|
|||
STANISŁAW LEM 2 страницаPirx od razu się zakł opotał. Wpierw zrobił rachunek sumienia. O to, ż e wpuś cili do rakiety Ostensa mysz, nie mogł o iś ć - to był o dawno, poza tym mysz był a malutka i w ogó le nie był o o czym mó wić. Potem był a ta historia z budzikiem, któ ry sam wł ą czał prą d do siatki ł ó ż ka Maebiusa. Ale to też wł aś ciwie gł upstwo. Nie takie rzeczy robi się mają c dwadzieś cia dwa lata, a poza tym Szef był wyrozumiał y. Do pewnych granic. Czyż by się dowiedział o duchu? Duch był wł asnym, oryginalnym pomysł em Pirxa. Koledzy pomogli mu naturalnie: w koń cu - ma się przyjació ł! Ale Bornowi należ ał a się nauczka. Operacja “duch” poszł a jak zegarek. Proch był w tutce. prochową dró ż kę przecią gnę ł o się trzy razy dokoł a pokoju, a zakoń czył o ją pod stoł em. Moż e istotnie za duż o tego prochu się tam wysypał o” Wychodził a prochowa ś cież ka na korytarz, przez szparę pod drzwiami, a Born był już “urobiony”: przez cał y tydzień wieczorami o niczym innym nie rozmawiał o się, tylko o duchach. Pirx, nie w ciemię bity, rozdzielił role: czę ś ć chł opcó w opowiadał a straszliwe historie, a druga - odgrywał a niedowiarkó w, ż eby się Boru zbyt ł atwo w podstę pie nie zorientował. Boru udział u w tych roztrzą saniach metafizycznych nie brał, tylko się podś miechiwał czasem z najzagorzalszych zwolennikó w “tamtego ś wiata”. Tak, ale trzeba go był o widzieć, kiedy wyleciał u dwunastej w mocy ze swojej sypialni, ryczą c jak goniony przez tygrysa bawó ł. Pł omień wszedł szparą pod drzwiami, trzykrotnie obleciał pokó j i buchną ł pod stoł em, ż e ksią ż ki pospadał y. Pirx przedobrzył jednak, bo się zaczę ł o trochę palić. Parę kubł ó w wody zlikwidował o ogień, ale zestala wypalona dziura, no i smró d. Takż e w pewnym sensie nie udał o się: Boru nie uwierzył niestety w duchy. Pomyś lał, ż e moż e chodzi o tego ducha. Pirx wstał rano wcześ niej, wł oż ył czystą koszulę, na wszelki wypadek zajrzał do ksią ż ki lotó w, do Teorii Nawigacji, i poszedł jak w dym. Gabinet Szefa był wspaniał y. Tak przynajmniej wydawał o się Pirxowi. Ś cian nie był o widać zza map nieba, konstelacje, ż ó ł te jak krople miodu, ś wiecił y na granatowym tle. Mał y, ś lepy globus księ ż ycowy na biurku, peł no ksią ż ek, dyplomó w, i drugi ogromny globus pod oknem. Ten drugi był istnym cudem, za naciś nię ciem odpowiedniego guzika zapalał y się i ruszał y w obieg dowolnie wybrane sputniki, podobno był y tam nie tytko istnieją ce, ale nawet te stare, wł ą cznie z pierwszymi, już historycznymi, z 1957 roku. Pirx w tym dniu nie miał jednak oka dla globusa. Kiedy wszedł, Szef pisał. Powiedział, ż eby siadł i poczekał. Potem zdją ł okulary - nosił je dopiero od roku - i przyjrzał mu się, jakby go pierwszy raz w ż yciu zobaczył. To był taki jego sposó b. Nawet ś wię ty, nie mają cy nic na sumieniu, mó gł stracić pod tym wzrokiem rezon. Pirx nie był ś wię ty. Nie mó gł usiedzieć w fotelu. To zapadał w gł ą b, przyjmują c postawę nieprzyzwoicie swobodną, niczym milioner na pokł adzie wł asnego jachtu, to znó w zjeż dż ał w kierunku dywanu i wł asnych pię t. Szef wytrzymał milczenie i rzeki: - Jak tam chł opcze u ciebie” “Tykał ” go, nie był o wię c ź le. Pirx wyjaś nił, ż e wszystko w porzą dku. - Podobno ką pał eś