|
|||
STANISŁAW LEM 5 страницаGdzie był a rakieta? Nie mó gł jej znaleź ć. Gdzie droga? Te zakosy, znaczone szeregami aluminiowych tyk? Takż e znikł y. Był a tylko przestrzeń skalnego cyrku w blasku oś lepiają cym i smugach czerni, cią gną cych się od rumowisk do rumowisk; jasna mą ka skalna podkreś lał a rzeź bę terenu, z jej groteskowymi rojami krateró w coraz to mniejszych w samym tylko obrę bie wał ó w Mendelejewa musiał y ich być setki, od pó ł kilometrowych do ledwo widocznych; każ dy był ś ciś le okrą gł y, z pierś cieniem o ł agodnym stoku zewnę trznym i bardziej spadzistym ku ś rodkowi, z centralną gó rką lub stoż kiem, a przynajmniej drobnym punktem, na kształ t pę pka - mniejsze był y wiernymi kopiami mał ych, mał e ś rednich, a wszystkie razem obejmował y ogrom ś cian skalnych tego koliska trzydziestokilkumetrowego. To są siedztwo chaosu i precyzji draż nił o umysł ludzki; był a w tym stwarzaniu i niszczeniu form wedł ug jedynego wzoru zarazem doskonał oś ć matematyczna i zupeł na anarchia ś mierci. Spojrzał w gó rę i w ty: - przez Bramę Sł oneczną wcią ż buchał y potoki biał ego ż aru. Kilkaset krokó w za wą skim ż lebem ś ciana cofnę ł a się, wcią ż szli cieniem, rozjaś nionym jednak ś wiatł em odbijanym przez pionową maczugę skalną, któ ra wzbijał a się z mrokó w chyba na dwa kilometry; przetrawersowali ję zyk piargu i ukazał się, zalany sł oń cem, stok niezbyt stromy; Pirx zaczynał odczuwać dziwne odrę twienie, nie mię ś ni, lecz umysł u, zapewne od nieustają cego napię cia uwagi - bo wszystko miał tu naraz i Księ ż yc, i jego dzikie gó ry, i noc lodowatą na przemian z przepł ywami nieruchomego upał u, i to olbrzymie, pochł aniają ce wszystko milczenie, w któ rym odzywają cy się od czasu do czasu w heł mie gł os ludzki był czymś nieprawdopodobnym, niewł aś ciwym... Jakby ktoś na szczyt Matterhornu nió sł zł otą rybkę w akwarium: tak odcinał się ó w gł os od zamarł ego otoczenia. Pnin skrę cił za rzucają cą ostatni cień iglicę i cał y zapalił się, jakby oblany ogniem - Pirxowi ten sam ogień chlusną ł w oczy, nim zdą ż ył jeszcze poją ć, ż e to sł oń ce, ż e wstą pili na gó rną, ocalał ą czę ś ć drogi. Szli teraz obok niebie szybko z opuszczonymi obiema zasł onami przeciwsł onecznych heł mó w. - Zaraz bę dziemy - powiedział Pnin. Tej drogi rzeczywiś cie mogł y uż ywać pojazdy. Był a wyryta w skale, a wł aś ciwie otwarta sterowanymi eksplozjami: wprowadzał a, pod nawisem Orlego Skrzydł a, na samą grań; był tam rodzaj niewielkiej przeł ę czki, z naturalnym, podcię tym od doł u kotł em skalnym. Ten kocioł umoż liwił zaopatrywanie stacji po katastrofie. Cię ż arowa rakieta przewoził a zapasy i specjalny moź dzierz najpierw wstrzeliwał się do celu - tego basenu skalnego - a potem zaczynał strzelać pojemnikami. Kilka ulegał o zwykle strzaskaniu, lecz wię kszoś ć wytrzymywał a strzał i zderzenie ze skał ą, bo ich pancerne korpusy był y nad wyraz odporne. Dawniej, kiedy nie był o jeszcze nawet Luny Gł ó wnej ani ż adnych w ogó le stacji, jedynym sposobem dostarczania zapasó w ekspedycjom zagł ę biają cym się w okolice Sinus Medii był o wł aś nie zrzucanie z rakiet zasobnikó w, a ż e spadochrony na nic by się nie zdał y, musiano konstruować te duralowe czy stalowe pudł a tak, by wytrzymał y gwał towny upadek. Ciskano je, niby bomby jakieś, a ekspedycja zbierał a pó ź niej rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra. Pojemniki te przydał y się teraz na nowo. Od przeł ę czy szlak wió dł pod samą granią ku pó ł nocnemu szczytowi Orlej Gł owy; jakieś trzysta metró w pod nim bł yszczał pancerny koł pak Stacji. Od strony stoku otaczał go pó ł pierś cień gł azó w, staczają cych się w przepaś ć i opasują cych stalową banię, któ ra stał a na ich drodze. Kilka takich gł azó w spoczywał o na betonowej platformie w pobliż u wejś cia. - To już nie moż na był o znaleź ć lepszego miejsca! - wyrwał się Pirxowi okrzyk. Pnin, któ ry stawiał już nogę na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał się. - Zupeł nie jakbym sł yszał Animcewa - powiedział i Pirx wyczuł w jego gł osie uś miech.
