Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





STANISŁAW LEM 3 страница



To był o ukoronowaniem wszystkiego, Chciał już jechać do tej przeklę tej restauracji, gdy sobie przypomniał, ż e nie odebrał swego plecaka. Wię c na gó rę, do hangaru. Bagaż był już w hotelu. Machną ł rę ką i udał się na obiad. Dostał się w dwie fale turystó w: Francuzi, z któ rymi przyleciał, szli jeś ć, a jacyś Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wró cili wł aś nie z wycieczki selenobusem do stó p Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robią ludzie wypró bowują cy pierwszy raz czary księ ż ycowej grawitacji, latali pod sufit w ś miechach i piskach kobiet i rozkoszowali się powolnym opadaniem z trzymetrowej wysokoś ci; Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali się do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal ż e nie teleskopami, i już przy zupie pokazywali sobie okruchy skał księ ż ycowych, któ re sprzedawał y im na pamią tkę zał ogi selenobusó w; Pirx siedział nad talerzem, toną c we wrzawie niemiecko - francusko - grecko - holendersko - Bó g wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym bodaj ponurym konsumentem drugiego już w tym dniu obiadu. Jakiś Holender usił ował się nim zają ć, wyraził mianowicie przypuszczenie, ż e Pirx cierpi na chorobę przestrzeni po locie rakietą (pan pierwszy raz na Księ ż ycu, co? ) i ofiarował mu piguł ki. To był o kroplą, któ ra przepeł nił a czarę. Pirx nie dojadł drugiego dania, kupił w bufecie cztery paczki keksó w i pojechał do hotelu. Cał a jego zł oś ć skupił a się na portierze, któ ry zaoferował mu kawał ek Księ ż yca, a mó wią c ś ciś lej, okruch zeszklonego bazaltu.

- Odczep się, handlarzu! Był em tu wcześ niej od ciebie! - wrzasną ł i trzę są c się z wś ciekł oś ci, odszedł, pozostawiwszy za sobą zdumionego tym wybuchem portiera.

W dwuosobowym pokoju siedział, pod zapaloną sufitó wką, nieduż y czł owiek w wypł owiał ej wiatró wce, trochę ryż y, trochę siwy, z opadają cym na czoł o kosmykiem wł osó w, z twarzą spaloną sł oń cem: na jego widok zdją ł okulary. Nazywał się Langner, doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecieć z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz księ ż ycowy. Pirx, już przygotowany na najgorsze, wymienił swoje nazwisko, mrukną ł coś pod nosem i usiadł. Langner miał ze czterdzieś ci lat, w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mó wił. Czytal trzy ksią ż ki na raz, jedna był a tablicą logarytmiczną, druga - zadrukowana samymi formuł ami, w trzeciej był y znó w tylko fotografie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf, któ rym posł ugiwał się przy obliczeniach z wielką zrę cznoś cią. Od czasu do czasu, nie podnoszą c oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakieś pytanie, Pirx odpowiadał ustami peł nymi keksó w. Pokó j był klitką z dwoma pię trowymi ł ó ż kami, tuszem, do któ rego nie wlazł by grubas, i tabliczkami, upraszają cymi wieloję zycznie o oszczę dzanie wody i elektrycznoś ci. Dobrze, ż e nie zakazywali gł ę bokiego wzdychania. W koń cu przecież tlen takż e się dowoził o. Pirx popił keksy wodą z kranu, przekonał się, ż e jest zimna, aż cierpną zę by, widocznie zbiorniki mieś cił y się blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Był o doś ć dziwnie. Wedł ug jego zegarka dochodził a jedenasta, wedł ug elektrycznego w pokoju był a sió dma wieczó r, wedł ug zegarka Langnera był o dziesię ć minut po pó ł nocy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym ż e był o to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew miał inny, wł asny czas. Cał a tamta strona go miał a.

Do startu rakiety został o dziewię ć godzin. Langner, nic nie mó wią c, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przenió sł się pod sufitó wkę, usił ował czytać jakieś stare, potargane pisma, któ re leż ał y na stoliku, nareszcie nie mogą c usiedzieć, też wyszedł. Korytarz przechodził za zakrę tem w rodzaj mał ego hallu, stał o tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w ś cianę telewizora. Szedł program dla Luny Gł ó wnej z Australii jakieś zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodził y, ale siadł i patrzał, aż zachciał o mu się spać. Wstają c, skoczył na pó ł metra w gó rę, bo zapomniał o mał ym cią ż eniu. Jakoś zoboję tniał na wszystko. Kiedy bę dzie mó gł zdją ć cywilne ł achy? Kto mu da skafander? Gdzie są jakieś instrukcje?

