Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





STANISŁAW LEM 4 страница



- Musicie pamię tać o jednym, kolego - powiedział Pnin tylko o jednym. Ró bcie wszystko.. jak w domu”, dopó ki się uda. Lodu tutaj nie ma, chyba w bardzo gł ę bokich szczelinach, a i to niesł ychanie rzadko, ś niegó w, rozumie się, też ż adnych, wię c niby jest bardzo ł atwo, tym bardziej ż e moż na spaś ć z trzydziestu metró w i nic się czł owiekowi nie stanie - ale o tym nawet myś leć nie wolno.

Pirx bardzo się zdziwił. Dlaczego?

- Bo tu nie ma powietrza - wyjaś nił astrofizyk. - I ż ebyś cie nie wiedzieć jak dł ugo chodzili, nie nauczycie się oceniać prawidł owo odległ oś ci. Tu nawet dalmierz niewiele pomaga, a któ ż chodzi z dalmierzem? Wejdziecie na szczyt, zajrzycie w przepaś ć i wydaje się wam, ż e ma pię ć dziesią t metró w. Moż e ma pię ć dziesią t, moż e trzysta, a moż e pię ć set. Zdarzał o mi się... Zresztą, wiecie, jak to jest. Jak czł owiek raz sobie powie, ż e moż e odpaś ć, to prę dzej czy pó ź niej poleci. Na Ziemi gł owa się rozbije i zagoi, a tutaj jedno dobre stuknię cie w heł m, szybka pę knie, i po wszystkim. Tak ż e zachowujcie się jak w ziemskich gó rach. Na co byś cie sobie pozwolili tam, moż ecie sobie pozwolić tutaj. Z wyją tkiem skakania przez szczeliny. Choć by się wam zdawał o, ż e jest ledwo dziesię ć metró w, to jakby na Ziemi pó ł tora, poszukajcie kamienia i przerzuć cie na drugą stronę. Obserwujcie jego lot, prawdę mó wią c jednak radził bym, tak od serca, w ogó le nie skakać. No, bo jak sobie czł owiek parę razy skoczy na dwadzieś cia metró w, to mu już i przepaś ci nie straszne, i gó ry po kolana a wtedy najł atwiej o wypadek. Pogotowia gó rskiego tu nie ma... wię c sami rozumiecie.

Pirx spytał o Mendelejewa. Czemu stacja jest pod granią, a nie na dole? I czy droga trudna? Podobno wspinaczka? - Prawdziwej wspinaczki nie ma, tylko trochę ekspozycji, a to dlatego, ż e poszł a lawina kamienna. Spod Bramy Sł onecznej. Zniosł a drogę... Co do lokalizacji, niezrę cznie mi o tym mó wić. Teraz zwł aszcza, po tym nieszczę ś ciu. Ale musieliś cie przecież czytać o tym, kolego?...

Pirx, okropnie zmieszany, wystę kał, ż e miał wtedy sesję egzaminacyjną... Pnin uś miechną ł się, ale zaraz spoważ niał. - No có ż. Księ ż yc jest umię dzynarodowiony, ale każ de pań stwo ma swoją strefę badań naukowych - a my mamy tę pó ł kulę. Kiedy się okazał o, ż e pasy van Allena zakł ó cają bieg promieni kosmicznych na pó ł kuli skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwró cili się do nas, ż ebyś my im dali wybudować stację na naszej stronie. Zgodziliś my się. Wł aś nie braliś my się już sami do roboty, w Mendelejewie, wię c zaproponowaliś my im, ż eby przeję li go po nas, z tym ż e odstą pimy im wszystkie zwiezione przez nas materiał y budowlane, a rozliczać się bę dziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali, a potem odstą pili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako należ ą cym do Wspó lnoty Brytyjskiej. Nam to nie robił o naturalnie ró ż nicy. Ponieważ przeprowadzaliś my już wcześ niej wstę pne rozpoznanie terenu, jeden z naszych, profesor Animcew, wszedł w skł ad projektują cej grupy kanadyjskiej, z gł osem doradcy, dobrze zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy się, ż e Anglicy jednak biorą w tej historii udział. Przysł ali Shannera, któ ry oś wiadczył, ż e na dnie krateru mogą powstawać wtó rne pę ki promieniowania i bę dą zakł ó cać uzyskiwane rezultaty. Wasi specjaliś ci uważ ali, ż e to niemoż liwe, ale w koń cu Anglicy decydowali: to miał a być ich stacja. Postanowili przenieś ć ją pod grań. Koszty oczywiś cie wzrosł y przeraż ają co. A cał ą nadwyż kę finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zaglą damy do cudzych kieszeni. Zlokalizowano stację, zabrano się do wytyczania drogi. Animcew daje nam znać: Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczyć dwie przepaś cie na szlaku projektowanej drogi ż elbetowymi mostami, ale Kanadyjczycy nie godzą się, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Wię c chcą wgryź ć się w wewnę trzny stok Mendelejewa, przebić dwa skalne ż ebra kierunkowymi wybuchami. Odradzamy im - to moż e naruszyć ró wnowagę krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie sł uchają. Co robić?