Pnin odszedł - sam - cztery godziny przed zachodem sł oń ca. Ale wł aś ciwie odszedł w noc, bo prawie cał a droga, któ rą musiał przebyć, ogarnię ta już był a nieprzeniknioną ciemnoś cią, i Langner, któ ry znał Księ ż yc, powiedział Pirxowi, ż e kiedy tamtę dy szli, nie był o jeszcze naprawdę zimno; skał a dopiero stygł a. Rzetelny mró z brał jaką ś godzinę po zapadnię ciu mrokó w. Umó wili się z nim, ż e da znać, gdy dotrze do rakiety. I rzeczywiś cie, w godzinę i dwadzieś cia minut pó ź niej ich radiostacja odezwał a się, mó wił Pnin. Zamienili tylko parę sł ó w, bo był już najwyż szy czas, tym bardziej ż e start odbyć się musiał w trudnych warunkach - rakieta nie miał a pionu, a ł apy jej doś ć gł ę boko weszł y w rumowisko i dział ał y jak rodzaj obcią ż onych balastem kotwic. Widzieli ten start, osuną wszy stalową okiennicę - nie sam jego począ tek, gdyż miejsce postoju zasł aniał y ż ebra gł ó wnej grani. Ale naraz mrok, gę sty i bezpostaciowy, przeszył a linia ognista, któ rej z doł u zawtó rował rudawy brzask, był o to ś wiatł o odrzutu, odbijane kurzawą, wydmuchnię tą spomię dzy gł azó w lawiniska. Ognisty grot szedł wyż ej i wyż ej, i nie widać był o wcale rakiety, tylko tę strunę pał ają cą, coraz cień szą, rozedrganą, rozpadają cą się na pasma - normalna pulsacja silnika idą cego cał ą mocą. Potem - a gł owy ich uniesione był y ku niebu i wypisują cy na nim odlot tor ogniowy spoczywał już wś ró d gwiazd - prosta pochylił a się ł agodnie i pię knym ł ukiem poszybował a za horyzont. Zostali sami, w ciemnoś ci, bo umyś lnie zgasili wszystkie ś wiatł a, ż eby pewniej widzieć start. Zasunę li pancerną klapę okna, zaś wiecili lampy i spojrzeli na siebie. Langner lekko się uś miechną ł i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stoł u, na któ rym spoczywał jego plecak. Zaczą ł wydobywać z niego ksią ż ki, jedną po drugiej, Pirx, oparty o zaklę sł ą ś cianę, stał na rozstawionych nogach, jak na pokł adzie odlatują cego daleko statku. Miał w sobie wszystko naraz, chł odne podziemia Luny Gł ó wnej, wą skie korytarze hotelowe, ich windy, turystó w skaczą cych pod sufit i wymieniają cych kawał ki nadtopionego pumeksu, lot do Cioł kowskiego, wielkich Rosjan, srebrną siateczkę radioteleskopu pomię dzy granią i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i tę drogę niesamowitą, poprzez skalny mró z i ż ar, z otchł aniami zaglą dają cymi w szybkę heł mu. Nie mó gł uwierzyć, ż e tak wiele pomieś cił o w sobie kilka zaledwie godzin - czas zolbrzymiał, ogarną ł te obrazy, pochł oną ł je, a teraz wracał y, jakby walczą c o pierwszeń stwo. Zamkną ł na chwilę rozpalone, suche powieki i znó w je otworzył. Langner systematycznie ukł adał ksią ż ki na pó ł ce i Pirxowi wydał o się, ż e poją ł tego czł owieka, jego spokojne ruchy, gdy stawiał tom obok tomu, nie wynikał y z tę poty ani oboję tnoś ci, nie przytł aczał go ten martwy ś wiat, bo mu sł uż ył: przybył na Stację, ponieważ tego chciał, nie tę sknił za domem, jego domem był y spektrogramy, wyniki obliczeń i miejsce, w któ rym powstawał y, wszę dzie mó gł być u siebie, skoro potrafił tak skoncentrować