Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





STANISŁAW LEM 1 страница



STANISŁ AW LEM

ODRUCH WARUNKOWY

 

(sc& al)

www. bookswarez. com


Zdarzył o się to no czwartym roku, przed samymi wakacjami. Pirx, któ ry przeszedł już wszystkie ć wiczenia praktyczne, miał zaliczone loty na symulatorach i dwa prawdziwe oraz “samodzielne kó ł ko” to znaczy lot na Księ ż yc z lą dowaniem i powrotem. Czuł się starym wyjadaczem kosmicznym, pró ż niowym wygą, któ rego domem są planety, a jedynym ulubionym odzieniem znoszony skafander: wyga taki w przestrzeni pierwszy dostrzega nadlatują ce meteory i sakramentalnym okrzykiem “uwaga! ró j! ” oraz bł yskawicznym manewrem ratuje od zagł ady statek, siebie i mniej bystrych towarzyszy. Tak to sobie przynajmniej wyobraż ał, z ubolewaniem konstatują c przy goleniu, jak zupeł nie nie znać po nim ogromu przebytych doś wiadczeń. Nawet paskudny wypadek z aparatem Harrelsbergera, któ ry eksplodował mu pod rę kami podczas lą dowania na Sinus Medii, nie przysporzył mu ni jednego choć by siwego wł osa. Co tam - zdawał sobie sprawo z jał owoś ci myś lenia, o siwiź nie (wspaniale był oby jednak mieć oszronione skronie’), ale ż eby się choć parę zmarszczek przy oczach zrobił o, wskazują cych od pierwszego wejrzenia, ż e powstał y przy wytę ż onym wypatrywaniu kursowych gwiazd tymczasem, jaki był pucoł owaty, taki został. Drapał wię c tę pawą ż yletką tę swoją gę bę, któ rej się skrycie wstydził, i wymyś lał coraz bardziej wstrzą sają ce sytuacje po to, aby na samym koń cu stać się ich panem.

Matters, któ ry czę ś ciowo znał jego zmartwienia, o czę ś ciowo się ich domyś lał, radził mu, ż eby zapuś cił wą sy. Czy rada był a cał kiem szczera, trudno powiedzieć. W każ dym razie Pirx w czasie porannej samotnoś ci przykł adał przed lustrem kawał ek czarnego sznurowadł a do gó rnej wargi i aż się zatrzą sł, tak to idiotycznie wyglą dał o Zwą tpił w Mattersa, choć ten moż e nie miał na myś li niczego zł ego, a już na pewno nie miał a jego przystojna siostra, któ ra powiedział a raz Pirxowi, ż e wyglą da “ szalenie poczciwie”. To go dobił o. W lokalu, w któ rym tań czyli, nie stał o się co prawda nic z rzeczy, jakich się obawiał. Tylko raz pomylił taniec, a ona był a na tyle dyskretna, ż e milczał a, i dopiero po dobrej chwili zauważ ył, ż e wszyscy tań czą coś zupeł nie innego niż on. Pó ź niej jednak poszł o jak z pł atka. Nie deptał jej po nogach, jak mó gł, starał się nie ś miać (bo od jego ś miechu ludzie odwracali się na ulicy), a potem odprowadził ją do domu. Od ostatniego przystanku szli dobry kawał pieszo i przez cał ą drogę zastanawiał się, co by też zrobić takiego, ż eby poję ł a, ż e wcale nie jest “szalenie poczciwy” te sł owa zalazł y mu za skó rę. Kiedy już dochodzili do celu, ogarną ł go popł och.