Có ż mogliś my zrobić? Przecież to nie dzieci. Mamy wię cej doś wiadczenia selenologicznego, ale skoro nie chcą sł uchać rad, nie bę dziemy się im narzucali. Animcew zł oż ył votum separatum i na tym się skoń czył o. Zaczę li odstrzeliwać skał ę. Pierwszy nonsens - lokalizacji, pocią gną ł za sobą drugi, a skutki, niestety, nie dał y na siebie dł ugo czekać. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stację, poszł y transportery na gą sienicó wkach - proszę bardzo, udał o się. Stacja pracował a już trzy miesią ce, kiedy u podnó ż a przewieszki pod Bramą Sł oneczną, tą wielką szczerbą zachodnią grani - pokazał y się szczeliny...

Pnin wstał, wyją ł z szuflady kilka duż ych fotografii i pokazał je Pirxowi.

- O, w tym miejscu. To jest, a wł aś ciwie był a pó ł torakilometrowa pł yta, miejscami przewieszona. Droga szł a mniej wię cej w jednej trzeciej wysokoś ci, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszczę li alarm. Animcew (wcią ż tam siedział i perswadował ) tł umaczy im: ró ż nica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni. Pę knię cia bę dą się powię kszał y, na to nie ma rady. Przecież nie podeprze się niczym pó ł torakilometrowej ś ciany! Drogę trzeba natychmiast zamkną ć, a ż e Stacja już stoi, zbudować kolejkę linową. Oni zaś ś cią gają, jednego po drugim, ekspertó w z Anglii, z Kanady - i odbywa się po prostu komedia eksperci, któ rzy mó wią to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracają do domu. Zostają tylko ci, któ rzy widzą jaką ś radę na szczeliny. Zaczynają cementować. Gł ę bokie zastrzyki, przypory, cementują i cementują bez koń ca, bo co zacementują za dnia, pę ka po nastę pnej nocy. Ż lebem schodzą już mał e lawinki, ale zatrzymują się na murach. Budują system klinó w rozbijają cych wię ksze lawiny. Animcew tł umaczy, ż e nie chodzi o lawiny: cał a pł yta moż e runą ć! Nie mogł em wprost na niego patrzeć, kiedy do nas przyjeż dż ał, ten czł owiek ze skó ry wychodził: widział nadchodzą ce nieszczę ś cie i nic nie mó gł na to poradzić. Lojalnie wam powiem: Anglicy mają doskonał ych specjalistó w, ale to nie był problem specjalistyczny, selenologiczny, to się zrobił a kwestia ich prestiż u: zbudowali drogę i nie mogą się wycofać. Animcew wreszcie zł oż ył któ ryś tam protest i odszedł. Potem doszł o nas, ż e mię dzy Anglikami a Kanadyjczykami wynikł y spory, tarcia w zwią zku z tą pł ytą; to jest krawę dź tak zwanego Orlego Skrzydł a. Kanadyjczycy chcieli ją wysadzić, cał ą: drogę zrujnuje, ale potem bę dzie moż na zbudować bezpieczną. Anglikom to nie odpowiadał o - zresztą był a to utopia; Animcew obliczył, ż e trzeba by sześ ciomegatonowego ł adunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania uż ycia materiał ó w radioaktywnych jako ś rodkó w wybuchowych.

