warunkowego na pewien okreś lony stan “wejś ć ” elektrycznej sieci. W rzeczywistoś ci rzecz miał a się daleko proś ciej. Na Stacji nie był o ż adnego “mó zgu elektronowego”, a tylko zwykł y automatyczny rozrzą d, pozbawiony jakiejkolwiek “pamię ci”. “Agonalny rytm oddechowy” powstawał wskutek przebicia mał ego kondensatorka; dawał o ono znać o sobie tylko wó wczas, kiedy otwarta był a klapa wyjś ciowa. Napię cie przeskakiwał o wtedy z jednego obwodu w drugi i na siatce “oka magicznego” powstawał o “dudnienie”. Tylko na pierwszy rzut oka przypominał o “agonalny oddech”, gdyż przyjrzawszy się lepiej, moż na był o bez trudu dostrzec nienaturalne drż enie seledynowych skrzydeł ek. Langner szedł już ku przepaś ci, gdzie, jak są dził, znajduje się Pirx - oś wietlał sobie drogę reflektorem, a w miejscach nieprzejrzystych rakietami. Dwa ich odpalenia zauważ ył Pirx, gdy wracał do Stacji. Pirx z kolei po czterech czy pię ciu minutach zaczą ł przyzywać Langnera strzał ami z rakietnicy - i na tym się ich przygoda skoń czył a. Z Challiersem i Savage’em stał o się inaczej. Savage też moż e powiedział wychodzą cemu Challiersowi: “Wró ć szybko”, tak jak to powiedział Pirxowi Langner. A moż e Challiers spieszył się, bo się zaczytał i wyszedł pó ź niej niż zwykle. Dosyć, ż e nie zamkną ł klapy. Potrzebne był o, aby bł ą d aparatury mó gł dać zgubne rezultaty - drugie jeszcze przypadkowe skojarzenie czynnikó w: coś musiał o idą cego po klisze zatrzymać w studzience tak dł ugo, aby antena radaru wznoszą ca się o kilka stopni przy każ dym nastę pnym obrocie odnalazł a wreszcie aluminiową tykę nad przepaś cią. Co zatrzymał o Challiersa? Nie wiadomo. Awaria reflektora prawie na pewno nie: zdarza się zbyt rzadko. Coś jednak opó ź nił o jego powró t dostatecznie dł ugo, aż pojawił się w ekranie fatalny rozbł ysk, któ ry Savage, jak potem Langner, wzią ł za obraz skafandra. Opó ź nienie musiał o wynosić co najmniej trzynaś cie minut: stwierdził y to wykonane potem pró by. Savage poszedł ku przepaś ci, by szukać Challiersa. Challiers, wró ciwszy ze studzienki, zastał Stację pustą, zobaczył ten sam obraz, co Pirx - i sam z kolei wyszedł, na poszukiwanie Savage’a. Być moż e Savage, dotarł szy do Bramy Sł onecznej, poniewczasie zorientował się w tym, ż e radar ukazywał tylko obraz metalowej rurki wbitej w piarg, ale w drodze powrotnej upadł i rozbił szybkę skafandra. Moż e i nie dociekł mechanizmu zjawiska, a tylko po daremnych poszukiwaniach, nie mogą c znaleź ć Challiersa, zapę dziwszy się w jakieś przepaś ciste miejsce, upadł - tych wszystkich szczegó ł ó w nie dał o się wyś wietlić. Dosyć, ż e obaj Kanadyjczycy zginę li. Katastrofa mogł a się wydarzyć tylko o ś wicie. Bo gdy nie był o radiowych zakł ó ceń, pozostają cy na Stacji czł owiek mó gł prowadzić rozmowę z wychodzą cym, nawet nie opuszczają c kuchni Katastrofa mogł a się wydarzyć tylko wtedy, gdy wychodzą cy się spieszył. Zostawiał wtedy klapę otwartą : jedynie wtedy, przy takiej konfiguracji poł ą czeń, ujawniał się bł ą d aparatury. Ale poza tym temu, kto się spieszy, ł atwiej na ogó ł moż e się przytrafić, ż e wró ci pó ź niej, wł aś nie dlatego, bo chciał wró cić wcześ niej. Ż e upuś ci w poś piechu paczkę klisz, ż e coś potrą ci - takie rzeczy zdarzają się przy poś piechu. Obraz radarowy jest mał o wyraź ny: z odległ oś ci tysią ca dziewię ciuset metró w metalową tykę ł atwo wzią ć za skafander stoją cego czł owieka. Gdy zachodzi zbieg wszystkich okolicznoś ci, katastrofa był a moż liwa, a nawet prawdopodobna. Pozostają cy - dodajmy dla zupeł noś ci - musiał