Niczego bowiem nie wymyś lił, a jeszcze, wskutek wytę ż onego namysł u, zamilkł jak pień : w gł owie jego rozprzestrzeniał a się pustka, tym tylko ró ż nią ca się od kosmicznej, ż e wypeł niona rozpaczliwym wysił kiem. W ostatniej chwili przez myś l przeleciał y mu jak meteory dwa czy trzy pomysł y: ż eby się z nią umó wić, ż eby ją pocał ować, ż eby gdzieś o tym czytał uś cisną ć jej rę kę w sposó b znaczą cy, subtelny, a zarazem przewrotny i namię tny. Ale nic z tego nie wyszł o. Ani jej nie pocał ował, ani się z nią nie umó wił, ani jej rę ki nie podał... i gdybyż tak się to skoń czył o! Kiedy powiedziawszy “dobranoc”, tym swoim przyjemnie ł amią cym się gł osem, odwró cił a się do furtki i uję ł a klamkę, ockną ł się jego diabeł. A moż e stał o się to po prostu dlatego, ż e w gł osie jej wyczuł ironię, rzeczywistą lub wyobraż oną. Bó g raczy wiedzieć doś ć, ż e zupeł nie odruchowo, kiedy się wł aś nie odwró cił a taka pewna siebie, spokojna - oczywiś cie, dzię ki urodzie nosił a się jak kró lowa jakaś (ł adne dziewczę ta zwykle tak się noszą ), a wię c dobrze - dał jej klapsa w tył ek, i to nawet, mocnego. Usł yszał lekki, stł umiony okrzyk: porzą dnie musiał a się zdziwić! Ale nie czekał już na nic. Zawró ciwszy na pię cie, zwiał, jakby w strachu, ż e bę dzie go gonił a... Matters, do któ rego nazajutrz zbliż ał się jak do bomby z czasowym zapalnikiem, nic o tym incydencie nie wiedział. Problem owego osobliwego postę pku nę kał Pirxa. Nie myś lał wtedy nic (z jaką ż ł atwoś cią mu to niestety przychodził o! ), ale przylepił jej klapsa. Czy tak postę pują szalenie poczciwi faceci?

Nie był cał kiem pewny, ale obawiał się, ż e raczej tak. Po historii z siostrą Mattersa (unikał jej odtą d jak ognia) przestał w każ dym razie robić rano miny do lustra. Przedtem bowiem upadł kilka razy tak nisko, ż e z pomocą drugiego lusterka szukał profilu swej twarzy, któ ry by choć nieznacznie zaspokoił jego wielkie wymagania. Oczywiś cie, nie był zupeł nym idiotą i zdawał sobie sprawę ze ś miesznoś ci tych mał pich grymasó w, ale z drugiej strony, nie ś ladó w urody jakiejś szukał przecież na mił oś ć boską, lecz charakteru! Czytał bowiem Conrada i z wypiekami myś lał o wielkim milczeniu galaktycznym, o samotnym mę stwie - a czyż moż na sobie wyobrazić bohatera wiecznej nocy, samotnika z taką gę bą? Wą tpliwoś ci pozostał y, ale z wykrę caniem twarzy przed lustrem zrobił koniec, ukazują c sobie, jaką ma twardą, niezł omną wolę.

Troski te, tak nurtują ce, zbladł y nieco wobec nadcią gają cego egzaminu u profesora Merinusa, zwanego popularnie Merynosem. Egzaminu tego, prawdę mó wią c, nie bał się prawie nigdy. Tylko trzy razy przychodził do gmachu Astrodezji i Astrognozji Nawigacyjnej, gdzie przed salą studenci zawsze czyhali na wychodzą cych od Merynosa, nie tyle, ż eby fetować ich sukcesy, ile by się dowiedzieć, jakie też nowe, podchwytliwe pytanka wymyś lił Zł owrogi Baran. Bo i tak nazywano srogiego egzaminatora. Starzec ó w, któ ry w ż yciu nogi nie postawił nie to, ż e na Księ ż ycu - progu rakiety ż adnej nawet nie przekroczył - znał, mocą teoretycznej wszechwiedzy, każ dy kamień wszystkich krateró w Morza Deszczó w, grzbiety skalne planetoid i najbardziej niedostę pne poł acie jowiszowych księ ż ycó w; powiadano, ż e posiada wszechstronną znajomoś ć meteoró w i komet, któ re zostaną dopiero odkryte za lat tysią c, ponieważ już teraz drogi ich matematycznie przewidział dzię ki ulubionemu swemu zaję ciu, analizie perturbacyjnej ciał niebieskich. Ogrom tej wiedzy czynił go zgryź liwym wobec mikroskopijnych wiadomoś ci studentó w.

