Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 14 страница



Zresztą wię cej czynnikó w postawił o ś ledztwu zapory. Nikt nie obnosi się z tym, ż e uż ywa maś ci przeciw ł ysie­niu. Kto wcale nie dbał o ł ysinę albo przekł adał perukę nad lekarstwo, uchodził zagroż eniu, lecz jakż e moż na był o tego dojś ć? Kto nie uż ywał hormonu, nie miał, zdró w i cał y, nic do wyznania, a kto go uż ywał, giną ł. Opakowań maś ci szwajcarskiej nie był o w rzeczach ofiar, bo należ ał o ją prze­chowywać w lodó wce, o któ rą ł atwo w domu, ale nie w ho­telu, wię c skrupulatni starsi panowie nie wozili się z prepara­tem, a tylko odwiedzali miejscowych fryzjeró w. Maś ć należ a­ł o aplikować co dziesię ć dni, wię c każ da z ofiar tylko raz pod­dał a się temu zabiegowi w Neapolu, nikomu jednak nie przy­szł o do gł owy wypytywać w ś ledztwie po zakł adach fryzjer­skich, co wcierają tam w skalpy niektó rym klientom.

Na koniec odznaczał y się ofiary podobień stwem fizycz­nym, jako ż e wspó lne był y im pewne cechy psychiczne. Byli to mę ż czyź ni na progu przekwitania, jeszcze w pre­tensjach, któ rzy walczyli z nadchodzą cą staroś cią, a jedno­cześ nie się z tym kryli. Kto przekroczył już smugę cienia i ł ysy jak kolano, po sześ ć dziesią tce, zrezygnował z pró b odzyskania mł odego wyglą du, ten nie poszukiwał już ż ad­nych cudownych lekó w, a kto znó w ł ysiał przedwcześ nie, pod trzydziestkę, nie miał zmian reumatycznych tak posu­nię tych, ż e wymagał y kuracji balneologicznej. Groź ba wi­siał a wię c tylko nad tymi, któ rzy weszli w smugę cienia i przebywali w niej. Im dokł adniej oglą dał o się teraz fakty^ tym jawniejsza był a ich spó jnoś ć. Zatrucia nie wydarzał y się poza okresem kwitnienia traw, bo kierowcy nie zaż y­wali poza nim plimasiny, a kto miał cię ż ką obł oż ną astmę, ten nie prowadził auta, wię c i jemu był zbę dny preparat przeznaczony dla kierowcó w.

Barth odwiedzał mnie w szpitalu okazują c tyle ż ycz­liwoś ci, ż e wybrał em się do niego z poż egnalną wizytą przed odlotem do Stanó w. Piotruś czaił się przy schodach, ale schował się na mó j widok. Zrozumiał em, o co chodzi i zapewnił em go, ż e pamię tam o heł mie. U Bartna był doktor Saussure, bez surduta, ale w koszuli o mankietach jak ż aboty. Zamiast tranzystora nosił na szyi zegarek. Prze­glą dał ksią ż ki w bibliotece, a Barth powiedział mi bardzo zabawną rzecz: ż e pró ba zastosowania komputera w ś ledz­twie powiodł a się wprost doskonale, chociaż komputer, nie zaprogramowany i nie uruchomiony, nic nie zdział ał. Gdy­bym jednak nie był przyleciał do Paryż a z tym wł aś nie planem, to nie zamieszkał bym w jego domu, nie wzbudził ­bym sympatii jego babki, mał y Piotruś nie ratował by mnie jej kwiatem siarczanym po upadku ze schodó w — jednym sł owem, udział komputera w rozwią zaniu zagadki jest nie­wą tpliwy, choć czysto idealny. Ś mieją c się zauważ ył em, ż e karambolaż zupeł nie przypadkowych zajś ć, któ ry pokiero­wał mną do samego centrum tajemnicy, wydaje mi się teraz jeszcze bardziej zdumiewają cy niż ona sama.

— Popeł nia pan bł ą d egocentryzmu! — odwró cił się od szafy bibliotecznej Saussure. — Ta seria jest nie tyle zna­mieniem teraź niejszoś ci, ile zwiastunem jutra. To jego za­powiedź, jeszcze niezrozumiał a...

— A pan ją rozumie?

— Domyś lam się jej wskazań. Ludzkoś ć tak się rozmno­ż ył a i zgę ś cił a, ż e zaczynają nią rzą dzić prawa atomowe. Każ dy atom gazu porusza się chaotycznie, lecz wł aś nie ten chaos rodzi porzą dek jako stał oś ć ciś nienia, temperatury, cię ż aru wł aś ciwego i tak dalej. Pana mimowolny sukces wyglą da paradoksalnie — na dł ugą serię nadzwyczajnych koincydencji. Ale to się tylko panu tak zdaje. Powie pan: mał o jeszcze był o spaś ć ze schodó w Bartha, wcią gną ć siarkę zamiast tabaki, potrzebny był jeszcze pań ski reko­nesans na rue Amelie, spowodowany historią Proque'a, kichanie przed burzą, migdał y kupione dla dziecka, odwo­ł anie rzymskich lotó w, przepeł niony hotel, fryzjer, o bodaj i to, ż e był Gaskoń czykiem — ż eby ruszył a reakcja ł ań ­cuchowa.