swoją zachł annoś ć: wiedział, po co ż yje - był ostatnim czł owiekiem, któ remu Pirx wyznał by swoje romantyczne marzenia o wielkim czynie. Pewno by się nawet nie uś miechną ł, jak przed chwilą, wysł uchał by go i wró cił do swojej pracy. Pirx przez mgnienie zazdroś cił mu tej pewnoś ci, samowiedzy, ale czuł zarazem obcoś ć Langnera, nie mieli sobie nic do powiedzenia i musieli przeż yć razem tę rozpoczynają cą się noc i dzień po niej. Obszedł oczami kabinę, jakby widział ją po raz pierwszy. Kryte plastykiem, zaklę sł e ś ciany. Zamknię te klapą pancerną okno. Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy. Kilka kolorowych reprodukcji mię dzy pó ł kami z fachową lekturą i wą ska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sobą w dwó ch rzę dach nazwiskami tych wszystkich, któ rzy byli tu przed nimi. Po ką tach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypeł nione okruchami ró ż nobarwnych minerał ó w, metalowe, lekkie krzesł a z nylonowymi siedzeniami. Mał y stó ł, nad nim chodzą ca na ramieniu lampa do pracy. Przez uchylone drzwi widać był o aparaturę radiostacji. Langner robił porzą dki w szafie, peł nej klisz fotograficznych. Pirx wyminą ł goi wyszedł. Z korytarzyka na lewo szł y drzwi do kuchenki, na wprost - do komory wyjś ciowej, na prawo - do dwu miniaturowych pokoikó w. Otworzył swó j. Opró cz ł ó ż ka, skł adanego krzeseł ka, wsuwanego w ś cianę pulpitu i pó ł eczki - nie był o tam nic. Strop z jednej strony nad ł ó ż kiem opadał skoś nie jak w mansardzie, nie pł asko jednak, lecz pó ł koliś cie, zgodnie z krzywizną zewnę trznego pancerza. Wró cił na korytarz. Drzwi komory ciś nieniowej miał y owalnie zaokrą glone naroż a, brzegi uję te grubą warstwą hermetyzują cego plastyku, koł o szprychowe i lampkę, ś wiecą cą, gdy przy otwartej klapie zewnę trznej w komorze panował a pró ż nia. Teraz lampka był a ciemna. Otworzył drzwi. Dwie lampy zaś wiecił y się automatycznie, ukazują c ciasną przestrzeń o nagich metalowych ś cianach, z pionową drabinką poś rodku; dochodził a do klapy w stropie. Pod ostatnim szczeblem widniał jeszcze, zatarty licznymi stą pnię ciami, kontur obrysowany kredą. W tym miejscu znaleziono Savage’a; leż ał skulony, trochę na boku, i nie moż na go był o podnieś ć, bo przymarzł do chropowatych pł yt wł asną krwią, któ ra rozerwał a mu oczy i twarz. Pirx patrzał na ten obrys biał awy, zaledwie przypominają cy sylwetę czł owieka, potem cofną ł się i zamkną wszy hermetyczne drzwi, podnió sł gł owę; usł yszał kroki na gó rze. To Langner wszedł po drabince, przystawionej do przeciwległ ej ś ciany korytarza, i krzą tał się w obserwatorium. Wetkną wszy gł owę przez okrą gł y otwó r podł ogi, Pirx ujrzał pokrowcem osł onię ty, podobny do niewielkiego dział a teleskop, kamery astrografó w i dwa spore aparaty - był a to komora Wilsona i druga, olejowa, wraz z bł yskowym urzą dzeniem do fotografowania ś ladó w. Stację przeznaczono do badania promieni kosmicznych, i klisze, któ rych się do tego uż ywa, był y wszę dzie: ich pomarań czowe paczki leż ał y mię dzy ksią ż kami, pod pó ł kami, w szufladach. obok ł ó ż