Pirx nie bał się jednak Merinusa, bo odkrył jego klucz. Stary miał wł asną terminologię, któ rej pró cz niego nikt nie uż ywał w fachowym piś miennictwie. Pirx zatem, wiedziony przyrodzoną bystroś cią, zamó wił w bibliotece wszystkie prace Merinusa i - nie, wcale ich nie czytał. Przekartkował je tylko wypisawszy sobie ze dwieś cie Merynosowych dziwolą gó w sł ownych. Profesor, usł yszawszy styl jego odpowiedzi, drgną ł, podnió sł strzę piaste brwi i zasł uchał się w Pirxa jak w sł owika. Chmury, przecią gają ce mu zazwyczaj przez twarz, rozeszł y się. Odmł odniał prawie, bo był o to, jakby sł yszał siebie samego - a Pirx, uskrzydlony tą przemianą i wł asną bezczelnoś cią, parł dalej na cał ego z takim rezultatem, ż e gdy kompletnie zawalił się na ostatnim pytaniu (wymagał o znajomoś ci wzoru - cał a Merynosowska retoryka nic nie mogł a tu wskó rać ), profesor wpisał mu wielką czwó rkę, wyraż ają c ubolewanie, ż e nie moż e dać pią tki.

Tak, Merynosa osadził. Wzią ł go za rogi. Daleko wię kszą tremę odczuwał przed “wariacką ką pielą ”, któ ra był a nastę pnym i ostatnim etapem przed egzaminami dyplomowymi.

 

Na “wariacką ką piel” nie był o ż adnych sposobó w. Najpierw czł owiek szedł do Alberta, niby tylko woź nego przy katedrze Astropsychologii Doś wiadczalnej, ale w rzeczywistoś ci był on prawą rę ką docenta i sł owo jego waż niejsze był o od opinii wszystkich asystentó w. Albert, totumfacki jeszcze profesora Balle’a, któ ry przed rokiem poszedł na emeryturę ku uciesze studentó w i zasmuceniu woź nego (nikt go bowiem tak, jak profesor emeritus nie rozumiał ), wió dł kandydata do mał ej salki w podziemiu, gdzie sporzą dzał mu parafinowy odlew twarzy. Odlew ten, po zdję ciu, poddawał mał emu zabiegowi: w negatyw nosa wstawiał dwie metalowe rurki. To był o wszystko. Nastę pnie kandydat szedł na pię tro, do “ł aź ni”. Nie był a to naturalnie ż adna ł aź nia, ale jak wiadomo, studenci nie nazywają nigdy rzeczy ich wł aś ciwym imieniem. Był to spory pokó j, z basenem peł nym wody. Kandydat czy, znowu wedle gwary studenckiej, pacjent rozbierał się i wchodził do wody, któ rą ogrzewano dopó ty, aż przestawał odczuwać jej temperaturę. To był o indywidualne: dla jednych woda “przestawał a istnieć ” przy 29, dla innych dopiero przy 32 stopniach. Doś ć, ż e kiedy spoczywają cy na wznak a w basenie mł ody czł owiek podnió sł rę kę, wodę przestawano ogrzewać, a jeden z asystentó w nakł adał mu na twarz parafinową maskę. Nastę pnie dodawano do wody jakiejś soli (ale nie cyjanku potasu, jak o tym poważ nie zapewniali ci, co mieli już “wariacką ką piel” za sobą ), zdaje się zwykł ej soli kuchennej. Dodawał o się jej tyle, by “pacjent” (zwany też “topielcem”) pł ywał swobodnie tuż pod powierzchnią wody, nie wynurzają c się, tylko metalowe rurki wystawał y na wierzch, mó gł wię c swobodnie oddychać. To był o w zasadzie wszystko. Uczona nazwa eksperymentu brzmiał a “pozbawienie bodź có w aferentnych”. W samej rzeczy, pozbawiony wzroku. sł uchu, wę chu, dotyku (bo obecnoś ć wody po bardzo kró tkim czasie przestawał o się wyczuwać ), ze skrzyż owanymi na piersiach ramionami, niczym u mumii egipskiej, spoczywał “topielec” w nieważ kim zawieszeniu przez kilka godzin. Jak dł ugo? Jak dł ugo mó gł wytrzymać.