I tak się tam spierali i kł ó cili, aż pł yta runę ł a...

Anglicy pisali potem, ż e wszystko przez Kanadyjczykó w; bo odrzucili pierwszy projekt, tych wiaduktó w betonowych... Pnin patrzył chwilę na zdję cie drugie, ukazują ce powię kszoną niemal dwukrotnie szczerbę grani; czarnymi kropkami wyznaczone był o miejsce obwał u, któ ry zabrał i zdruzgotał drogę wraz ze wszystkimi jej umocnieniami.

- W rezultacie Stacja jest okresowo niedostę pna - bo przecież w dzień ł atwo dojś ć, parę trawersó w, tyle ż e duż a ekspozycja, już wam mó wił em - za to w nocy praktycznie to niemoż liwe. My tu nie mamy Ziemi, wiecie...

Pirx zrozumiał, o czym myś li Rosjanin: na tej stronie, podczas dł ugich nocy księ ż ycowych, nie ś wiecił a wielka lampa Ziemi.

- A podczerwienią nic nie moż na zrobić ” - spytał. Pnin uś miechną ł się.

- Okulary infraczerwone? Jakaż tam podczerwień, kolego, kiedy w godzinę po zachodzie skał a ma minus sto sześ ć dziesią t stopni na powierzchni... Owszem, teoretycznie moż na by iś ć z radaroskopem, ale czyś cie pró bowali kiedyś wspinać się w ten sposó b?

Pirx wyznał, ż e nigdy.

- I nie radzę wam. Jest to wyją tkowo skomplikowany sposó b popeł nienia samobó jstwa. Radar dobry jest w terenie pł askim, ale nie w ś cianie...

Wszedł Langner z profesorem: musieli już lecieć. Do Mendelejewa mieli pó ł godziny lotu, droga wymagał a dalszych dwó ch, a za siedem godzin zachodził o sł oń ce. Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znó w wyjaś nił o się, ż e poleci z nimi doktor Pnin. Zaczę ł o się tł umaczenie, ż e to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli nawet o tym sł yszeć.

Kiedy już mieli iś ć. Ganszyn spytał, czy nie mają jakichś wieś ci do przekazania na Ziemię - to ostatnia okazja. Bo wprawdzie Mendelejew ma z Cioł kowskim ł ą cznoś ć radiową, ale za siedem godzin wejdą na terminator i bę dą silne zakł ó cenia.

Pirx pomyś lał, ż e był oby nieź le przesł ać siostrze Mattersa pozdrowienia z “tamtej strony”, ale się na to nie odważ ył. Podzię kowali zatem i zeszli na dó ł, gdzie znó w wyszł o na to, ż e Rosjanie odprowadzą ich do rakiety. Tu Pirx zał amał się i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Wię c dobrali mu inny, a tamten został w komorze ciś nieniowej Cioł kowskiego.

Ten rosyjski skafander był trochę inny od znanych Pirxowi miał trzy, nie dwie przesł ony, na wysokie sł oń ce, na niskie sł oń ce i na kurz - ciemnopomarań czową. W innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urzą dzenie w butach - moż na był o nadymać podeszwy, ż e chodził o się jak na poduszkach. Nie czuł o się w ogó le skał y, a zewnę trzna warstwa zeló wki przylegał a doskonale do najgł adszej powierzchni. Był to model “wysokogó rski”. Poza tym skafander był w poł owie srebrny, a w poł owie czarny. Kiedy się czł owiek zwró cił czarną stroną ku sł oń cu, zaczynał potnieć, a kiedy srebrną - ogarniał go przyjemny chł ó d.

Pirxowi wydawał o się to nie cał kiem dobrym pomysł em, bo przecież nie zawsze wybiera się stront, z któ rej ś wieci sł oń ce. Trzeba iś ć wtedy tył em czy jak?

Tamci zaczę li się ś miać. Pokazali mu pokrę tł o na piersi, któ re powodował o przesunię cie srebra i czerni miejscami.