ek, nawet w kuchence. I to był o już wszystko? Wł aś ciwie tak, jeś li nie liczyć wielkich zbiornikó w wody i tlenu, umieszczonych pod podł ogą, gł ucho osadzonych w skale księ ż ycowej, w samym masywie Mendelejewa. Nad drzwiami każ dego pomieszczenia znajdował się okrą gł y czujnik, wskazują cy stę ż enie dwutlenku wę gla. Nad nim widniał o dziurkowate sitko klimatyzatora. Aparatura pracował a bezgł oś nie. Wsysał a powietrze. oczyszczał a je z dwutlenku wę gla, dodawał a wł aś ciwą iloś ć tlenu, zwilż ał a lub osuszał a i tł oczył a z powrotem do wszystkich kabin. Pirx rad był każ demu stuknię ciu dochodzą cemu z obserwatorium; gdy milkł y, cisza rozrastał a się, ż e zaczynał sł yszeć szelest wł asnej krwi, jak w tym basenie eksperymentalnym, w “ką pieli wariackiej”, ale z niej w każ dej chwili moż na był o wyjś ć. Langner zeszedł na dó ł i przyrzą dził kolację - tak cicho i sprawnie, ż e kiedy Pirx wszedł do kuchenki, wszystko był o już gotowe. Jedli, nie odzywają c się prawie. “Poproszę só l. Chleb jest w puszkach? Jutro trzeba bę dzie otworzyć nową. Kawy czy herbaty? ” Tylko tyle. Pirxowi odpowiadał a teraz mał omó wnoś ć. Co wł aś ciwie jedli? Trzeci obiad w tym dniu? Czy moż e czwarty? A moż e już ś niadanie nastę pnej doby? Langner powiedział, ż e musi wywoł ać naś wietlone klisze. Poszedł na gó rę. Pirx nie miał nic do roboty. Nagle to zrozumiał. Przysł ali go po to, ż eby Langner nie był sam. Nie znał się przecież na astrofizyce, na promieniach kosmicznych. Gdzież by tam Langnerowi chciał o się go uczyć posł ugiwania się astrografem! Zdobył pierwszą lokatę, psychologowie stwierdzili, ż e nie moż e zwariować, rę czyli za niego. Wię c miał przesiedzieć w tym garnku dwa tygodnie nocy, a potem dwa tygodnie dnia, oczekują c nie wiadomo czego, baczą c nie wiadomo na co. To “zadanie”, ta “misja”, któ ra przed kilkunastu godzinami wydał a mu się niewiarygodnym szczę ś ciem, naraz ukazał a mu swoje wł aś ciwe oblicze bezkształ tnej pustki. Przed czym miał bronić Langnera i siebie? Jakich szukać ś ladó w? I gdzie? Czy są dził moż e, ż e odkryje coś, co przegapili wszyscy ś wietni specjaliś ci wchodzą cy w skł ad komisji, ludzie znają cy Księ ż yc od lat? Ależ był idiotą! Siedział przy stole. Trzeba był o zmyć naczynia. I zakrę cić kurek, bo woda, bezcenna woda, któ rą przywoż ono w postaci zamarznię tych blokó w i strzelano nią z moź dzierza, dwu i pó ł kilometrową parabolą, w kocioł u stó p Stacji, ta woda uciekał a, kapią c. Nie ruszał się. Rę ki nawet nie podnió sł, gdy opadł a bezwolnie na krawę dź stoł u. W gł owie miał ż ar i pustkę, ciemnoś ć i milczenie, któ re otaczał y stalową skorupę ze wszystkich stron. Przetarł oczy, pieką ce jak zasypane piaskiem. Wstał, jakby waż ył dwa razy wię cej niż na Ziemi. Zanió sł brudne talerze do zmywaka, rzucił je z hał asem, puś cił na nie strumyk ciepł ej wody. I myją c je, obracają c, zdrapują c zastygł e resztki tł uszczu, uś miechną ł się nad swoimi marzeniami, któ re odpadł y odeń gdzieś, na tej drodze ku grani Mendelejewa, i został y tak daleko, takie ś mieszne i obce, takie dawne, ż e nie musiał się ich wstydzić.