I co to wszystko znaczy?

Moż e i poszedł by gdzieś pytać, nawet awanturować się, ale jego towarzysz, ten cał y doktor Langner, uważ ał widać sytuację za najnormalniejszą w ś wiecie, wię c chyba należ y trzymać ję zyk za zę bami?

Program się skoń czył. Pirx wył ą czył telewizor i wró cił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na Księ ż ycu! Wytuszował się. Przez cienką ś ciankę sł ychać był o dochodzą ce z są siedniego pokoju rozmowy. Oczywiś cie, znajomi z restauracji: turyś ci, któ rych Księ ż yc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jakoś nie. Zmienił koszulę (coś trzeba w koń cu robić ), a kiedy poł oż ył się na ł ó ż ku, wró cił Langner. Z czterema innymi ksią ż kami.

Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał się domyś lać, ż e Langner jest fanatykiem nauki, czymś w rodzaju mł odszego wydania profesora Merinusa. Langner rozł oż ył na stole nowe fotogramy i oglą dają c je przez szkł o powię kszają ce z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował nawet zdję ć pewnej ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.

- Sto jedenaś cie - rzekł Pirx, a gdy tamten podnió sł gł owę, dodał: - W ukł adzie dwó jkowym.

Langner uś miechną ł się po raz pierwszy i stał się doś ć podobny Do czł owieka. Miał biał e, mocne zę by.

- Rosjanie przyś lą po nas rakietę - powiedział. - Polecimy do nich.

- Do Cioł kowskiego?

- Tak.

To był a stacja już na tamtej stronie. A wię c jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał się, jak też pokonają pozostał ych tysią c kilometró w. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakietą. O nic już nie pytał. Nie chciał zdradzić się z tym, ż e nic nie wie. Zdaje się, ż e Langner coś do niego mó wił, ale Pirx zasną ł. W ubraniu. Zbudził się nagle: Langner, pochylony nad ł ó ż kiem, dotkną ł jego ramienia.

- Już czas - powiedział tylko.

Pirx usiadł. Wyglą dał o na to, ż e tamten przez cał y czas czytał i pisał; stos papieró w z obliczeniami uró sł. W pierwszej chwili Pirx myś lał, ż e Langner mó wi o kolacji, ale chodził o o rakietę. Pirx wł adował na siebie wypchany plecak. Langner miał jeszcze wię kszy, wył adowany jakby kamieniami, potem się okazał o, ż e opró cz koszul, mydł a i szczoteczki do zę bó w są w nim same ksią ż ki.

Już bez ż adnego cł a czy kontroli przeszli na gó rny poziom, gdzie czekał a na nich rakieta ł ą cznoś ci księ ż ycowej - niegdyś srebrna, teraz raczej szara, pę kata, na trzech ugię tych kolanowato, rozstawionych nogach dwudziestometrowej wysokoś ci. Nie aerodynamiczna, bo na Księ ż ycu nie ma atmosfery. Pirx taką jeszcze nie latał. Miał się do nich doł ą czyć jakiś astrochemik, ale się spó ź nił. Wystartowali wię c punktualnie, sami.

Brak atmosfery był wielce kł opotliwy: nie moż na był o uż ywać ż adnych samolotó w, helikopteró w - niczego pró cz rakiet. Nawet tak wygodnych w cię ż kim terenie ś lizgowcó w na powietrznej poduszce, bo musiał yby dź wigać cał y zapas powietrza, a to był o niemoż liwe. Rakieta jest szybka, ale nie wszę dzie wylą duje; rakiety nie lubią gó r ani skał. Ten ich pę katy tró jnogi owad zahuczał narastają cym cią giem, zagrzmiał i poszedł ś wiecą w gó rę. Kabina był a ze dwa razy wię ksza od hotelowego pokoiku. W ś cianach iluminatory. w stropie - okrą gł e okno, kabina pilota był a nie na wierzchu, ale w ł anie pod spodem, prawie ż e mię dzy wylotowymi dyszami, ż eby dobrze widział, na czym lą duje.

Pirx czuł się jak pakunek: posył ają gdzieś, nie wiadomo dobrze, doką d ani po co, nie wiadomo, co bę dzie dalej... Znana piosenka.