Moż na był o mieć przó d korpusu czarny, a plecy srebrne, albo na odwró t. Sposó b, w jaki się te bary przemieszczał y, był ciekawy. Mię dzy zewnę trzną przezroczystą, z twardego plastyku sporzą dzoną warstwą skafandra a wł aś ciwym jego korpusem ział a cieniutka szczelina, wypeł niona dwoma rodzajami barwnikó w, czy raczej mas pó ł pł ynnych, aluminizowanej i nawę glonej. Przepychał o je po prostu ciś nienie tlenu z aparatury do oddychania.

Ale trzeba był o już iś ć na statek. Przedtem, przychodzą c ze sł oń ca, Pirx nie widział nic w komorze ciś nieniowej, taki był oś lepiony. Teraz dopiero zauważ ył, ż e był a osobliwie urzą dzona - cał a jedna ś ciana chodził a jak tł ok. A to dlatego, wyjaś nił Pnin, ż eby za jednym zamachem moż na wpuszczać albo wypuszczać dowolną iloś ć ludzi i niepotrzebnie nie tracić powietrza. Pirx poczuł coś w rodzaju zazdroś ci, bo komory w Instytucie był y to wysł uż one pudł a, przestarzał e co najmniej o pię ć lat, a pię ć lat technologicznego zacofania - to cał a epoka! Sł oń ce pozornie wcale się nie opuś cił o. Dziwnie szł o się w nadymanych butach, jakby ponad gruntem, ale uczucie to znikł o, nim doszli do rakiety.

Profesor przytkną ł heł m do heł mu Pirxa, wykrzykną ł kilka poż egnalnych sł ó w, podali sobie rę ce w cię ż kich rę kawicach i wleź li za pilotem do brzucha rakiety, któ ra odrobinę siadł a pod zwię kszonym cię ż arem.

Pilot odczekał, ż eby tamci mogli odejś ć na bezpieczną odległ oś ć, i zapuś cił silniki. Wewną trz skafandra ponury grzmot narastają cego cią gu brzmiał jakby zza grubej ś ciany. Cią ż enie wzrastał o, ale nawet nie poczuli, kiedy rakieta oderwał a się od gruntu. Tylko gwiazdy zawahał y się w iluminatorach, a widoczne przez ich niż szy pas skalne pustkowie opadł o w dó ł i znikł o.

Lecieli teraz zupeł nie nisko i dlatego nic nie widzieli tylko pilot obserwował przesuwają cy się pod rakietą upiorny krajobraz. Rakieta wisiał a pionowo jak helikopter. Narastanie szybkoś ci poznawał o się po gł oś niejszym cią gu i delikatnej wibracji cał ego korpusu.

- Uwaga, schodzimy - dobiegł y sł owa z wnę trza heł mu. Pirx nie wiedział, czy to mó wi pilot przez instalację pokł adowego radia, czy Pnin. Fotele rozł oż ył y się. Odetchną ł gł ę boko, stał się lekki, tak lekki, jakby miał popł yną ć ku sufitowi; odruchowo ują ł porę cze. Pilot zahamował ostro, dysze zabuzował y, zagrał y skowyczą cym tonem, wrzask odwró conych, wiją cych się wzdł uż ś cian pł omieni uró sł nieznoś nie, cią ż enie wzrosł o, zmalał o, i Pirxa doszedł podwó jny, suchy odgł os stuknię cia - siedli. W nastę pnej chwili stał o się coś nieoczekiwanego. Rakieta, któ ra weszł a już w te swoje koł yszą ce się ruchy i huś tał a się w gó rę i w dó ł, chyba trochę tak, jak czasem owad wykonują cy odwł okiem miarowe przysiady, pochylił a się i z narastają cym grzechotaniem gł azó w zaczę ł a się najwyraź niej obsuwać... Katastrofa - przemknę ł o w myś li Pirxowi. Nie przestraszył się, ale odruchowo napią ł wszystkie mię ś nie. Tamci dwaj leż eli nieruchomo. Silnik milczał. Rozumiał doskonale pilota: pojazd chwiejnie, kulawo suną ł wraz z osypiskiem i cią g silnikó w, zanimby go unió sł w gó rę, mó gł - przy nagł ym przechyle jednej z “nó g” - przewró cić ich lub rzucić na skał y.