być w kuchni czy gdziekolwiek indziej, w każ dym razie nie w radiostacji, gdyż wtedy widział by, ż e jego towarzysz odchodzi we wł aś ciwym kierunku, i nie wzią ł by potem pojawiają cego się na poł udniu drobnego rozbł ysku za skafander. Challiers, oczywiś cie, nie przez przypadek znaleziony został tak blisko miejsca, w któ rym zginą ł Roget. Spadł w przepaś ć otwierają cą się pod miejscem, oznaczonym aluminiową tyką. Tyka znajdował a się tam, aby ostrzegać przed przepaś cią; Challiers szedł w tym kierunku, bo myś lał, ż e zmierza do Savage’a. Mechanizm fizyczny zjawiska był trywialnie prosty. Wymagał tylko okreś lonego nastę pstwa kilku wypadkó w i obecnoś ci takich czynnikó w, jak zakł ó cenia radiowe i otwarta klapa komory ciś nieniowej. Bardziej moż e godny uwagi był mechanizm psychologiczny. Kiedy aparatura, pozbawiona impulsó w zewnę trznych, wprawiał a w ruch “motylka oddechowego” oscylacją wewnę trznych napię ć, a na radarze pojawiał się obraz fał szywego skafandra, najpierw pierwszy, a potem drugi przychodzą cy czł owiek brał to za wskazania stanu realnego. Najpierw Savage myś lał, ż e widzi u przepaś ci Challiersa, potem - Challiers, ż e Savage’a. To samo zdarzył o się potem Pirxowi i Langnerowi. Dojś cie do podobnego wniosku uł atwione był o przez to, ż e każ dy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegó ł y katastrofy, któ ra pochł onę ł a ż ycie Rogeta, i pamię tał, jako rys specjalnie dramatyczny, historię dł ugiej agonii tamtego nieszczę ś nika, do koń ca wiernie przekazywanej obserwatorium na Stacji przez “oko magiczne”. Jeś li wię c - jak ktoś zauważ ył - moż na był o w ogó le mó wić o “odruchu warunkowym”, to przejawiał a go nie aparatura, lecz sami ludzie. Na pó ł ś wiadomie dochodzili do prześ wiadczenia, ż e w niepoję ty jakiś sposó b nieszczę ś cie Rogeta powtó rzył o się, wybierają c tym razem za ofiarę jednego z nich. - Teraz, kiedy wiemy już wszystko - powiedział Taurow, cybernetyk z Cioł kowskiego - powiedzcie nam, kolego Pirx, jak zorientowaliś cie się w sytuacji? Mimo ż e jak sami powiadacie, nie zrozumieliś cie mechanizmu zjawiska... - Nie wiem - powiedział Pirx. Przez okno bił a biał oś ć osł onecznionych szczytó w. Ich ostrza, jak koś ci wypraż one w ogniu, tkwił y w gę stej czerni nieba. - Chyba przez klisze. Kiedy je zobaczył em, zrozumiał em, ż e rzucił em je tak samo, jak Challiers. Moż e bym jednak poszedł, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Z kliszami, to, w koń cu, mó gł być przypadkowy zbieg okolicznoś ci. Ale mieliś my na kolację omlety - tak samo jak oni, w ten ich ostatni wieczó r. Pomyś lał em, ż e za wiele już tych przypadkó w: ż e to jest coś wię cej niż ś lepy traf. Te omlety... myś lę, ż e to one nas uratował y... - Otwarta klapa był a funkcją przyrzą dzania omletó w, jako wezwanie do poś piechu, rozumowaliś cie wię c cał kiem prawidł owo, ale to by was nie uratował o, gdybyś cie cał kowicie zaufali aparaturze - powiedział Taurow. Z jednej strony musimy jej ufać. Bez elektronowych urzą dzeń kroku nie zrobilibyś my na Księ ż ycu. Ale... za takie zaufanie czasem trzeba pł acić... - To prawda - odezwał się Langner. Wstał. - Muszę wam powiedzieć, panowie, czym najbardziej zaimponował mi mó j towarzysz gwiazdowy. Co do mnie, z tej karkoł omnej przechadzki wró cił em raczej bez apetytu. Ale on - poł oż ył rę kę na ramieniu Pirxa - po wszystkim, co zaszł o, usmaż ył te omlety i zjadł co do jednego. Tym zadziwił mnie! Bo wprawdzie przedtem już widział em, ż e jest bystry i zacny do poczciwoś ci... - Jaki?! - spytał Pirx.
|
|||
|