Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





STANISŁAW LEM 6 страница



Wię c jeden z nich porzucił lekturę, odł oż ył palą cą się fajkę, tak jak to się robi, gdy ktoś chce opuś cić pokó j na kilka minut i zaraz wró cić. A drugi odszedł od kuchennych przygotowań, od patelni z roztopionym tł uszczem, nie zatrzasną wszy nawet drzwi lodó wki.

Nał oż yli skafandry i wyszli, w noc. Ró wnocześ nie? Czy jeden po drugim? Po co? Doką d?

Ich pobyt na Stacji trwał już dwa tygodnie. Doskonale znali jej otoczenie. Zresztą, noc miał a się ku koń cowi. Za kilkanaś cie godzin miał o wzejś ć sł oń ce. Czemu nie zaczekali na wschó d; skoro obaj - czy jeden z nich - chciał schodzić na dno krateru? O tym, ż e taki był jak gdyby zamiar Challiersa, ś wiadczył o miejsce, w któ rym go znaleziono. Wiedział, jak i Savage, ż e zapuszczenie się na pł ytę skalną pod Sł oneczną Bramą, gdzie droga urywa się nagle, jest szaleń stwem. Ł agodna jej pochył oś ć przechodził a tu w stok coraz ostrzejszy, jakby zapraszają c do zejś cia w dó ł, ale kilkadziesią t krokó w niż ej ział y już utworzone katastrofą zerwy. Nowa droga omijał a to miejsce, szł a prosto dalej, wzdł uż linii aluminiowych prę tó w. Wiedział o tym każ dy, kto choć raz był na Stacji. I oto jeden ze stał ych jej pracownikó w poszedł wł aś nie tam, zaczą ł zstę pować po taflach idą cych w otchł ań, dlaczego? Ż eby się zabić?

Czy ktoś, kto chce popeł nić samobó jstwo, wstaje od ciekawej lektury, zostawia rozł oż oną ksią ż kę, odkł ada palą cą się fajkę i idzie na spotkanie ś mierci?

A Savage? W jakich okolicznoś ciach pę kł o szkł o jego heł mu? Czy dopiero wychodził ze Stacji, czy też do niej wracał? Chciał szukać Challiersa, któ ry nie wracał? Ale dlaczego nie poszedł z nim razem? A jeż eli poszedł, to jak mó gł pozwolić mu zejś ć ku przepaś ci?

Tyle był o pytań bez odpowiedzi.

Jedyna rzecz, wyraź nie znajdują ca się nie na swoim miejscu, to był a paczka klisz fotograficznych, sł uż ą cych do utrwalania kosmicznych promieni. Leż ał a w kuchni, na biał ym stoliku, obok czystych, pustych talerzy.

Komisja doszł a do nastę pują cego wniosku. W tym dniu peł nił dyż ur Challiers. Zagł ę biony w lekturze, w pewnym momencie spostrzegł, ż e dochodzi jedenasta.

O tej porze powinien był wymienić naś wietlone klisze nowymi. Klisze poddawano naś wietlaniu poza obrę bem Stacji. Jakieś sto krokó w w gó rę zbocza znajdował a się wykuta w skale studzienka, niezbyt gł ę boka, o ś cianach pokrytych oł owiem, aby klisze trafiane był y wył ą cznie promieniami, biegną cymi z zenitu. To był jeden z przestrzeganych warunkó w ó wczesnych prac. Challiers wstał zatem, odł oż ył ksią ż kę i fajkę, wzią ł nową paczkę klisz, wł oż ył skafander, opuś cił Stację przez komorę ciś nieniową, udał się do studzienki, wszedł do niej po wpuszczonych w cembrowinie szczeblach, zmienił klisze i zabrawszy naś wietlone, wracał.

Wracają c, zboczył z drogi. Nie zepsuł mu się aparat tlenowy, wię c nie zamą cił a mu przytomnoś ci anoksja, brak tlenu. Tyle co się dał o stwierdzić, gdy badano strzaskany skafander - po wydobyciu go z dna przepaś ci.