Grzechotanie i wizg przesuwają cych się pod stalowymi ł apami brył kamiennych sł abł y, aż ustał y. Jeszcze parę strumykó w ż wiru dź wię cznie uderzył o o stal, jeszcze jakiś odł am usuną ł się gł ę biej pod cię ż arem przegubowej “nogi” i kabina powolutku osiadł a, przekrzywiona o jakieś dziesię ć stopni.

Pilot wylazł ze swojej studzienki trochę nieswó j i zaczą ł tł umaczyć, ż e konfiguracja terenu zmienił a się: widocznie pó ł nocnym ż lebem zeszł a nowa lawina. Lą dował na piargu, pod ś cianą, bo chciał, ż eby mieli jak najbliż ej.

Pnin odparł, ż e to nie jest najlepszy sposó b skracania drogi, lawinisko - nie kosmodrom, i kiedy się nie musi, ryzykować nie wolno. Na tym się kró tka wymiana zdań skoń czył a, pilot przepuś cił ich do ś luzy i zeszli po drabince na piarg. Pilot został w rakiecie, czekają c na powró t Pnina, a oni ruszyli we dwó ch za wielkim Rosjaninem.

Pirx są dził dotą d, ż e zna Księ ż yc. Mylił się jednak. Otoczenie Cioł kowskiego był o rodzajem promenady w poró wnaniu z miejscem, w któ rym się znalazł. Rakieta, przechylona na maksymalnie rozstawionych., nogach”, ugrzę zł ych w kamiennym lawinisku, stał a jakieś trzysta krokó w od cienia, rzucanego przez gł ó wny wał Mendelejewa. Rozż agwiona w czarnym niebie czeluś ć sł oneczna dotykał a niemal grani, któ ra zdawał a się w tym miejscu topnieć - ale to był o zł udzenie. Nie był nim obszar pionowych ś cian, wychodzą cych z ciemnoś ci jakiś kilometr, a moż e dwa dalej; ku porż nię tej gł ę bokimi rowami ró wninie, stanowią cej dno krateru, zbiegał y ze ż lebó w przeraź liwe biał e stoż ki osypisk; miejsca ś wież ych obwał ó w moż na był o poznać po zmę tnieniu rysunku gł azó w, wywoł anym osiadają cą w cią gu godzin kurzawą. Samo dno krateru, z popę kanej taflami lawy, takż e pokrywał a warstwa jasnego pył u; cał y Księ ż yc upudrowany był mikroskopijnymi szczą tkami meteoró w, tego martwego deszczu, któ ry od milionleci padał nań z gwiazd.

Po obu stronach ś cież ki, a wł aś ciwie nagromadzenia brył i odł amó w, ró wnie dzikiego jak cał e otoczenie, tej ś cież ki, co nazwę swą zawdzię czać mogł a tylko osadzonym w cemencie aluminiowym tykom, z któ rych każ da miał a u szczytu rodzaj rubinowej kulki, po obu stronach tego w gó rę piargó w wycelowanego szlaku stał y, w poł owie obję te ś wiatł em, w poł owie czarne jak noc galaktyczna, ś ciany, z któ rymi nie mogł y się ró wnać olbrzymy Alp czy Himalajó w.

Niewielkie cią ż enie księ ż ycowe pozwalał o budulcowi skalnemu przybierać formy, zrodzone jakby w koszmarnym ś nie, i trwać w nich wiekami, ż e oko, choć by nawykł e do widoku przepaś ci, prę dzej czy pó ź niej gubił o się podczas wę dró wki ku szczytom, a inne zmysł y potę gował y jeszcze wraż enie nierzeczywistoś ci, niemoż liwoś ci takiego krajobrazu: biał e brył y pumeksu trą cone stopą podlatywał y w gó rę, jak pę cherze, najcię ż szy zaś bazaltowy okruch, rzucony na osypisko, leciał niesamowicie powoli i dł ugo, aby upaś ć bezdź wię cznie - tak wł aś nie, jakby to był o tylko we ś nie. Kilkaset krokó w wyż ej barwa skał y zmienił a się. Rzeki ró ż owawego porfiru dwoma obwał owaniami obejmował y ż leb, ku któ remu szli. Gł azy, spię trzone gdzieniegdzie na wysokoś ć kilku pię ter, sczepione brzytwowatymi krawę dziami, jak gdyby czekał y tylko dotknię cia, któ re puś ci je niepowstrzymanym kamieniospadem.