Z Langnerem moż na był o przeż yć dzień albo rok i niczego to nie zmieniał o. Pracował chę tnie, ale miarowo. Nigdy się nie spieszył. Nie miał ż adnych nał ogó w, ż adnych dziwactw, ś miesznostek. Kiedy się z kimś ż yje w takiej ciasnocie, byle gł upstwo zaczyna draż nić. Ż e ten drugi przesiaduje pod tuszem, ż e nie chce otwierać puszek ze szpinakiem, bo nie lubi szpinaku, ż e miewa humory, ż e pewnego dnia przestaje się golić i straszy kolą cą szczeciną, albo kiedy się goli i zadrapie, godzinę bę dzie się przeglą dał w lustrze, robią c miny, jakby był sam. Langner taki nie był. Jadł wszystko, choć bez zapał u. Nie miał humoró w, kiedy mial myć naczynia, mył je. Nie opowiadał dł ugo i szeroko o sobie i swoich pracach. Zapytany o coś, odpowiadał. Nie unikał Pirxa. Nie narzucał mu się. Wł aś ciwie ta nijakoś ć moż e i zaczę ł aby Pirxa draż nić, bo wraż enie pierwszego wieczoru - kiedy fizyk ustawiają cy na pó ł ce ksią ż ki wydał mu się wcieleniem skromnego bohaterstwa, a wł aś ciwie nie bohaterstwa, lecz godnej zazdroś ci, po stoicku mę ż nej postawy naukowej - to wraż enie znikł o i Pirxowi wydawał się ten towarzysz przymusowy czł owiekiem szarym do znudzenia. Ale Langner mimo wszystko nie nudził go ani draż nił, okazał o się bowiem, ż e on, Pirx, ma, na razie przynajmniej, i tak aż nadto zaję cia. Był o to zaję cie pochł aniają ce. Teraz kiedy znał Stację i jej otoczenie, jeszcze raz wzią ł się do studiowania wszystkich dokumentó w. Katastrofa zaszł a w cztery miesią ce po uruchomieniu Stacji. Wbrew spodziewaniom nie nastą pił a zresztą o ś wicie czy o zmierzchu, lecz w samo niemal księ ż ycowe poł udnie. Trzy czwarte przewieszonej pł yty Orlego Skrzydł a runę ł o bez jakichkolwiek zwiastunó w. Widowisko to miał o naocznych ś wiadkó w, w powię kszonej chwilowo do czterech osó b zał odze Stacji, któ ra oczekiwał a wł aś nie kolumny transporteró w z zapasami. Pó ź niejsze badania wykazał y, ż e wcię cie w gł ą b wielkiego filaru Orł a rzeczywiś cie naruszył o krystaliczny trzon skał i jego ró wnowagę tektoniczną. Anglicy zrzucili odpowiedzialnoś ć na Kanadyjczykó w, Kanadyjczycy na Anglikó w, lojalnoś ć zaś partneró w Wspó lnoty Brytyjskiej przejawiał a się w tym, ż e ostrzeż enia profesora Animcewa obie strony konsekwentnie przemilczał y. Jakkolwiek rzecz się miał a, skutki był y tragiczne. Czterej ludzie stoją cy przed Stacją, oddaloną w linii prostej od miejsca katastrofy o niecał ą milę, widzieli, jak oś lepiają ca ś ciana rozdwaja się, jak pę ka na kawał y system klinó w i muró w przeciwlawinowych, któ re ś cię ł y nastę pne uderzenia; jak ta cał a masa pę dzą cych brył znosi drogę wraz z podpierają cą ją formacją i schodzi w dolinę, któ ra przez trzydzieś ci godzin był a morzem ł agodnie falują cej bieli - pę dzony straszliwym impetem, zalew tej kurzawy osią gną ł w cią gu kilku minut przeciwległ ą ś cianę krateru. W zasię gu zniszczenia znalazł y się dwa transportery. Tego, któ ry zamykał kolumnę, w ogó le nie udał o się znaleź ć. Szczą tki pogrzebał a dziesię ciometrowa warstwa rumowiska. Drugi pró bował uciec. Znajdował się już poza nurtem lawiny, na gó rnym ocalał ym odcinku drogi, ale jedna ogromna brył a, przeskoczywszy zachowaną resztkę muru lawinowego, taranował