Czł onkowie komisji doszli do przekonania, ż e Challiers musiał ulec nagł emu zamroczeniu, w przeciwnym razie nie zmylił by drogi. Znał ją zbyt dobrze. Moż e zasł abł chwilowo i omdlał, moż e uległ zawrotowi gł owy, stracił orientację doś ć, ż e posuwał się naprzó d są dzą c, ż e wraca, gdy w rzeczywistoś ci kierował się prosto w oczekują cą go sto metró w dalej otchł ań.

Savage, nie mogą c doczekać się jego powrotu, zaniepokojony, porzucił kolacyjne przygotowania, usił ował nawią zać z nim ł ą cznoś ć radiową (stacja radiowa był a wł ą czona na ultrakró tkim zakresie fal ł ą cznoś ci lokalnej; mogł a zostać naturalnie wł ą czona wcześ niej, gdy ktoś z dyż urują cych usił ował pomimo zakł ó ceń nawią zać ł ą cznoś ć z Cioł kowskim, ale po pierwsze - radio Cioł kowskiego nie odebrał o ż adnych sygnał ó w, nawet zniekształ conych do niezrozumiał oś ci, po drugie zaś - taka moż liwoś ć był a mał o prawdopodobna i z tego powodu, ż e tak Savage, jak i Challiers doskonale pojmowali daremnoś ć pró b skomunikowania się w porze wł aś nie najwię kszych zakł ó ceń, przy nadchodzą cym ś wicie), a gdy to się nie powiodł o, bo Challiers w tym czasie już nie ż ył, Savage wł oż ywszy skafander wybiegł w ciemnoś ć i począ ł szukać towarzysza.

Być moż e, wskutek zdenerwowania milczeniem Challiersa i niepoję tym jego tak nagł ym zniknię ciem, zmylił drogę, albo raczej - gdyż on był z nich dwó ch bardziej wprawnym i doś wiadczonym gó roł azem - usił ują c systematycznie przeszukać pobliż e Stacji, niepotrzebnie i nadmiernie ryzykował - doś ć na tym, ż e w trakcie tych poszukiwań karkoł omnych upadł, strzaskawszy szkł o heł mu. Miał jeszcze doś ć sił, aby, zaciskają c rę ką powstał y otwó r, dobiec do Stacji i wspią ć się ku klapie. Ale nim zamkną ł ją, nim wpuś cił do komory powietrze, ostatek tlenu uciekł i Savage runą ł z ostatniego szczebla drabinki w omdlenie, któ re nastę pne sekundy obró cił y w ś mierć.

To wyjaś nienie podwó jnej tragedii nie przemawiał o Pirxowi do przekonania. Zapoznał się dokł adnie z charakterystyką obu Kanadyjczykó w. Szczegó lną uwagę poś wię cił przy tym Challiersowi, gdyż to on miał być mimowolnym sprawcą ś mierci wł asnej i swego towarzysza. Challiers miał trzydzieś ci pię ć lat. Był znanym astrofizykiem, ale i wprawnym alpinistą. Cieszył się doskonał ym zdrowiem, nie chorował; nie znał zawrotó w gł owy - przedtem pracował na.. ziemskiej” pó ł kuli Księ ż yca, gdzie stał się jednym z zał oż ycieli klubu gimnastyki akrobacyjnej, tej osobliwej dyscypliny, któ rej adepci potrafią wykonać dziesię ć salt z jednego odbicia przed pewnym lą dowaniem na ugię tych nogach albo utrzymać na swych barkach piramidę dwudziestu pię ciu ludzi!

I ten Challiers miał nagle bez ż adnej przyczyny zasł abną ć czy dostać rozstroju jakiegoś, sto krokó w od Stacji, i nie potrafił by, nawet gdyby mu się coś takiego przytrafił o, zejś ć ku niej szerokim zboczem, lecz poszedł by pod prostym ką tem, w fał szywym kierunku, przy czym musiał, przed dotarciem na ocalał ą czę ś ć drogi, pokonać w mrokach to wzgó rze gł azó w, któ re cią gnę ł o się na tył ach Stacji wł aś nie w tym miejscu?

I był jeszcze drugi szczegó ł, któ ry wedł ug Pirxa (ale nie tylko wedł ug niego) zdawał się, już bezpoś rednio, przeczyć wersji przyję tej w oficjalnym protokole.