Jak gdyby nic szczegó lnego. Jednakż e z czł owiekiem w takim poł oż eniu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Każ dy mó gł naturalnie czytać o przeż yciach “topielcó w” w podrę cznikach psychologii eksperymentalnej. Ale też przeż ycia te był y bardzo zró ż nicowane indywidualnie. Trzecia czę ś ć kandydató w nie mogł a wytrzymać nie to, ż e sześ ciu czy pię ciu, ale nawet trzech godzin. Wytrwał oś ć był a wszakż e godna zalecenia, bo praktyki wakacyjne rozdzielano podł ug listy lokat: kto miał pierwszą, dostawał praktykę “ekstra” na ró ż nych stacjach okoł oziemskich. Z gó ry nigdy nie był o wiadomo, kto okaż e się “twardy”, a kto nie, “ką piel” bowiem poddawał a nie byle jakiej pró bie spoistoś ć, konsolidację osobowoś ci.

Pirx przeszedł począ tek doś ć gł adko, jeś li nie liczyć tego, ż e bez wszelkiej potrzeby schował twarz pod wodą, zanim jeszcze asystent nał oż ył mu maskę, w zwią zku z czym ł ykną ł jaką ś kwartę wody i przy okazji przekonał się, ż e jest najzwyczajniej w ś wiecie sł ona.

Po nał oż eniu maski posł yszał zrazu lekki szum w uszach. Znajdował się w doskonał ej ciemnoś ci. Jak należ ał o, rozluź nił mię ś nie; woda unosił a go bez ruchu. Oczu nie mó gł otworzyć, gdyby nawet chciał, uniemoż liwiał a to przylegają ca do policzkó w i czoł a parafina. Najpierw zaczą ł go swę dzić nos, potem prawe oko. Przez maskę nie mó gł się, naturalnie, podrapać. O takim swę dzeniu nic nie mó wił y relacje innych “topielcó w” widocznie byt to jego prywatny wkł ad w psychologię eksperymentalną. Spoczywał doskonale bezwł adny w wodzie, któ ra ani nie grzał a, ani nie chł odził a jego nagiego ciał a. Po paru chwilach stracił ś wiadomoś ć jej istnienia. Mó gł by oczywiś cie poruszyć nogami albo choć by palami i przekonać się, ż e są ś liskie i mokre, ale wiedział, ż e czuwa nad nim u sufitu oko rejestrują cej kamery: za każ de poruszenie był y punkty karne. Wsł uchawszy się w siebie, po niedł ugim czasie mó gł już rozró ż niać tony wł asnego serca nadzwyczaj sł abe i dochodzą ce jakby z ogromnej odległ oś ci. Był o mu wcale nieź le. Swę dzenie ustał o. Nic go nie uwierał o. Albert umieś cił rurki w masce tak zrę cznie, ż e nawet ich nie czuł. Niczego w ogó le nie czuł. Ta pustka stawał a się niepokoją ca. Najpierw zatracił poczucie poł oż enia ciał a, pozycji rą k i nó g. Pamię tał jeszcze, jak leż y, bo o tym wiedział, w biał ej parafinie na twarzy. Stwierdził ze zdziwieniem, ż e on, któ ry umiał zwykle okreś lić czas bez zegarka, z dokł adnoś cią do paru minut, nie ma nawet najsł abszego wyobraż enia o tym, ile minut - czy moż e już kwadransó w? - upł ynę ł o od zanurzenia się w,. wariacką ką piel”.

Kiedy się tak dziwił, zauważ ył, ż e nie ma już ciał a ani twarzy, w ogó le niczego. Tak dobrze, jakby go w ogó le nie był o. Wraż enia tego niepodobna nazwać przyjemnym. Raczej przeraż ał o. Jakby rozpuszczał się po trosze w tej wodzie, któ rej istnienie też doń wcale nie dochodził o. I serce nawet przestał sł yszeć. Wytę ż ał sł uch jak mó gł - nic. Cisza za to, wypeł niają ca go dokł adnie, stał a się nieprzyjemnym, gł uchym pomrukiem, biał ym, cią gł ym szumem, ż e chciał o się wprost zatkać uszy. W pewnym momencie pomyś lał, ż e miną ł już chyba porzą dny kawał czasu i parę karnych punktó w tak bardzo nie zaszkodzi. Chciał ruszyć rę kami.