a go i zmiotł a w trzystametrową przepaś ć. Jego kierowca zdoł ał otworzyć luk i wypadł na toczą ce się piargi. On jeden przeż ył swych towarzyszy, zresztą o kilka zaledwie godzin. Ale tych kilka godzin stał o się piekł em dla pozostał ych. Ó w czł owiek, Francuz kanadyjski, nazwiskiem Roget, nie stracił przytomnoś ci czy też odzyskał ją tuż po katastrofie - i z wnę trza biał ej chmury, któ ra okrył a cał e dno krateru, wzywał pomocy. Jego odbiornik radiowy był zepsuty, ale nadajnik dział ał. Niepodobna go był o odnaleź ć. Wskutek wielokrotnego zał amywania fal, odbitych od gł azó w (a był y one wielkoś ci kamienic - ludzie poruszali się w labiryncie wypeł nionym mlekiem kurzu jak w ruinach miasta), pró by pelengowania tylko wprowadzał y w bł ą d. Zawartoś ć siarczkó w ż elaza w skale czynił a radar bezuż ytecznym. Po godzinie, gdy spod Bramy Sł onecznej zszedł drugi kamieniospad, przerwano poszukiwania. Ta druga lawina był a niewielka, ale mogł a wszakż e zwiastować nastę pne obrywy. Czekano wię c, a gł os Rogeta sł ychać był o dalej, szczegó lnie dobrze na gó rze, na samej Stacji; kamienny kocioł, w któ rym tkwił, dział ał jak rodzaj wzwyż wycelowanego reflektora. Po trzech godzinach przybyli Rosjanie z Cioł kowskiego i wjechali w pył ową chmurę gą sienicó wkami, któ re stawał y dę ba i groził y wywró ceniem na ruchomym stoku: wskutek niewielkiej cię ż koś ci ką t nachylenia pó l piarż ystych jest na Księ ż ycu wię kszy niż na Ziemi. Tyraliery ratownikó w, spieszone tam, gdzie i gą sienicó wki przejś ć nie mogł y, trzykrotnie przeczesał y ruchomy obszar osypiska. Jeden z ratownikó w wpadł do szczeliny i tylko natychmiastowe przewiezienie na Cioł kowskiego, z niezwł oczną akcją lekarską, uratował o mu ż ycie. I wó wczas nie wycofano się z wnę trza chmury, ponieważ gł os Rogeta, coraz sł abszy, sł yszeli wszyscy. W pię ć minut po wypadku zamilkł. Ż ył jeszcze. Wiedziano o tym. Każ dy skafander posiadał bowiem, opró cz radia, sł uż ą cego do komunikacji gł osem, miniaturowy automatyczny nadajnik, poł ą czony z aparatem tlenowym. Każ dy wdech i wydech przekazywany falami elektromagnetycznymi rejestrował na Stacji specjalny wskaź nik, rodzaj oka magicznego, jako miarowe rozszerzanie się i kurczenie zielono ś wiecą cego motylka, i ten fosforyzują cy ruch wskazywał, ż e nieprzytomny, konają cy Roget wcią ż jeszcze dyszy; pulsacja ta stawał a się coraz wolniejsza - nikt nie mó gł wyjś ć z radiostacji, stł oczeni w niej ludzie bezsilnie czekali na ś mierć. Roget oddychał jeszcze dwie godziny. Potem zielony pł omyk w oku magicznym zamigotał, skurczył się i tak już został. Pogruchotane ciał o odnaleziono dopiero po trzydziestu godzinach, stę ż ał e na kamień, i pochowano je, tak okaleczone, ż e nie otwarto nawet skafandra, w tym na pó ł zgniecionym pokrowcu metalicznym, jak w trumnie. Potem wytyczono nową drogę, a wł aś ciwie tę ś cież kę skalną, któ rą przybył na Stację Pirx. Kanadyjczycy gotowali się porzucić Stację, lecz ich uparci koledzy angielscy nie dawali za wygraną. Echo katastrofy obiegł o cał ą Ziemię w licznych, nieraz cał kowicie sprzecznych wersjach, na koniec wrzawa ta ucichł a. Tragedia stał a się czę ś cią kronik o zmaganiu z pustyniami Księ ż yca. Na Stacji zmieniali się