Na Stacji panował ł ad. Ale znaleziono jedną rzecz nie na miejscu: ową paczkę klisz na stole kuchennym.

Wyglą dał o na to, ż e Challiers wyszedł, aby zmienić klisze. Ż e zmienił je. Ż e wcale nie poszedł ku przepaś ci, nie darł się ku niej przez wał piargó w, lecz najzwyczajniej wró cił do wnę trza Stacji. Ś wiadczył y o tym klisze. Poł oż ył je na stole kuchennym.

Dlaczego tam?

I gdzie był wtedy Savage?

Naś wietlone klisze, leż ą ce w kuchni - orzekł a komisja - musiał y pochodzić z ekspozycji poprzedniej, porannej. Jeden z naukowcó w poł oż ył je na stole przypadkiem. Jednakż e ż adnych klisz przy ciele Challiersa nie znaleziono.

Komisja uznał a, ż e paczka klisz mogł a wysuną ć się z kieszeni skafandra czy z rą k padają cego w przepaś ć i znikną ć w jednej z tysię cznych szczelin skalnego rumowiska. Pirxowi wyglą dał o to na nacią ganie faktó w do przyję tej hipotezy.

Schował protokoł y do szuflady. Nie musiał do nich już zaglą dać. Znał je na pamię ć. Powiedział sobie wtedy, a wł aś ciwie nie wyraził tej myś li sł owami, bo był a niewzruszoną pewnoś cią - ż e rozwią zanie tajemnicy nie krył o się w psychice obu Kanadyjczykó w. To znaczy, ż e nie był o ż adnego omdlenia, zasł abnię cia, zamroczenia przyczyna tragedii był a inna. Krył a się w samej Stacji albo na zewną trz niej. Zaczą ł od badania Stacji. Nie szukał ż adnych ś ladó w: chciał tylko dokł adnie poznać wszystkie szczegó ł y urzą dzeń. Spieszyć się nie musiał, czasu był o doś ć. Najpierw obejrzał komorę ciś nieniową. Kredowy kontur wcią ż jeszcze widniał u stó p drabinki. Pirx zaczą ł od drzwi wewnę trznych. Jak zwykle w mał ych komorach tego typu urzą dzenie pozwalał o otworzyć albo drzwi, albo klapę gó rnego wł azu. Przy otwartej klapie drzwi nie moż na był o odemkną ć. Wykluczał o to nieszczę ś liwe wypadki, spowodowane na przykł ad tym, ż e ktoś otwiera klapę, gdy ró wnocześ nie ktoś inny odmyka drzwi. Wprawdzie otwierał y się do ś rodka i panują ce wewną trz Stacji ciś nienie samo zatrzasnę ł oby je z sił ą niemal osiemnastu ton, ale mię dzy skrzydł em drzwi i framugą mogł a się znaleź ć na przykł ad czyjaś rę ka albo twardy jakiś przedmiot czy narzę dzie wtedy nastą pił aby wybuchowa ucieczka powietrza w pró ż nię. Z klapą sprawa był a o tyle bardziej skomplikowana, ż e jej poł oż enie sygnalizował centralny aparat rozrzą dczy, mieszczą cy się w radiostacji. Przy otwarciu klapy zapalał się na jego pulpicie czerwony wskaź nik. Ró wnocześ nie wł ą czał się samoczynnie odbiornik “zielonego sygnał u”. Był o to szklane oko w niklowym pierś cieniu, umieszczone w centrum ró wnież w oszklonej tarczy lokatora. Wachlowanie.. motylka” w oku powiadamiał o, ż e znajdują cy się na zewną trz Stacji czł owiek oddycha normalnie; ponadto ś wiecą ca smuż ka na tarczy lokatora, pokalibrowanej w segmenty, wskazywał a, gdzie ten czł owiek się znajdował.

Owa ś wiecą ca smuż ka wirował a zgodnie z obrotami umieszczonej na kopule anteny radarowej i ukazywał a, pod postacią fosforycznie mż ą cych konturó w, pobliż e Stacji.