się? Pirx przytakną ł. A to co znowu? Podejrzliwoś ć nie opuszczał a go. Moż e za niegrzecznoś ć wobec asystenta? - Jest jedno wolne miejsce na praktykę w Mendelejewie. Wiesz, gdzie to jest? - Stacja astrofizyczna na tamtej stronie... - odparł Pirx. Był trochę rozczarowany. Miał cichą nadzieję - tak cichą, ż e boją c się spł oszyć jej urzeczywistnienie, samemu sobie nawet do niej się nie przyznał - otó ż liczył na coś innego. Na lot. Tyle był o rakiet, tyle planet, a on miał dostać zwykł e zadanie stacjonarne na “tamtej stronie”... Kiedyś był to jeszcze fason - nazywać odwrotną, niewidzialną z Ziemi pó ł kulę księ ż ycową - “tamtą stroną ”. Ale teraz wszyscy tak mó wili. - Sł usznie. Wiesz, jak wyglą da? - spytał Szef. Miał szczegó lny wyraz twarzy. Jakby ukrywał coś w zanadrzu. Pirx wahał się przez sekundę, czy skł amać. - Nie - powiedział. - Jeż eli przyjmiesz zadanie, dam ci cał ą dokumentację. Szef poł oż ył rę kę na stosie papieró w. - To mogę nie przyją ć? ! - z nie ukrywanym oż ywieniem spytał Pirx. - Moż esz. Bo zadanie jest, to znaczy: moż e się okazać... niebezpieczne. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mó gł. Specjalnie urwał, ż eby się lepiej przyjrzeć Pirxowi, któ ry wlepił się w niego rosną cymi oczami, powoli, solennie nabrał tchu - i tak już został, jakby zapomniał o potrzebie dalszego oddychania. Obję ty ł uną jak dziewica, któ rej objawił się kró lewicz, czekał dalszych upajają cych sł ó w. Szef chrzą kną ł. - No, no - rzekł trzeź wią co. - Przesadził em. W każ dym razie, mylisz się. - Jak, proszę? - wybeł kotał Pirx. - Powiadam, ż e ty nie jesteś tym jedynym czł owiekiem na Ziemi, od któ rego wszystko zależ y... Ludzkoś ć nie oczekuje od ciebie ratunku. Na razie jeszcze. Pirx, czerwony jak burak, mę czył się nie wiedzą c, co robić z rę kami. Szef, któ ry znany był ze swych sposobó w i któ ry przed chwilą ukazał mu rajską wizję Pirxa - bohatera powracają cego po dokonaniu Czynu przed zastygł y na kosmodromie tł um szepczą cy z uwielbieniem: “To on! to on!!! ” - teraz jakby cał kiem nie zdają c sobie sprawy z tego, co czyni, ją ł pomniejszać Zadanie, redukować rozmiary Misji do zwykł ej praktyki wakacyjnej, nareszcie wyjaś nił: - Pracownicy Stacji rekrutują się z astronomó w, któ rych przewozi się na tamtą stronę, ż eby przesiedzieli swó j miesią c, i tyle. Normalna praca tam nie wymaga ż adnych nadzwyczajnoś ci. Dlatego kandydaci poddawani byli zwykł ym testom pierwszej i drugiej grupy. Teraz, po tym wypadku - potrzeba ludzi sprawdzonych dokł adniej. Najlepszymi byliby rozumie się piloci, ale sam pojmujesz, ż e nie moż na wsadzać pilotó w do zwykł ej stacji obserwacyjnej... Pirx wiedział. Nie tylko Księ ż yc, cał y system sł oneczny woł ał o pilotó w, astrogatoró w, nawigatoró w - był o ich wcią ż za mał o. Ale co to był za wypadek, o któ rym wspomniał Szef? Rozsą dnie milczał. - Stacja jest bardzo mał a. Zbudowano ją gł upio, pod pó ł nocnym szczytem, zamiast na dnie krateru. Z lokalizacją był a cał a historia, zamiast rozpoznania selenodezyjnego zadecydował prestiż - bę dziesz się z tym mó gł zapoznać pó ź niej. Dosyć, ż e w ubiegł ym roku czę ś ć grani runę ł a i zniszczył a jedyną drogę. Dostę p jest teraz raczej trudny i moż liwy tylko za dnia. Projektowano kolejkę