Nie miał czym poruszyć: nie był o rą k. Nawet nie to, ż e się przelą kł; osł upiał raczej. Prawda, ż e coś tam pisano o “zatraceniu poczucia ciał a”, ale któ ż by uwierzył, ż e moż e być tak zupeł nie?

Widocznie tak ma być - uspokoił siebie. Grunt się nie ruszać - jak się chce mieć dobrą lokatę, trzeba wytrzymać to i owo. Ta maksyma podtrzymywał a go przez jakiś czas. Jak dł ugo? Nie wiedział.

Potem zaczę ł o się robić gorzej.

Zrazu ciemnoś ć, w któ rej spoczywał czy też raczej, któ rą sam był, zaroił a się od sł abych migotań, polatują cych na obrzeż u pola widzenia krę gó w, wł aś ciwie bezś wietlnych, mż ą cych niewyraź nie. Poruszył gał kami ocznymi, ten ruch czuł, i to go pocieszył o. Ale dziwna rzecz: po kilku poruszeniach i oczy wymknę ł y się jego wł adzy...

Fenomeny wzrokowe i sł uchowe, te migotania, mż enia, szumy i pomruki, był y niewinnym wstę pem, igraszką wobec tego, co zaczę ł o się z nim dziać zaraz potem.

Rozpadał się. Już nie to, ż eby ciał em: o ciele nie był o mowy, ciał o od wiekó w przestał o istnieć, był o czasem zaprzeszł ym, czymś utraconym w sposó b nieodwoł alny. Moż e nigdy go nie miał?

Zdarza się czasem, ż e przyciś nię ta, niedokrwiona, rę ka na jakiś czas obumrze. Moż na dotykać jej drugą, czują cą i ż ywą, jak kawał ka drewna. Prawie każ dy zna to dziwne uczucie, nieprzyjemne, na szczę ś cie szybko przemijają ce. Ale czł owiek wtedy jest cał y normalny, czują cy i ż ywy, tylko kilka palcó w czy dł oń ogarną ł martwy bezwł ad, ż e stał y się jakby uczepionym do reszty ciał a przedmiotem. Pirxowi jednak nie pozostał o nic: albo lepiej, prawie nic - pró cz strachu. Rozpadał się - nie na ż adne tam osoby, ale wł aś nie na strachy. Czego się bał? Poję cia nie miał. Nie był ani trzeź wy, ani jawy nie przeż ywał (jakaż moż e być jawa bez ciał a! ), ani snu. Bo nie ś nił przecież: wiedział, gdzie jest, co z nim robią. To był o coś trzeciego. I do upicia się też najzupeł niej niepodobne.

Czytał i o tym. To się nazywał o., dezorganizacja pracy kory mó zgowej, spowodowana pozbawieniem mó zgu impulsó w dosł ownych”.

Brzmiał o to nie najgorzej. Doś wiadczenie jednak...

Był trochę tu, trochę tam i wszystko się rozł aził o. Kierunki: gó ra, dó ł, bok - nic z tego! Usił ował sobie przypomnieć, gdzie moż e być sufit. Ale jak mó wić o suficie, kiedy nie ma ciał a ani oczu?

Zaraz - rzekł sobie - zrobimy z tym porzą dek. Przestrzeń wymiary - trzy kierunki...

Te sł owa nic nie znaczył y. Pomyś lał o czasie, powtarzał “czas, czas” - jakby ż uł kawał ek papieru. Zlepek bez jakiegokolwiek sensu. Już nie on powtarzał, mó wił to jakiś nikt, jakiś obcy, ktoś, kto wlazł w niego. Nie, on wlazł w kogoś. I ten ktoś rozdymał się. Puchną ł. Zatracał wszystkie granice. Wę drował niepoję tymi wnę trzami, objawił się olbrzymim jak balon, niemoż liwym, sł oniowatym palcem, był cał y palcem, nie swoim, nie prawdziwym, ale jakimś wymyś lonym, wzię tym nie wiadomo ską d. Ten palec usamodzielniał się. Stawał się czymś przytł aczają cym, nieruchomym, zgię tym karcą co i zarazem idiotycznie, a jego myś lenie unosił o się raz z jednej, raz z drugiej strony tej brył y niemoż liwej, ciepł ej, wstrę tnej, ż adnej - znikł. Wirował. Krę cił się. Spadał jak kamień, chciał krzykną ć. Migoty bez twarzy, okrą gł awe, wytrzeszczone, rozpł ywają ce się - gdy usił ował stawić im czoł o - lazł y na niego, pchał y się, rozpierał y go, był jak cienkopowł okowy zbiornik groż ą cy pę knię ciem. I wybuchną ł.