W ś lad za biegną cym jak wskazó wka zegarowa promieniem, ekran wypeł nia charakterystyczna poś wiata, powstają ca przez odbicie fal radarowych od wszelkich materialnych obiektó w - a odziane w metaliczny skafander ciał o czł owieka przedstawiał o się jako rozbł ysk szczegó lnej sił y. Obserwują c ową szmaragdową, wydł uż oną plamkę, moż na też był o dostrzec jej ruchy - gdyż poruszał a się po sł abiej ś wiecą cym tle - i tym samym kontrolować tempo i kierunek, w jakim się czł owiek na zewną trz Stacji posuwał. Gó rna czę ś ć ekranu odpowiadał a terenom pod szczytem pó ł nocnym, gdzie znajdował a się studzienka badawcza; dolna poł owa, oznaczają ca poł udnie, wię c strefę podczas nocy zakazaną, był a drogą ku przepaś ciom.

Mechanizmy “oddychają cego motylka” i lokacji radarowej był y od siebie niezależ ne. “Oko” uruchamiał nadajnik poł ą czony z zaworami tlenowymi skafandra, pracują cy na czę stotliwoś ci bliskiej podczerwieni, a promień lokatora pó ł centymetrowe fale radiowe.

Aparatura posiadał a jeden lokator i jedno oko, ponieważ instrukcja przewidywał a, ż e tylko jeden czł owiek moż e znajdować się na zewną trz Stacji. Drugi, wewną trz niej, ś ledził jego stan; w razie wypadku obowią zany był oczywiś cie natychmiast pospieszyć mu z pomocą.

W praktyce, przy wycieczce tak niewinnej i kró tkiej, jaką był a wymiana klisz w studzience, ten, któ ry zostawał, mó gł, otwarł szy dwoje drzwi - kuchenki i radiostacji - obserwować wskaź niki, nie przerywają c kucharzenia. Moż na był o też utrzymywać ł ą cznoś ć gł osową, bo przybliż anie się terminatora, linii granicznej dnia i nocy, oznajmiał y ulewy trzaskó w, praktycznie uniemoż liwiają cych rozmowę.

Pirx badał sumiennie grę sygnał ó w. Przy otwarciu klapy czerwona lampka zapalał a się na pulpicie. Seledynowy wskaź nik jaś niał, lecz był nieruchomy, a jego “skrzydeł ka” stulone do martwych nitek, gdyż brakował o zewnę trznych sygnał ó w, któ re by je rozpostarł y. Promyk lokatora krą ż ył miarowo po jego tarczy, wywoł ują c na niej kształ t skamieniał ych duchó w - nieruchome sylwety skalnego otoczenia. Nie rozbł yskiwał w ż adnym miejscu swego obiegu, czym potwierdzał doniesienie oddechowego wskaź nika, ż e ż adnego skafandra w promieniu jego dział ania na zewną trz Stacji nie ma.

Pirx obserwował też, naturalnie, zachowanie aparatury, kiedy Langner wychodził zmieniać klisze.

Czerwona lampka zapalał a się i prawie natychmiast gasł a; gdy już z zewną trz zamykał klapę. Zielony motylek zaczynał miarowo pulsować. Pulsowanie to przyspieszał o nieznacznie po kilku minutach, bo Langner szedł w gó rę stoku doś ć szybko - nic dziwnego, ż e oddech jego przyspieszał. Jasny bł ysk jego skafandra widniał na ekranie znacznie dł uż ej od gasną cych zaraz po przejś ciu promienia wodzą cego konturó w skał. Potem motylek nagle kurczył się i zamykał, ekran zaś stawał się pusty - rozbł ysk skafandra nikł. To był o wtedy, gdy Langner wchodził do studzienki. Jej wył oż one oł owiem ś ciany odcinał y strumień sygnał ó w. Ró wnocześ nie na gł ó wnym pulpicie zapalał się purpurowy Alarm, a obraz widziany w lokatorze zmieniał się. Antena radaru, wirują c wcią ż tym samym ruchem, zmniejszał a swe nachylenie, aby kolejno przeczesywać coraz to dalsze segmenty terenu. To dział o się, ponieważ aparatura “nie wiedział a”, co się stał o: czł owiek nagle znikł z zasię gu jej elektromagnetycznej wł adzy. Po trzech, czterech minutach motylek zaczynał znó w wachlować, radar odnajdował zaginionego, oba niezależ ne ukł ady rejestrował y jego ponowną obecnoś ć. Langner, opuś ciwszy studzienkę, wracał. Alarm pł oną ł jednak dalej trzeba go był o dopiero wył ą czyć. Gdyby się tego nie zrobił o, czasowy wył ą cznik czynił to sam po dwu godzinach. Ż eby, w przypadku zapomnienia, aparatura niepotrzebnie nie pochł aniał a zbyt wiele prą du. Bo podczas nocy czerpali go tylko z akumulatoró w. W dzień ł adował o je Sł oń ce. Zorientowawszy się w dział aniu tych urzą dzeń, Pirx uznał, ż e nie jest specjalnie skomplikowane. Langner do jego eksperymentó w się nie wtrą cał. Uważ ał, ż e wypadek Kanadyjczykó w miał przebieg podobny do przedstawionego w protokoł ach Komisji, poza tym są dził, ż e wypadki muszą się zdarzać.