linową, ale prace został y wstrzymane, bo już jest decyzja przeniesienia Stacji na dó ł, w przyszł ym roku. Praktycznie Stacja jest podczas nocy odcię ta od ś wiata. Ł ą cznoś ć radiowa ustaje... Dlaczego? - Proo... szę? - Dlaczego pytam, ustaje ł ą cznoś ć radiowa? To był cał y Szef. Obdarzanie misją, niewinna rozmowa nagle przemienił a się w egzamin. Pirx zaczą ł się pocić. - Ponieważ Księ ż yc nie ma atmosfery ani strefy zjonizowanej, ł ą cznoś ć radiową utrzymuje się na nim falami ultrakró tkimi... w tym celu wybudowano ł ań cuchy przekaź nikó w, podobnych do telewizyjnych. Szef, oparty ł okciami o biurko, bawił się dł ugopisem, dają c poznać, ż e okazuje cierpliwoś ć i bę dzie sł uchał aż do skutku. Pirx zaś rozwodził się nad rzeczami, znanymi każ demu dziecku, ponieważ zbliż ał się, niestety, do obszaró w, w któ rych jego wiedza pozostawiał a to i owo do ż yczenia. - Takie linie przesył owe znajdują się zaró wno na tej, jak i na tamtej stronie - rozpę dzał się, bo wpł ywał na znajome wody: - Na tej stronie jest ich osiem. Ł ą czą one Lunę Gł ó wną ze stacjami Sinus Medii, Pelagus Somnii, Mare Imbrium. - To moż esz opuś cić - przerwał mu wielkodusznie Szef. - Jak ró wnież hipotezy o powstaniu Księ ż yca. Sł ucham... Pirx zamrugał. - Zakł ó cenia odbioru powstają, gdy ł ań cuch przekaź nikó w dostaje się w strefę terminatora. Kiedy czę ś ć przekaź nikó w jest jeszcze w cieniu, a nad dalszymi wschodzi Sł oń ce. - Wiem co to jest terminator. Nie musisz objaś niać - rzekł serdecznie Szef. Pirx zakaszlał. Wysią kał nos. Nie mogł o to jednak trwać w nieskoń czonoś ć. - Ze wzglę du na brak atmosfery korpuskularne promieniowanie Sł oń ca bombarduje skorupę, wywoł uje - ee - zakł ó cenia fal radiowych. Te zakł ó cenia wł aś nie uniemoż liwiają... Ugrzą zł. - Zakł ó cenia zakł ó cają, cał kiem sł usznie - poddał Szef. - Ale na czym polegają? - To jest wtó rne promieniowanie wzbudzone, efekt. No... No... - No?... - ż yczliwie poddał Szef. - Nowiń skiego! - wybuchną ł Pirx. Przypomniał sobie. Ale i tego był o Szefowi mał o. Na czym polega ten efekt? Tego wł aś nie Pirx nie wiedział. To znaczy, kiedyś wiedział, ale zapomniał. Donió sł wykute wiadomoś ci do progu sali egzaminacyjnej, jak ż ongler - piramidę spię trzonych na gł owie, najnieprawdopodobniejszych przedmiotó w, ale teraz był o już po egzaminie... Jego rozpaczliwe majaczenie o elektronach, promieniowaniu wymuszonym i rezonansie przerwał o peł ne ubolewania potrzą sanie gł owy Szefa. - No, tak - rzekł ten bezwzglę dny czł owiek. - A profesor Merinus postawił ci czwó rkę... Czyż by się pomylił? Fotel pod Pirxem zaczą ł przypominać coś w rodzaju wulkanicznego stoż ka. - Nie chciał bym sprawić mu przykroś ci, wię c niech lepiej nic nie wie... (Pirx odetchną ł )... ale poproszę profesora Laaba, ż eby przy egzaminie dyplomowym... Urwał znaczą co. Pirx zamarł a Nie przez te sł owa - ale rę ka Szefa powoli zagarniał a papiery, któ re miał otrzymać wraz ze swoją Misją. Dlaczego nie stosuje się ł ą cznoś ci kablowej: - zagadną ł Szef nie patrzą c na niego. Ze wzglę du na koszty. Kabel koncentryczny ł ą czy na razie tylko Lunę Gł ó wną z Archimedesem. Ale w najbliż szych pię ciu latach planuje się skablowanie sieci przekaź nikowej wypalił Pirx. Szef nie