Rozpadł się na niezależ ne od siebie ciemnoś ci, któ re szybował y jak polatują ce bezwł adnie strzę py zwę glonego papieru. A w tych wahaniach i polatywaniach był o niepoję te napię cie, wysił ek taki chyba, jak w ś miertelnej chorobie, kiedy poprzez mgł y i pustki, któ ra był a kiedyś sprawnym ciał em, a teraz jest tylko znieczuloną, stygną cą pustynią, coś pragnie jeszcze ostatni raz odezwać się, dotrzeć do jakiegoś drugiego czł owieka, zobaczyć go, dotkną ć.

Zaraz - powiedział o coś zadziwiają co trzeź wo, ale to był o obce, to nie był on. Moż e jakiś dobry czł owiek zlitował się i mó wił do niego? Do kogo?... Gdzie? Ale sł yszał przecież... Nie, to nie był prawdziwy gł os. Zaraz. Już inni to przeszli. Z tego się nie umiera. Trzeba się trzymać. Te sł owa obracał y się w kó ł ko. Aż utracił y sens. Znowu wszystko rozlał o się jak szara namarszczona bibuł a. Jak ś niegowa gó ra w sł oń cu. Wymywany, uciekł gdzieś bez ruchu, nikł. Zaraz mnie nie bę dzie - pomyś lał najzupeł niej serio, bo to był o jak ś mierć, nie jak sen. Tylko to jedno wiedział jeszcze: ż e nie ś ni. Osaczył o go ze wszystkich stron. Nie, nie jego. Ich. Był o ich kilku. Wielu? Nie mó gł się doliczyć.

Co ja tu robię? - powiedział o w nim coś. - Gdzie ja jestem? W oceanie? Na Księ ż ycu? Doś wiadczenie...

Nie wierzył, ż e to moż e być doś wiadczenie: jak to, trochę parafiny, jakaś sł ona woda, i czł owiek przestaje istnieć? Postanowił z tym skoń czyć, za wszelką cenę. Zmagał się, sam nie wiedział z czym, jakby wyważ ał olbrzymi przywalają cy go kamień. Nie mó gł nawet drgną ć. W ostatnim bł ysku przytomnoś ci zebrał resztkę sił i ję kną ł. Usł yszał ten ję k, stł umiony, oddalony, jak radiowy sygnał z innej planety. Na jaką ś sekundę prawie ockną ł się i skupił po to, ż eby wpaś ć w nastę pną, jeszcze czarniejszą, podmywają cą wszystko agonię.

Nie czuł ż adnego bó lu. Ba, gdyby był bó l! Siedział by w ciele, dawał by o nim znać, okreś lał by jakieś granice, targał by nerwami. Ale to był a agonia bezbolesna, narastają cy napł yw nicoś ci. Poczuł, jak powietrze spazmatycznie chwytane wchodzi weń - jakby nie w pł uca, ale w ten obszar drgają cych, pokurczonych myś lowych strzę pkó w. Ję kną ć, jeszcze raz ję kną ć, usł yszeć się...

Jak się komu chce ję czeć, nie trzeba myś leć o gwiazdach odezwał się ten jakiś nieznany, bliski, lecz obcy gł os. Zastanowił się i nie ję kną ł. Zresztą nie był o go już. Nie wiedział, kim był - wpł ywał y weń zimne, lekkie strumienie a najgorsze był o to (dlaczego ż aden z bał wanó w nawet o tym nie wspominał? ), ż e wszystko szł o przez niego na wylot. Zrobił się przezroczysty. Był dziurą, sitem, szeregiem krę tych jaskiń czy przelotó w.

Potem i to się rozpadł o, został tylko strach i trwał nawet wtedy, gdy zniknę ł a wstrzą sana jak dreszczem, mż ą cym migotaniem - ciemnoś ć.