dyż urni astrofizycy. Tak minę ł o sześ ć księ ż ycowych dni i nocy. 1 kiedy wydawał o się, ż e to niedawno tak doś wiadczone miejsce nie zrodzi już ż adnej sensacji, raptem radio Mendelejewa nie odpowiedział o ze ś witem na wezwanie Cioł kowskiego. I tym razem na ratunek, czy raczej na zwiad, wobec niezrozumiał ego milczenia Stacji, wyruszył a ekipa z Cioł kowskiego. Przybył a rakietą, któ ra wylą dował a u stó p wielkiego lawiniska pod Orlim Szczytem. Do kopuł y Stacji dotarli, kiedy cał y niemal krater wypeMiał a jeszcze nie rozwidniona ż adnym promieniem sł onecznym ciemnoś ć. Tylko pod szczytem stalowy czerep iskrzył się w poziomym ś wietle. Klapa wyjś ciowa był a szeroko otwarta. Pod nią, u stó p drabinki, spoczywał Savage, w takiej pozie, jakby osuną ł się z jej szczebli. Przyczyną zgonu był o uduszenie - pancerne szkł o jego heł mu pę kł o. Pó ź niej wykryto na wewnę trznej powierzchni jego rę kawic nikł e ś lady skalnego pył u, jakby wracał ze wspinaczki. Ale ś lady te mogł y pochodzić sprzed jakiegoś czasu. Drugiego Kanadyjczyka, Challiersa, znaleziono dopiero po systematycznym przepatrzeniu wszystkich okolicznych ż lebó w i rynien. Ratownicy, spuś ciwszy się na trzystumetrowych linach, wydobyli jego ciał o z dna przepaś ci pod Bramą Sł oneczną. Spoczywał o o kilkadziesią t zaledwie krokó w od miejsca, w któ rym zginą ł i pochowany został Roget. Pró by odtworzenia wypadkó w wyglą dał y zrazu beznadziejnie. Nikt nie umiał wysuną ć prawdopodobnie brzmią cej hipotezy. Na miejsce przybył a mieszana komisja angielsko - kanadyjska. Zegarek Challiersa staną ł na godzinie dwunastej, ale nie wiadomo był o, czy strzaskał się o pó ł nocy, czy w poł udnie. Zegarek Savage’a staną ł na drugiej. Dokł adne badania (a badano tak dokł adnie, jak na to pozwalał y ludzkie moż liwoś ci) stwierdził y, ż e sprę ż yna rozkrę cił a się do koń ca. A zatem zegarek Savage’a nie staną ł zapewne w chwili jego ś mierci, lecz szedł jeszcze jakiś czas po niej. We wnę trzu Stacji panował zwykł y ł ad. Ksią ż ka stacyjna, do któ rej zapisywano wszelkie istotne wydarzenia, nie zawierał a niczego, co mogł oby rzucić na wypadki choć odrobinę ś wiatł a. Pirx przestudiował ją zapis po zapisie. Był y lakoniczne. O tej a tej godzinie dokonano pomiaró w astrograficznych, naś wietlono tyle a tyle pł yt w takich to warunkach, przeprowadzono nastę pują ce obserwacje wś ró d tych stereotypowych notatek ż adna nie odnosił a się, choć by poś rednio, do tego, co zaszł o na Stacji podczas ostatniej księ ż ycowej nocy Challiersa i Savage’a: We wnę trzu Stacji panował nie tylko ł ad: wszystko w niej ś wiadczył o o tym, ż e ś mierć zaskoczył a mieszkań có w w sposó b nagł y. Znaleziono otwartą ksią ż kę, na któ rej marginesie Challiers robił notatki; leż ał a przyciś nię ta drugą, aby się kartki nie zamknę ł y, pod ś wiecą cą wcią ż lampą elektryczną. Obok leż ał a fajka, któ ra przechylił a się, i wypadają cy z niej ż uż elek osmalił lekko plastykowy blat stoł u... A znó w Savage gotował wtedy kolację. W kuchence otwarte był y puszki konserw, w misce - rozmieszana z mlekiem papka omletowa, uchylone drzwi lodó wki, rozstawione na biał ym stoliku dwa talerze, dwie pary sztuć có w, nakrojony, sczerstwiał y chleb...
|
|||
|