rozpogodzony wró cił do tematu. No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odcię ty od ś wiata przez dwieś cie godzin podczas każ dej nocy. Dotą d praca szł a tam normalnie. W ubiegł ym miesią cu po zwykł ej przerwie w ł ą cznoś ci stacja nie zgł osił a się na wezwanie z Cioł kowskiego. Ekipa Cioł kowskiego wyruszył a o ś wicie, zastał a gł ó wną klapę otwartą, a w - komorze - czł owieka. Był to dyż ur Kanadyjczykó w. Challiersa i Savage’a. W komorze leż ał Savage. Miał pę knię tą szybę heł mu. Udusił się. Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepaś ci pod Bramą Sł oneczną. Zginą ł wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porzą dek, aparatura pracował a, zapasy był y nietknię te, nie wykryto ż adnej awarii. Czytał eś o tym? - Tak - powiedział Pirx. - Ale w gazetach był o, ż e zaszedł nieszczę ś liwy wypadek. Psychoza... podwó jne samobó jstwo w przystę pie obł ę du... - Bzdura - rzekł Szef. - Znał em Savage’a. Z Alp. Nie mó gł się zmienić. No, nic. W gazetach był y brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Sł uchaj. Chł opcy tacy jak ty są już zasadniczo przebadani z taką samą dokł adnoś cią jak piloci, ale dyplomó w nie mają, wię c nie mogą latać. Poza tym praktykę wakacyjną tak czy inaczej musisz przejś ć. Jeż eli się zgodzisz, polecisz jutro. - A kto jest drugi? - Nie wiem. Jakiś astrofizyk. W koń cu - potrzeba tam astrofizykó w. Obawiam się, ż e nie bę dzie miał z ciebie pociechy, ale moż e poduczysz się trochę astrografii. Czy orientujesz się, o co chodzi? Komisja doszł a do przekonania, ż e był to nieszczę ś liwy wypadek, pozostał jednak pewien cień, nazwijmy to niejasnoś cią. Stał o się tam coś niezrozumiał ego. Nie wiadomo co. Pomyś leli wię c, ż e podczas nastę pnego dyż uru dobrze był oby tam mieć czł owieka, jednego przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widział em powodu do odmowy. Z drugiej strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczegó lnego. Oczywiś cie - oczy i uszy musisz mieć otwarte, ale nie masz ż adnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to, ż e wykryjesz dodatkowe okolicznoś ci wyjaś niają ce tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze” - Jak, proszę? Nie - odparł Pirx. - Myś lał em... Czy przypuszczasz, ż e bę dziesz się umiał zachować rozsą dnie” Bo to ci już uderzył o, niestety, do gł owy. Zastanawiam się... Bę dę się zachowywał rozsą dnie - rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonó w. - Wą tpię - rzekł Szef. - Posył am cię bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata... - To przez ką piel? - nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał, ż e nie sł yszy. Podał mu najpierw papiery, a potem rę kę. - Start masz jutro o ó smej rano. Rzeczy weź jak najmniej. Zresztą był eś tam już, wię c wiesz. Tu jest bilet na samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Gł ó wnej, stamtą d przerzucą cię dalej... - Mó wił coś jeszcze. Ż yczył mu czegoś? Ż egnał go? Pirx nie wiedział. Nie sł yszał nic. Nie mó gł sł yszeć, bo był bardzo daleko, już na “tamtej stronie”. W uszach miał grzmoty startowe, w oczach - biał e, martwe pł omienie księ ż ycowych skał, a w cał ej twarzy - niemal to samo osł upienie, któ re o tak zagadkowy koniec przyprawił