Potem zrobił o się gorzej, o wiele gorzej. Jednakż e tego już Pirx nie umiał opowiedzieć ani nawet wyraź nie, dokł adnie przypomnieć sobie: na takie doś wiadczenia nie wynaleziono jeszcze sł ó w. Nic nie potrafił o tym wykrztusić. Tak, tak, “topielcy” byli wł aś nie bogatsi o jedno cholerne doś wiadczenie, któ rego nikt z profanó w nawet się nie domyś lał. Inna rzecz, ż e nie był o czego zazdroś cić.

Pirx przeszedł wiele rzeczy i stanó w. Nie był o go jakiś czas, potem znó w był, powielony, potem coś wyjadał o mu cał y mó zg, potem dział o się wiele zawił ych, bezsł ownych potwornoś ci - spajał je strach, któ ry przeż ył i ciał o, i czas, i przestrzeń. Wszystko.

Tego to się najadł do syta.

Doktor Grotius powiedział:

- Ję kną ł pan pierwszy raz w sto trzydziestej ó smej minucie, a drugi - w dwó chsetnej dwudziestej sió dmej. Wszystkiego trzy karne punkty - i ż adnych drgawek! Proszę zał oż yć nogę na nogę. Zbadam odruchy... Jak panu się udał o wysiedzieć tak dł ugo pó ź niej?

Pirx siedział na zł oż onym poczwó rnie rę czniku, piekielnie szorstkim i przez to bardzo przyjemnym. Był cał kiem jak Ł azarz. Nie w tym sensie, ż eby tak wyglą dał: ale czuł się prawdziwie zmartwychwstał y. Wytrzymał siedem godzin. Miał pierwszą lokatę. W cią gu ostatnich trzech godzin umierał parę tysię cy razy. Ale nie ję kną ł. Kiedy wycią gali go, ociekają cego, wytarli, wysmarowali, dali mu zastrzyk, ł yk koniaku i prowadzili do pokoju badań, gdzie czekał doktor Grotius, po drodze zajrzał do lustra. Już przedtem wcią ż dotykał piersi, rą k, nó g. Ż eby się upewnić. Był kompletnie ogł uszony, otumaniony, jakby wstał z ł ó ż ka po wielomiesię cznej malignie. Wiedział, ż e już po wszystkim. Mimo to zajrzał do lustra. Nie ż eby się spodziewał siwizny, ale tak sobie.

Zobaczył swoją szeroką gę bę i, odwró ciwszy się szybko, pomaszerował dalej, zostawiają c na posadzce mokre ś lady stó p. Doktor Grotius dł ugo usił ował wydobyć z niego jakieś opisy przeż ytych stanó w. Siedem godzin - to był o nie byle co. Doktor Grotius patrzył na Pirxa inaczej niż przedtem: nie to, ż e z sympatią - raczej z luboś cią, jak entomolog, któ ry odkrył nowy gatunek ć my. Albo niezwykł ego zgoł a robaczka. Moż e widział w nim temat pracy naukowej?!

Pirx okazał się, trzeba niestety powiedzieć, niezbyt wdzię cznym obiektem dociekań. Siedział i mrugał gł upkowato oczami: wszystko był o pł askie, dwuwymiarowe, kiedy się gał po coś rę ką, ta rzecz okazywał a się dalej albo bliż ej, niż sobie obliczył. To był o objawem normalnym. Ale nie był a nim jego odpowiedź na pytanie asystenta, kiedy usił ował wydobyć z niego jakieś dokł adniejsze szczegó ł y.

- Pan leż ał tam? - pytaniem odparował pytanie.

- Nie - zdziwił się doktor Grotius. - A co?

- To niech się pan poł oż y - zaproponował mu Pirx. - Sam pan zobaczy, jak to jest.

Na drugi dzień czuł się już tak dobrze, ż e mó gł nawet robić na temat “wariackiej ką pieli” dowcipy. Odtą d chodził stale do gł ó wnego gmachu, gdzie pod szkł em na desce ogł oszeń zawieszano listy z wykazem praktyk. Ale nie mó gł znaleź ć swego nazwiska. Potem był a niedziela.

A w poniedział ek wezwał go Szef.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.