Weszli na parabolę. Kabina pochylił a się skoś nie, cią gną c za sobą dł ugie “nogi”, Księ ż yc suną ł pod nimi olbrzymi, wypukł y, wyglą dał, jakby nigdy nie stą pił a nań ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni mię dzy Ziemią i Księ ż ycem, w któ rej pozorna wielkoś ć obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pamię tał wraż enie wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia bł ę kitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami lą dó w był a jakby mniej realna od Księ ż yca, któ ry wisiał kamienny, z ostro wystę pują cą rzeź bą skalną, a jego nieruchomy cię ż ar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur. Krater Bullialdusa został już w tyle, na poł udniowym wschodzie leż ał Tycho w aureoli swych lś nią cych promieni, któ re przechodził y poprzez biegun, aż na tamtą stronę: jak zwykle ze znacznej wysokoś ci dominował o wraż enie, trudne do uję cia, nadrzę dnej regularnoś ci, któ ra ukształ tował a tę czaszę skalną. Wypeł niony sł onecznym ś wiatł em Tycho był jakby ś rodkiem konstrukcji, biał awymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare Nubium, a jego wybieg pó ł nocny, najwię kszy, znikł gdzieś aż za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis, gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa, zaczę li się zniż ać nad biegunem i już po tamtej stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miarę obniż ania się rakiety zł udzenie ł adu nikł o, pozornie gł adka, ciemna powierzchnia “morza” ukazywał a swoje pę knię cia i szczeliny. Na pó ł noco - wschodzie zajaś niał pił ą grani Verne. Wcią ż tracili wysokoś ć i teraz Księ ż yc z bliska wyjawiał, czym był naprawdę: pł askowyż e, ró wniny, cyrki krateró w i gó r pierś ciennych jednakowo był y zryte lejami kosmicznego bombardowania, krę gi szczą tkó w skalnych i lawy zachodził y na siebie, przenikał y się, jakby tych, co prowadzili ó w ostrzał tytaniczny, wcią ż jeszcze nie zadowalał o wywoł ane zniszczenie.

Nim Pirx zdą ż ył dostrzec masyw Cioł kowskiego, rakieta, pchnię ta kró tkim wł ą czeniem silnikó w, ustawił a się pionowo, tak ż e ostatnią rzeczą, któ rą zobaczył, był ocean ciemnoś ci pochł aniają cej tatą pó ł kulę zachodnią; już spoza linii terminatora sterczał, pł oną c samym wierzchoł kiem, szczyt Ł obaczewskiego. Gwiazdy w gó rnym oknie stanę ł y nieruchomo. Zjeż dż ali na dó ł, jak w windzie; a ż e nurkowali przez wł asny, skupiają cy się u rufy pł omień silnikó w, gazy wrzeszczał y na wypukł oś ciach zewnę trznego pancerza przypominał o to nieco wchodzenie w atmosferę.

Fotele rozł oż ył y się same, przez gó rny iluminator Pirx widział wcią ż te same gwiazdy, lecieli kulą w dó ł, ale czuł mię kki, nieustę pliwy opó r, jaki temu upadkowi stawiał y grzmią ce w odwrotnym kierunku dysze. Nagle gruchnę ł y peł ną mocą. Aha, stajemy na ogniu! - pomyś lał Pirx, aby nie zapomnieć, ż e jest wszak prawdziwym astronautą, choć jeszcze bez dyplomu - uderzenie, coś zaklekotał o, trzasnę ł o, jakby wielki mł ot walił w kamienie, kabina mię kko zjechał a w dó ł, wró cił a do gó ry, w dó ł w gó rę, i tak chodził a dobrą chwilę na bulgocą cych wś ciekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo rozstawione “nogi” na dobre już wpił y się w skalne rumowisko.

Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodają c trochę ciś nienia do przewodó w olejowych, zasyczał o i kabina zawisł a nieruchomo.

Pilot wylazł do nich przez klapę w ś rodku podł ogi, otworzył ś cienną szafę, w któ rej, na koniec, ukazał y się skafandry. W Pirxa wstą pił o coś w rodzaju animuszu, nie na dł ugo jednak. Był y cztery skafandry, jeden pilota, poza tym mał y, ś redni i duż y. Pilot wlazł w swó j skafander w minutę, tylko heł mu nie zał oż ył i czekał na nich. Langner też uporał się szybko. A Pirx, czerwony, spocony i wś ciekł y, nie wiedział, co robić. Ś redni skafander był nań za mał y, a duż y - za wielki. W ś rednim opierał się solidnie gł ową o wierzch heł mu. W duż ym latał jak kokosowe ziarenko w wyschł ej skorupie. Owszem, udzielano mu ż yczliwych rad. Pilot zauważ ył, ż e duż y skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu, ż eby wypchał puste miejsce bielizną z plecaka. Ewentualnie gotó w był mu nawet poż yczyć koc. Dla Pirxa jednak sama myś l o takim napychaniu skafandra miał a w sobie coś bluź nierczego, przed czym cał a jego astronautyczna dusza stanę ł a dę ba. Owijać się jakimiś szmatami?