Pnin prowadził ich przez ten las skamieniał ych wybuchó w idą c niezbyt szybko, lecz nieomylnie. Czasem pł yta, na któ rej postawił nogę w ogromnym bucie skafandra, zachybotał a. Wó wczas zamierał na mgnienie i albo szedł dalej, albo omijał to miejsce, poznają c po sobie tylko wiadomych oznakach, czy gł az wytrzyma cię ż ar czł owieka, czy nie.

A przy tym dź wię k, tak wiele mó wią cy wspinaczowi, tutaj nie istniał.

Jedna z pał ub bazaltowych, któ re omijał, bez najmniejszej przyczyny obruszył a się w dó ł stoku, lecą c ruchem jakby sennym, zwolnionym - aż porwał a za sobą gromadę kamieni, któ re wś ciekł ymi susami sadził y coraz szybciej, nareszcie biał a jak mleko kurzawa okrył a dalszą drogę lawiny. Widowisko to był o wł aś nie jak z majaczenia, maligny - zderzają ce się brył y nie wydawał y gł osu i nawet drż enia gruntu nie czuł o się przez pę kate podeszwy butó w; kiedy ostro zakrę cili przy nastę pnym zakosie, Pirx zobaczył ś lad zejś cia lawiny i ją samą, już jako chmurę ł agodnie ś cielą cych się fal. Odruchowo, z niepokojem poszukał oczami rakiety, ale był a bezpieczna - stał a jak przedtem oddalona moż e o kilometr, moż e o dwa, widział jej lś nią cy odwł ok i trzy kreseczki nó ż ek. Niby dziwny owad księ ż ycowy spoczywał a na starym lawinisku, któ re przedtem wydawał o mu się spadziste, teraz zaś pł askie niczym stó ł.

Gdy zbliż yli się do strefy cienia. Pirx przyspieszył kroku. Zaciekł oś ć i groza biją ce z otoczenia tak absorbował y Pirxa, ż e nie miał wprost czasu, by obserwować Langnera. Teraz doszł o do niego, ż e mał y astrofizyk idzie pewnie i nigdy się nie potyka.

Trzeba był o przeskoczyć czterometrową szczelinę. Pirx wł oż ył w skok zbyt wiele sił y; poszybował w gó rę i opadł poruszają c bezsensownie nogami dobrych osiem metró w za krawę dzią przeciwległ ego brzegu. Dopiero w takim skoku księ ż ycowym otwierał o się czł owiekowi nowe doznanie, któ re nie miał o nic wspó lnego z bł aznowaniem turystó w hotelowych Luny. Weszli w cień. Dopó ki znajdowali się wzglę dnie blisko osł onecznionych pł yt skalnych, ich odblask rozjaś niał trochę otoczenie i grał w wypukł oś ciach skafandró w. Ale rychł o mrok ją ł gę stnieć, aż stał się taki, ż e znikli sobie z oczu. W tym cieniu był a noc. Pirx poczuł jej mró z przez wszystkie warstwy antytermiczne skafandra; mró z nie docierał bezpoś rednio do ciał a, nie ką sał skó ry, był tylko jakby objawieniem nowej milczą cej, lodowatej obecnoś ci poszczegó lne pł aty pancerne skafandra najwyraź niej zadrgał y, ochł odzone o dwieś cie kilkadziesią t stopni. Gdy oczy nawykł y, Pirx zobaczył, ż e kule na szczytach aluminiowych masztó w wydzielają wcale silne, czerwone ś wiatł o; paciorki tego rubinowego naszyjnika zakrę cał y wzwyż i znikł y w sł oń cu - tam rozpę kł y grzbiet skalny sadził ku ró wninie trzema przepaś ciami; przedzielał y je wą skie, poziome przesunię cia tafli ś ciennych, tworzą c rodzaj ostrych gzymsó w. Wydawał o mu się, ż e nikną cy szereg masztó w prowadzi do jednej z owych pó ł ek, ale pomyś lał, ż e to chyba niemoż liwe. Wyż ej, przez rozwalony jakby piorunowymi ciosami gł ó wny wał Mendelejewa, szedł sł up poziomego prawie ś wiatł a sł onecznego. Wyglą dał o ino jak rozpoczynają cy się w gł uchym milczeniu wybuch, bryzgają cy rozpaloną bielą na skalne filary i kominy.