- Te klisze? - odparł na zarzut Pirxa. - Te klisze nie mają ż adnego znaczenia. Czł owiek nie takie rzeczy robi w zdenerwowaniu. Logika opuszcza nas duż o wcześ niej niż ż ycie. Wtedy każ dy zaczyna postę pować bezsensownie... Pirx zrezygnował z dalszej dyskusji.

Koń czył się drugi tydzień księ ż ycowej nocy. Pirx po wszystkich badaniach wiedział tyle, co na począ tku. Moż e naprawdę tragiczny wypadek miał zostać nie wyjaś niony na zawsze? Moż e był jednym ze zdarzeń trafiają cych się raz na milion - któ rych zrekonstruować niepodobna? Wcią gną ł się z wolna do wspó ł pracy z Langnerem. Coś w koń cu trzeba był o robić, zapeł nić czymś dł ugie godziny. Nauczył się posł ugiwania duż ym astrografem (a wię c jednak był a to zwykł a praktyka wakacyjna... ), potem zacią ł chodzić na zmianę z towarzyszem do studzienki, w któ rej poddawano klisze wielogodzinnej ekspozycji.

Zbliż ał się oczekiwany z niecierpliwoś cią ś wit. Spragniony wiadomoś ci ze ś wiata, Pirx manipulował przy radiostacji, lecz wydobył z gł oś nika tylko zwiastują ce niedaleki wschó d sł oń ca burze trzaskó w i gwizdó w. Potem był o ś niadanie, po ś niadaniu - wywoł ywanie pł yt, nad jedną Langner ś lę czał dł ugo, bo znalazł wspaniał y ś lad jakiegoś rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywoł ał do mikroskopu, ale ten okazał się oboję tny na uroki przemian ją drowych. Potem był obiad, godzina przy astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbliż ał a się pora kolacji. Langner krzą tał się już w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzień - wetkną ł w przejś ciu gł owę przez drzwi i powiedział, ż e wychodzi. Langner, zaję ty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudeł ku z proszkiem omletowym, mrukną ł mu, ż eby się spieszył. Omlety bę dą za dziesię ć minut.

Wię c Pirx, z paczką klisz w garś ci, już w skafandrze, sprawdziwszy, czy ś cią gacze dobrze dociskają heł m do obsady koł nierzykowej, otworzył na oś cież oboje drzwi kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory, zatrzasną ł drzwi hermetyczne, otworzył klapę, wylazł na wierzch, ale jej nie zamkną ł - wł aś nie, ż eby szybciej wró cić. Langner i tak nie wybiera się na zewną trz, wię c w takim postę powaniu nie był o nic zł ego.