Wł oż ył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic już nie mó wili, ten pierwszy otworzył klapę ś luzy wyjś ciowej, weszli we trzech, pilot zakrę cił ś rubowym koł em i z kolei odemkną ł klapę zewnę trzną.

Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczył by i być moż e udał oby mu się już w pierwszym stą pnię ciu skrę cić nogę, ponieważ od powierzchni dzielił o ich dwadzieś cia metró w a choć cią ż enie mał e, skok, biorą c pod uwagę cię ż ar skafandra, jak gdyby z wysokoś ci pię tra na stosy gł azó w, w najwyż szym stopniu chwiejnych.

Pilot opuś cił skł adaną drabinkę i zeszli po niej - na Księ ż yc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami triumfalnymi. Nie był o ż ywej duszy. Pancerna kopuł a stacji Cioł kowskiego wznosił a się, oś wietlona skoś nymi promieniami strasznego księ ż ycowego sł oń ca, w odległ oś ci niespeł na kilometra. Ponad nią widniał o wykute w skale mał e lą dowisko, ale był o zaję te: stał y tam obok siebie w dwu rzę dach rakiety, duż o wię ksze od tej, któ rą przylecieli: transportowe.

Ich rakieta, osiadł szy trochę w jedną stronę, spoczywał a w swym potró jnym rozkroku; gł azy bezpoś rednio pod lejami dysz pociemniał y, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie pł aski, jeś li pł askim moż na był o nazwać to nieskoń czone gruzowisko, z któ rego tu i ó wdzie sterczał y zł omy wielkoś ci kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał się zrazu ł agodnie, aby przejś ć szeregiem pionowych prawie uskokó w w gł ó wny masyw Cioł kowskiego; ta pozornie bliska ś ciana leż ał a w cieniu i czarna był a jak wę giel. Jakieś dziesię ć stopni nad grzbietem Cioł kowskiego pł onę ł o sł oń ce - nie moż na był o patrzeć w tę stronę, tak oś lepiał o. Pirx spuś cił od razu przesł onę na szybkę heł mu, ale niewiele to pomogł o. Tyle, ż e nie musiał już mruż yć oczu. Stą pają c ostroż nie po ruchomych gł azach, ruszyli ku Stacji.

Rakietę stracili zaraz z oczu, bo trzeba był o przejś ć pł ytką kotlinę. Stacja dominował a nad nią i nad cał ą okolicą, w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wyglą dał a jak pamię tają ca mezozoik, rozwalona wybuchem, skalna forteca. Podobień stwo ostro ś cię tych naroż y do baszt ochronnych był o uderzają ce, ale tylko z daleka - im byli bliż ej, tym wyraź niej “baszty” tracił y foremnoś ć, rozchodził y się, a zbiegają ce po nich czarne pasy okazywał y się gł ę bokimi pę knię ciami; jak na Księ ż yc teren był jednak stosunkowo ró wny i szł o się po nim szybko. Każ de stą pnię cie wzbijał o chmurkę kurzu, tego osł awionego kurzu księ ż ycowego, któ ry wznosił się wyż ej pasa, otaczał ich mleczną, najbielszą chmurą i nie chciał opadać. Dlatego nie szli gę siego, lecz obok siebie - i kiedy już pod samą Stacją Pirx odwró cił się, zobaczył cał ą przebytą drogę - znaczył y ją trzy obł e, nieregularne wę ż e czy warkocze tego pył u, jaś niejszego od wszystkich ziemskich.