o dwu Kanadyjczykó w. Robią c zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wzią ł w czterech susach, jakby naprawdę był już na Księ ż ycu gdzie cią ż enie maleje sześ ciokrotnie. Przed gmachem o mał o nie wpadł pod auto, któ re zahamował o z wrzaskiem opon, ż e aż ludzie zaczę li stawać, ale nawet tego nie zauważ ył. Na szczę ś cie Szef nie widział tych począ tkó w jego rozsą dnego zachowania, bo wró cił do swoich papieró w. W cią gu nastę pnych dwudziestu czterech godzin zdarzył o się z Pirxem, dokoł a Pirxa, Pirxowi, ze wzglę du na Pirxa tyle, ż e chwilami tę sknił niemal za letnią, osoloną ką pielą, w któ rej nie dział o się absolutnie nic. Jak wiadomo, czł owiekowi szkodzi zaró wno niedobó r, jak i nadmiar wraż eń. Ale Pirx nie formuł ował tego rodzaju wnioskó w. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszyć, zredukować, a nawet zlekceważ yć, zdał y się, co tu owijać w baweł nę, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy, ż e przystojna stewardessa odruchowo cofnę ł a się o krok - co był o zupeł nym nieporozumieniem, bo w ogó le jej nie widział. Szedł jakby na czele ż elaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze nim. Kosmicznym Zbawcą Ludzkoś ci. Dobrodziejem Księ ż yca. Odkrywcą Strasznych Tajemnic, Poskromicielem Zmó r Tamtej Strony, a wszystkim - dopiero w przyszł oś ci, “in spe”, co nie pogarszał o bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie, wypeł niał o go ż yczliwoś cią i pobł aż liwoś cią wzglę dem wspó ł pasaż eró w, któ rzy w ogó le poję cia nie mieli, kto znajduje się wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca! Patrzał na nich jak Einstein u schył ku ż ycia na igrają ce w piasku niemowlę ta. “Selene”, nowy pocisk Transgalaktyku, startował a z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był kontent. Nie są dził wprawdzie, ż e gdzieś w tym miejscu bę dzie w przyszł oś ci wmurowana tablica z odpowiednim napisem nie, tak daleko w marzeniach się nie posuną ł. Ale niewiele brakował o. Co prawda, w czarę spijanych rozkoszy ję ł a się z wolna wsą czać gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzieć. Ale na pokł adzie rakiety? Okazał o się, ż e bę dzie siedział na dole, w klasie turystycznej, wś ró d hał astry jakichś Francuzó w, obwieszonych aparatami fotograficznymi, przekrzykują cych się szalenie szybko w sposó b cał kowicie niezrozumiał y. On - w tł umie hał aś liwych turystó w? Nikt się nim nie zajmował. Nikt nie odziewał go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak się czuje; nie zawieszał mu na plecach butli - chwilowo pocieszał się tym, ż e to dla niepoznaki. Wnę trze klasy turystycznej wyglą dał o prawie jak kabina odrzutowca, tyle ż e fotele był y wię ksze, gł ę bsze, a tabliczka, na któ rej zapalał y się rozmaite informują ce napisy, tkwił a tuż przed twarzą. Napisy te zakazywał y przeważ nie ró ż nych rzeczy: wstawania, poruszania się, palenia papierosó w, daremnie usił ował Pirx przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakł adaniem nogi na nogę, lekceważ eniem pasó w bezpieczeń stwa odró ż nić się od tł umu profanó w astronautyki. Już nie urocza stewardessa, ale pomocnik pilota kazał mu się przypią ć, i to był a jedyna chwila, w któ rej ktoś z zał ogi zwró cił na