Ogarnę ł a go ta sama ciemnoś ć, któ ra jest wś ró d gwiazd. Ziemska nie doró wnuje jej, bo atmosfera zawsze ś wieci sł abym, pobudzonym promieniowaniem tlenu. Widział gwiazdy i tylko po tym, jak tu i ó wdzie urywał y się wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej poznawał dookolną obecnoś ć skał. Zaś wiecił reflektor czoł owy i z miarowo koł yszą cą się przed sobą bladą plamą jasnoś ci dotarł do studni. Przeł oż ył nogi w cię ż kich butach przez cembrowinę (do księ ż ycowej lekkoś ci szybko się przywyka, trudniej do prawdziwego cię ż aru po powrocie na Ziemię ), zmacał na oś lep pierwszy szczebel, zlazł na dó ł i zabrał się do zmieniania klisz. Gdy kucną ł i pochylił się nad stojakami, ś wiatł o jego reflektora zamrugał o i zgasł o. Poruszył się, trą cił rę ką heł m - zapł onę ł o na powró t. A wię c ż aró wka był a cał a, tylko nie kontaktował a dobrze. Zaczą ł zbierać naś wietlone pł yty - reflektor bł ysną ł parę razy i znowu zgasł. Pirx ś lę czał kilka sekund w absolutnej ciemnoś ci, niepewny, co począ ć. Droga powrotna nie stanowił a problemu - znał ją na pamię ć, a poza tym na szczycie Stacji pł onę ł y dwa ś wiateł ka, zielone i niebieskie. Ale mó gł po omacku potł uc klisze. Raz jeszcze uderzył pię ś cią w heł m - reflektor zajaś niał. Szybko zanotował temperaturę, wetkną ł naś wietlone klisze do kaset, przy wkł adaniu kaset do futerał u przeklę ty reflektor znó w zgasł. Musiał odł oż yć klisze, ż eby kilkakrotnym uderzeniem w heł m zapalić go na powró t. Zauważ ył, ż e kiedy jest wyprostowany, reflektor pł onie, a kiedy się nachyla - gaś nie. Musiał wię c pracować w bardzo nienaturalnej pozycji. Nareszcie ś wiatł o wysiadł o już na dobre i ż adne uderzenia nie pomagał y. Teraz już o wracaniu na Stację, gdy miał wokó ł siebie porozkł adane klisze, nie był o mowy. Oparł się plecami o najwyż szy szczebel, odkrę cił zewnę trzną pokrywę, wtł oczył rtę ciowy palnik mocniej w obsadę i zał oż ył pokrywę z powrotem. Ś wiatł o już miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwycić. Pirx pró bował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetkną ł pokrywę z zewnę trznym szkł em reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozł oż ywszy nowe, ją ł leź ć na gó rę. Był moż e pó ł metra od otworu studni, gdy wydał o mu się, ż e w biał e ś wiatł o jego reflektora wmieszał się inny blask, chwiejny, kró tkotrwał y - spojrzał w gó rę, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.

Zdawał o mi się - pomyś lał.

Wylazł na wierzch, ale zdją ł go jakiś niejasny niepokó j. Nie szedł, biegł wielkimi susami, chociaż te księ ż ycowe skoki wbrew temu, co niejeden są dzi, wcale nie przyspieszają biegu; są dł ugie, ale też i leci się sześ ć razy wolniej aniż eli na Ziemi. Gdy był przy samej Stacji i rę kę kł adł na porę czy, zobaczył drugi bł ysk. Jak gdyby ktoś wystrzelił rakietę w stronie poł udniowej. Rakiety nie zobaczył, cał y widok zasł aniał a mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszaró w skalnych: wył onił y się na sekundę z czerni i znikł y.

Jak mał pa wlazł bł yskawicznie na szczyt kopuł y. Panował a ciemnoś ć. Gdyby miał rakietnicę, strzelił by, ale jej nie miał. Wł ą czył swoje radio. Trzaski. Piekielne trzaski. Klapa był a otwarta. Wię c Langner siedział w ś rodku.

Nagle pomyś lał, ż e jest idiotą. Jaka rakieta? To na pewno był meteor. Meteory nie ś wiecą w atmosferze, bo Księ ż yc jej nie ma: ś wiecą, gdy z kosmiczną szybkoś cią roztrzaskują się o skał y.

Skoczył do komory, zamkną ł klapę, wpuszczenie powietrza zaję ł o chwilę, wskazó wki pokazywał y wł aś ciwe ciś nienie: 0, 8 kg na centymetr kwadratowy; otworzył drzwi i, ś cią gają c w biegu heł m, wpadł do korytarzyka.