Pirx wiedział o nim sporo poż ytecznych rzeczy. Ż e pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem: pył u oczekiwano, ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opadać w pró ż ni bezpowietrznej. Księ ż ycowy jakoś nie chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod sł oń cem. Bo, jak się okazał o, zjawiska elektryczne przebiegają na Księ ż ycu inaczej niż na Ziemi. Na Ziemi są wył adowania atmosferyczne, bł yskawice, pioruny, ogniki ś wię tego Elma. Na Księ ż ycu oczywiś cie nie ma ich. Ale bombardowane czą steczkowym promieniowaniem skał y ł adują się takim samym ł adunkiem, jak pokrywają cy je kurz. Wię c, ż e jednakowe ł adunki się odpychają, kurz, raz wzbity, utrzymuje się dzię ki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzinę. Kiedy na Sł oń cu jest wię cej plam, Księ ż yc “kurzy się ” bardziej. Podczas minimum - mniej. I zjawisko to znika dopiero w kilka godzin po zapadnię ciu nocy - tej przeraź liwej nocy, któ rej sprostać mogą tylko specjalne, dwuś cienne, na podobień stwo termosó w budowane, skafandry, cię ż kie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli.

Uczone te rozmyś lania przerwał o przybycie do gł ó wnego wejś cia Stacji. Przyję to ich goś cinnie. Naukowy kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył trochę Pirxa, któ ry pewną przeciwwagę swej pucoł owatoś ci widział we wzroś cie. Ganszyn patrzał jednak na niego z gó ry - nie w przenoś ni. Dosł ownie. A jego kolega, fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wyż szy. W pewnym sensie jego wysokoś ć, w poł ą czeniu z ogó lnymi rozmiarami, kazał a myś leć raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Był o tam jeszcze trzech innych Rosjan, a moż e i wię cej, ale nie pokazywali się zapewne mieli sł uż bę. Na wierzchu mieś cił o się obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, skoś nie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szł o się do osobnej kopuł ki, nad któ rą wirował y wielkie kraty radaró w, a przez iluminatory moż na był o dostrzec ustawiony na samej grani Cioł kowskiego rodzaj oś lepiają co srebrnej, regularnej paję czyny - był to gł ó wny radioteleskop, najwię kszy na Księ ż ycu. Dostać się tam moż na był o w pó ł godziny, kolejką linową.

Potem wyjaś nił o się, ż e Stacja jest jeszcze o wiele wię ksza, aniż eli na to wyglą dał a. W podziemiach był y olbrzymie zbiorniki wody, powietrza, ż ywnoś ci; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w pę knię cie skał skrzydle znajdował y się przetwornice energii promienistej Sł oń ca na elektryczną. I był a tam też rzecz zupeł nie wspaniał a: olbrzymie solarium hydroponiczne, pod kopuł ą ze zbrojnego stalą kwarcu; opró cz sporej iloś ci kwiató w i wielkich zbiornikó w z jakimiś galonami dostarczają cymi witamin i biał ka, ró sł, w samym ś rodku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie, wyhodowanym na Księ ż ycu. Ś mieją c się, doktor Pnin wyjawił im, ż e banany nie należ ą do codziennej strawy zał ogi: są raczej dla goś ci.

Langner, któ ry znał się trochę na księ ż ycowym budownictwie, zaczą ł wypytywać o szczegó ł y konstrukcji kwarcowej kopuł y, bo zadziwił a go bardziej od bananó w; w samej rzeczy - budowla był a oryginalna. Ponieważ na zewną trz otwierał a się pró ż nia, kopuł a musiał a wytrzymać stał e ciś nienie dziewię ciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumował o się w imponują cą liczbę dwó ch tysię cy oś miuset ton. Z taką sił ą zawarte w solarium powietrze usił ował o wysadzić kwarcową banię we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z ż elbetó w, konstruktorzy wtopili w kwarc szereg zespawanych ż eber, któ re cał ą moc parcia bez mał a trzech milionó w kilogramó w przekazywał y na irydową tarczę u szczytu: stamtą d rozchodził y się, już na zewną trz, potę ż ne stalowe liny, zakotwiczone gł ę boko w okolicznym bazalcie. Był to wię c jedyny w swoim rodzaju.. kwarcowy balon na uwię zi”.

Z solarium poszli prosto do sali jadalnej na obiad. Bo na Cioł kowskim przypadał a wł aś nie pora obiadowa. Był to już trzeci z kolei obiad Pirxa: po drugim na Lunie i pierwszym w rakiecie. Wyglą dał o na to, ż e na Księ ż ycu je się tylko obiady.