- Tam jest Stacja - usł yszał w heł mie bliski gł os Pnina. Rosjanin zatrzymał się na granicy nocy i dnia, mrozu i ż aru, pokazują c coś w gó rze, lecz Pirx opró cz czarniawych nawet w sł oń cu zerw niczego nie zobaczył.

- Widzicie Orł a... Tak nazwaliś my ten grzbiet... to jest gł owa, to dzió b, a to - skrzydł o...

Pirx widział tylko nagromadzenie ś wiateł i cieni, nad wschodnią roziskrzoną granią sterczał a pozornie bliska, bo nie rozmyta powietrzną mgieł ką, przechylona turnia. Nagle zobaczył cał ego Orł a - skrzydł o to był a wł aś nie ta ś ciana, ku któ rej zmierzali: wyż ej z grani wył aniał a się gł owa na tle gwiazd, turnia był a dziobem.

Spojrzał na zegarek. Szli już czterdzieś ci minut. A wię c chyba co najmniej jeszcze drugie tyle.

Przed nastę pną strefą cienia Pnin zatrzymał się, ż eby przestawić swó j klimatyzator. Pirx skorzystał z tego i spytał, któ rę dy szł a droga.

- Tę dy - wskazał rę ką w dó ł. Pirx widział tylko pustkę, a na jej dnie stoż ek osypiska, z któ rego sterczał y wielkie odł amy skalne.

- Stamtą d oberwał a się pł yta - tł umaczył Pnin, zwracają c się teraz ku wgł ę bieniu grani. - To jest Brama Sł oneczna. Nasze sejsmografy w Cioł kowskim zarejestrował y wstrzą s; przypuszczalnie zeszł o okoł o pó ł miliona ton bazaltu...

- Zaraz - powiedział oszoł omiony Pirx - a jak się teraz dostarcza na gó rę zapasy?

- Sami zobaczycie, jak tam przyjdziemy - rzekł tamten i ruszył z miejsca. Pirx podą ż ył za nim, ł amią c sobie gł owę nad rozwią zaniem tej zagadki, ale nic nie wymyś lił. Czyż by wynosili każ dy litr wody, każ dą butlę tlenu na plecach?

To był o niemoż liwe.

Teraz szli szybciej. Ostatnia aluminiowa tyka tkwił a u przepaś ci. Ogarnę ł a ich ciemnoś ć. Zaś wiecili czoł owe reflektory, któ rych plamy bł ę dnie podrygiwał y, przeskakują c z jednych garbó w ś ciany na inne: kroczyli po gzymsie, zwę ż ają cym się miejscami do szerokoś ci dwó ch dł oni, gdzie indziej tak szerokim, ż e moż na był o staną ć na nim w rozkroku. Szli jak po linie, tą pó ł ką lekko pofał dowaną, ale zupeł nie pł aską, jej chropowatoś ć dawał a dobre oparcie. Co prawda wystarczył by jeden fał szywy krok, zawró t gł owy.

Dlaczego nie zwią zaliś my się? - pomyś lał Pirx. W tej chwili plama ś wietlna przed nim znieruchomiał a. Pnin staną ł.

- Lina - powiedział.

Podał koniec Pirxowi, a ten z kolei - przeł oż ywszy linę przez karabinki pasa - rzucił ją do Langnera. Nim ruszyli, Pirx mó gł, oparty o skał ę, patrzeć przed siebie.

Cał e wnę trze krateru leż ał o pod nim jak na dł oni - czarne wą wozy lawy stał y się siateczką pę knię ć, przysadkowaty stoż ek centralny rzucał dł ugi pas cienia.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.