- Langner!! - zawoł ał.

Odpowiedział o mu milczenie. Tak jak stał, w skafandrze, wpadł do kuchni. Ogarną ł ją jednym spojrzeniem. Był a, pusta. Na stole - talerze, przygotowane do kolacji, w rondelku rozbeł tana papka omletowa, patelnia obok już wł ą czonego grzejnika.

- Langner! - rykną ł, rzucają c trzymane w rę ku klisze i skoczył do radiostacji. Był a ró wnież pusta. Nie wiadomo ską d, wezbrał a w nim pewnoś ć, ż e nie ma co szukać w obserwatorium, ż e Langnera nie ma na Stacji. Wię c to jednak był y rakiety, te bł yski? Langner strzelał? Wyszedł? Czemu? Szedł w stronę przepaś ci!

Nagle zobaczył go. Zielone oko mrugał o: oddychał.

A obracają cy się promień radaru wył awiał z ciemnoś ci mał y, ostry bł ysk - w najniż szej czę ś ci ekranu’. Langner szedł ku przepaś ci...

- Langner! Stó j! Stó j! ! ! Sł yszysz? Stó j! ! ! - krzyczał w mikrofon, nie spuszczają c z oka ekranu. Gł oś nik chrobotał. Trzaski zakł ó ceń, nic wię cej. Seledynowe skrzydeł ka wachlował y, ale nie jak przy normalnym oddechu: poruszał y się powoli, niepewnie, czasem zamierał y na dł ugą chwilę... jakby aparat tlenowy Langnera przestawał pracować. A ten ostry bł ysk w radarze był bardzo daleko pojawiał się na wrysowanej w szkł o siatce wspó ł rzę dnych u samego doł u ekranu, oddalony o pó ł tora kilometra w linii prostej... wię c już gdzieś poś ró d stoją cych dę ba wielkich pionowych pł yt pod Bramą Sł oneczną. I nie poruszał się wcale. Jaś niał, przy każ dym obrocie promienia wodzą cego, w tym samym dokł adnie miejscu, Langner upadł? Leż y tam, nieprzytomny?

Pirx wybiegł na korytarz. Do komory ciś nień, na zewną trz! Dopadł drzwi hermetycznych. Ale gdy biegł obok kuchni coś mignę ł o mu, czarnego, na biał o nakrytym stole. Te klisze fotograficzne, któ re przynió sł i machinalnie rzucił, przeraż ony nieobecnoś cią towarzysza. To go jakby sparaliż ował o. Stał na progu komory z heł mem w rę kach i nie ruszał się z miejsca.

To jest to samo, jak wtedy. To samo - pomyś lał Przygotowywał kolację: nagle wyszedł. Teraz ja wyjdę za nim i... obaj nie wró cimy. Klapa zostanie otwarta. Za kilka godzin Cioł kowski zacznie wzywać przez radio. Nie bę dzie odpowiedzi...

Coś krzyczał o w nim: ,, Wariacie, idź! Na co czekasz! On tam leż y! Moż e porwał a go lawina, zeszł a ze szczytu, nie sł yszał eś, bo tu nic nie sł ychać, on jeszcze tyje, nie rusza się, nie spadł, ale ż yje, oddycha, prę dzej.. “

A jednak stał bez ruchu. Nagle zawró cił, wpadł do radiostacji, przyjrzał się dobrze wskaź nikom.

Wszystko był o bez zmiany. Raz na cztery, pię ć sekund powolne rozszerzenie “motylka”, drgają ce, niepewne. I bł ysk w radarze - na skraju przepaś ci...

Sprawdził ką t nachylenia anteny. Był minimalny. Nie ogarniał a już pobliż a Stacji, wysył ał a impulsy na maksymalny zasię g.

Zbliż ył twarz do oddechowego wskaź nika, tak ż e miał go tuż przed oczyma. Zobaczył wtedy coś dziwnego. Zielonkawy, motyl” nie tylko rozkł adał i zwijał skrzydeł ka, ale zarazem drgał cał y miarowo, jakby na rytm oddechowy nał oż ony był drugi, daleko szybszy. Drgawki agonalne? Konwulsje?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.