Jadalnia, zarazem pomieszczenie wspó lne, był a niezbyt wielka; ś ciany pokrywał o drewno - nie boazeria, ale sosnowe belki. Nawet ż ywicą pachniał o. Taka nadzwyczajna “ziemskoś ć ” był a, po oś lepiają cych krajobrazach księ ż ycowych, szczegó lnie mił a. Ale profesor Ganszyn zdradził im, ż e to tylko cienka, wierzchnia warstwa powł oki ś ciennej jest drewniana - ż eby się mniej za domem tę sknił o. Ani podczas obiadu, ani pó ź niej nie mó wił o się o Mendelejewie, o wypadku, o nieszczę ś liwych Kanadyjczykach, ani o odlocie, zupeł nie jakby przyjechali w goś cinę i mieli tu siedzieć nie wiadomo jak dł ugo, Rosjanie zachowywali się, jakby opró cz Pirxa i Langnera w ogó le nic nie mieli na gł owie - pytali, co sł ychać na Ziemi, jak tam na Lunie Gł ó wnej; w przypł ywie szczeroś ci Pirx wyznał swą ż ywioł ową niechę ć dla turystó w i ich manier; wyglą dał o na to, ż e znalazł przychylnych sł uchaczy.

Dopiero po jakimś czasie moż na był o zauważ yć, ż e to ten, to inny z gospodarzy wychodzi, ż eby niebawem wró cić. Pó ź niej wyjaś nił o się, ż e chodzili do obserwatorium, bo na Sł oń cu powstał a bardzo pię kna protuberancja. Kiedy to sł owo padł o, wszystko inne przestał o dla Langnera istnieć. Wł aś ciwe naukowcom, im samym nieś wiadome, zapamię tanie ogarnę ł o cał y stó ł. Przyniesiono fotografie, potem wyś wietlano film nakrę cony przez koronograf protuberancja był a rzeczywiś cie wyją tkowa, miał a trzy czwarte miliona kilometró w dł ugoś ci i wyglą dał a jak przedpotopowy stwó r z pł omienistą paszczę ką. Ale nie o to zoologiczne podobień stwo chodził o, Ganszyn. Pnim trzeci astronom i Langner po zapaleniu ś wiatł a zaczę li rozmawiać z bł yszczą cymi oczami, gł usi na wszystko - ktoś wspomniał o przerwanym obiedzie - wró cili do jadalni, lecz i tu, odsuną wszy talerze, wszyscy zabrali się do rachowania na papierowych serwetkach, aż doktor Pnin zlitował się nad siedzą cym niby na kazaniu tureckim Pirxem i zaprosił go do swego pokoju, malutkiego, ale wyposaż onego w godną podziwu rzecz: duż e okno, z któ rego otwierał się widok na wschodni szczyt Cioł kowskiego. Sł oń ce, niskie, zieją ce jak piekielne wrota, rzucał o w chaos skalnych spię trzeń drugi chaos, cienió w, pochł aniają cych czernią kształ ty, jakby się za każ dą krawę dzią oś wietlonego gł azu otwierał a diabelska studnia, wiodą ca do samego ś rodka Księ ż yca. Jakby tam nicoś ć rozpuszczał a turnie, skoś ne wież e, igł y, obeliski, któ re wyskakiwał y dalej z atramentowych mrokó w niby jakiś ogień skamieniał y, wstrzymany w locie, ż e oko tracił o się wś ró d niemoż liwych do scalenia form, znajdują c wą tpliwą ulgę tylko w okrą gł ych jamach czerni, niby oczodoł ach wył upionych to był y, wypeł nione po brzegi cieniem, oka mał ych krateró w, szczegó lnie dobitne w tym skoś nym, ponad rzeczywistoś ć uplastyczniają cym pustynię ś wietle.

Był to widok jedyny w swoim rodzaju. Pirx bywał już na Księ ż ycu (co powtó rzył ze sześ ć razy podczas rozmowy), ale nigdy o tej porze, dziewię ć godzin przed zachodem. Siedzieli z Pninem dł ugo. Pnin mó wił mu “kolego”, a on nie wiedział, jak odpowiadać, lawirował wię c w gramatyce jak się dał o. Rosjanin miał fantastyczną kolekcję zdję ć, robionych w czasie wspinaczek - on, Ganszyn i trzeci ich towarzysz, znajdują cy się chwilowo na Ziemi, zajmowali się w wolnych chwilach alpinistyką.

Byli tacy, co pró bowali wprowadzić w obieg “lunistyka”, ale się nie przyją ł, tym bardziej ż e istnieją przecież Alpy księ ż ycowe.

Pirx, któ ry jeszcze przed wstą pieniem do Instytutu chodził na wspinaczki, odkrywszy w Pninie bratnią duszę, zaczą ł go wypytywać o ró ż nice mię dzy techniką ziemską a księ ż ycową.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.