niego uwagę. Nareszcie jeden z Francuzó w, raczej przez pomył kę, poczę stował go owocową pastylką. Pirx wzią ł ją, dokumentnie zakleił sobie lepką sł odyczą zę by i osiadł szy z rezygnacją w nadymanej gł ę bi fotela, oddał się rozmyś laniom. Z wolna utwierdził się raz jeszcze w przekonaniu o przeraź liwym niebezpieczeń stwie swej Misji, któ rej nadcią gają cą grozę smakował bez poś piechu, i tak zabierał się do jej pró bowania jak nał ogowy pijak, któ remu dostał a się w rę kę mchem porosł a butelka trunku z czasó w wojen napoleoń skich. Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie się, w ogó le je zignorować - tyle razy już to widział! Nie wytrzymał jednak. Kiedy “Selene” weszł a na orbitę okoł oziemską, z któ rej miał a dopiero ruszyć ku Księ ż ycowi, przylepił się do szyby. Bo też fascynują cy był ó w moment, w któ rym podkreś lona liniami dró g, kanał ó w, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczał a się jak gdyby od wszelkich ś ladó w ludzkiej obecnoś ci, a kiedy znikł y ostatnie, pod statkiem leż ał a plamista, oblepiona kł aczkami chmur wypukł oś ć planety, i wzrok, przechodzą c z czerni oceanó w na kontynenty, daremnie usił ował odnaleź ć cokolwiek stworzonego przez czł owieka. Z odległ oś ci kilkuset kilometró w Ziemia wyglą dał a pusto, przeraź liwie pusto, jakby ż ycie dopiero się na niej rodził o, sł abym nalotem zieleni znaczą c jej cieplejsze obszary. W samej rzeczy widział to już wiele razy. Ale przemiana zaskakiwał a go zawsze na nowo - był o w niej coś, z czym nie mó gł się pogodzić. Czy moż e pierwsze unaocznienie mikroskopijnoś ci czł owieka wobec pró ż ni? Wejś cie w obrę b innej skali wielkoś ci - planetarnych? Obraz znikomoś ci ludzkich tysią cletnich wysił kó w? Czy na odwró t, triumf tejż e znikomoś ci, któ ra pokonał a martwą, oboję tną na wszystko potę gę grawitacji tej brył y przeraź liwej i, pozostawiają c za sobą dzikoś ć masywó w gó rskich i tarcze biegunowych lodó w, wstą pił a na brzegi innych ciał niebieskich? Rozważ ania te - czy raczej pozbawiono sł ó w uczucia - ustą pił y miejsca innym, bo statek zmienił kurs, aby przez “dziurę ” stref promieniowania, rozwierają cą się nad biegunem pó ł nocnym, wystrzelić ku gwiazdom. Ale gwiazd nie dał o się dł ugo oglą dać, bo zapł onę ł y ś wiatł a. Podano obiad, podczas któ rego silniki pracował y, aby wytworzyć namiastkę cią ż enia, po czym pasaż erowie uł oż yli się z powrotem na fotelach, ś wiatł a zgasł y i moż na był o teraz widzieć Księ ż yc. Zbliż ali się ku niemu od strony poł udniowej. Ledwo parę set kilometró w pod biegunem ział odbitym ś wiatł em sł onecznym Tycho, biał a plama ze strzelają cymi na wszystkie strony pasami promienistymi, któ rych zdumiewają cą regularnoś ć zadziwiał a pokolenia ziemskich astronomó w, aby na koniec, po rozwią zaniu ich zagadki, stać się przedmiotem studenckich kawał ó w. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom, ż e biał y krą ż ek Tychona to jest wł aś nie “dziurka osi księ ż ycowej”, a jego promieniste pasma - to po prostu wyrysowane grubo poł udniki” Im bliż ej podchodzili ku uwieszonej w czarnej pustce kuli, tym jawniejsza stawał a się prawda, ż e jest to zastygł y, utrwalony w stę ż ał ych masywach lawy obraz ś wiata sprzed miliardó w lat, kiedy gorą ca Ziemia wę drował a ze swoim satelitą przez olbrzymie chmury meteorowe, szczą tki planetogenezy, kiedy ż elazny i kamienny grad walił bezustannie w cienką skorupę Księ ż yca, wyrzucał na powierzchnię fale magmy, a kiedy przestrzeń po nieskoń czenie dł ugim czasie oczyś cił a się i opustoszał a, bezpowietrzny glob zamarł w pobojowisko tej epoki katastrof gó rotwó rczych. Aż jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska stał a się natchnieniem poetó w i lamp; liryczną zakochanych. “Selene”, niosą ca na swych obu pokł adach czterysta ton ludzi i ł adunku, odwró cił a się rufą do rosną cej tarczy i rozpoczę ł a hamowanie, powolne i miarowe, aż delikatnie wibrują c, osiadł a na jednym z wielkich, zaklę sł ych lejó w kosmodromu. Pirx był tu już trzy razy, z tego dwa - sam, to znaczy “siadał wł asnorę cznie” poś rodku ć wiczebnego pola, oddalonego od lą dowiska pasaż erskiego o pó ł kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny, ceramicznymi pł ytami obszyty korpus “Solone” przesunię ty został na podstawę windy hydraulicznej i zjechał pod powierzchnię, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbył a się kontrola celna: narkotyki?, alkohol?, materiał y wybuchowe, trują ce, ż rą ce? Pirx miał niewielką iloś ć trują cego materiał u, mianowicie pł aską flaszeczkę z koniakiem, któ rą ofiarował mu Matters. Ukrył ją w tylnej kieszeni spodni. Potem był a kontrola sanitarna - ś wiadectwa szczepienia, sterylizacji bagaż u, ż eby nie zawlec na Księ ż yc jakichś zarazkó w - tę przeszedł od razu. Za barierkami zatrzymał się, niepewny, czy go ktoś nie oczekuje. Stał na pó ł pię trze. Hangar był po prostu olbrzymią, wykutą w skale i wybetonowaną komorą o pó ł kolistym stropie i pł askim dnie. Ś wiatł a był o w bró d, sztucznego sł onecznego, z jarzeniowych pł yt, mnó stwo ludzi biegał o w jedną i drugą stronę, na akumulatorowych wó zkach jechał y bagaż e, butle sprę ż onych gazó w, zasobniki, skrzynie, rury, szpule kablowe - a w gł ę bi ciemniał nieruchomy powó d cał ej tej gorą czkowej krzą taniny, kadł ub “Solone”, a wł aś ciwie jego ś rodkowa czę ś ć, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa spoczywał a gł ę boko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchoł ek opasł ego cielska przechodził przez okrą gł y otwó r na gó rną, wyż szą kondygnację. Pirx stał tak, aż przypomniał sobie, ż e ma wł asne sprawy do zał atwienia. W kapitanacie przyją ł go jakiś urzę dnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział, ż e rakieta na tamtą stronę leci za jedenaś cie godzin. Spieszył się gdzieś i wł aś ciwie nic wię cej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wraż eniem, ż e panuje tu bał agan. Nie wiedział nawet dobrze, któ rę dy bę dzie lecieć, przez Morze Smytha czy wprost do Cioł kowskiego? I gdzie jest wł aś ciwie ten jego nieznany towarzysz księ ż ycowy? A jakaś komisja? Program pracy? Myś lał tak, aż irytacja przeszł a w uczucie bardziej materialne, skupione w ż oł ą dku. Poczuł gł ó d. Wybrał wię c odpowiednią windę, przestudiowawszy wprzó d wszystko, co był o wypisane na jej sześ cioję zycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotó w i tam dowiedział się, ż e ma jeś ć w zwykł ej restauracji, bo nie jest ż adnym pilotem.
|
|||
|