— Och, nawet gorzej — wtrą cił em. — Gdyby mó j udział w wyzwoleniu Francji nie ograniczył się do zł amania ko­ś ci ogonowej, to kontuzja raczej nie odnowił aby mi się na schodach w Rzymie, wię c i tu pozbierał bym się cał y. Je­ż elibym się nie dostał na rzymskie schody tuż przed za­machowcem, to moje zdję cie nie pojawił oby się w “Paris Match", a bez tej ostrogi, zamiast walczyć o pokó j w Air France, pojechał bym na nocleg do Paryż a i znó w skoń czy­ł oby się na niczym. Ale przecież już samo prawdopodobień ­stwo mojej obecnoś ci przy zamachu był o astronomicznie mał e a priori. Mogł em polecieć inną maszyną, mogł em sta­ną ć na innym stopniu... Có ż dopiero, kiedy wszystko przed­tem i potem ró wnież skł adał o się z samych takich astrono­micznych nieprawdopodobień stw! Przecież gdybym się nie dowiedział o sprawie Proque'a, to nie wybrał bym się do Rzymu, akurat kiedy zawieszono loty, a wszak i to był naj­czystszy zbieg okolicznoś ci.

— To, ż e pan poznał sprawę Proque'a? Nie są dzę. Mó ­wiliś my wł aś nie o tym z doktorem, nim pan przyszedł. Poznał pan tę sprawę dzię ki komeraż om Surete i Defense, a doszł o do nich przez rozgrywki polityczne. Ktoś ż yczył sobie kompromitacji pewnego wojskowego, bawią cego się w politykę i patronują cego doktorowi Dunant. To taki bi­lard, wie pan.

— Miał em być bilą czy kijem?

— Miał pan, jak przypuszczamy, przyczynić się do od­grzebania akt Proque'a, a poś rednio do zaszkodzenia Du­nantowi...

— Ale jeś li tak nawet był o, jakiż zwią zek mię dzy celem mego przyjazdu do Paryż a a politycznymi komeraż ami we Francji?

— Ż aden, oczywiś cie. Wł aś nie dlatego tak silny zbió r trafó w, mierzą cych z taką precyzją w samo centrum za­gadki, wydaje się panu sprzeczny ze zdrowym rozsą dkiem. Otó ż powiadam: precz z tym zdrowiem! Istotnie — każ dy z osobna wzię ty odcinek pana perypetii jest doś ć jeszcze wiarygodny, ale trajektoria wypadkowa, powstał a ze zł oż enią tych odcinkó w, zakrawa na cud. Tak pan myś li, nie­prawdaż?

— Ż eby pan wiedział.

— Tymczasem stał o się, o czym panu mó wił em tu, na dole, przed trzema tygodniami, mó j panie. Proszę sobie wy­obrazić strzelnicę, w któ rej ustawiają zamiast tarczy zna­czek pocztowy — pó ł mili od stanowisk strzeleckich. Jest to dziesię ciocentymowy znaczek z Marianną. Na jej czole mucha zostawił a kropkę. Niech teraz kilku strzelcó w wy­borowych weź mie się do strzelania. Nie trafią kropki na pewno, choć by dlatego, ż e nie bę dą w ogó le mogli jej do­strzec. Niechaj jednak strzelaniem zajmie się stu strzelcó w miernych, ale niech praż ą cał ymi tygodniami. Jest zupeł nie pewne, ż e kula jednego z nich w koń cu trafi tę kropkę. Trafi ją nie dlatego, ż e był to strzelec fenomenalny, ale dla­tego, ż e tak gę sto się strzelał o. Zgodzi się pan?

— Tak, ale to nie wyjaś nia...

— Nie skoń czył em. Jest lato i w strzelnicy nie brak much. Prawdopodobień stwo trafienia kropki był o bardzo mał e. Prawdopodobień stwo ró wnoczesnego trafienia kropki oraz muchy, co się nawinę ł a pod lufę, jest jeszcze mniej­sze. Prawdopodobień stwo trafienia kropki i trzech much tą samą kulą bę dzie już astronomicznie znikome, jak się pan wyraził, a jednak zapewniam pana, ż e i taka koincydencja się ziś ci, jeś li tylko strzelanina bę dzie dostatecznie dł ugo trwał a!

— Przepraszam, ale pan mó wi o cał ym potopie strza­ł ó w, a ja był em jeden...

— To się tak panu tylko wydaje. W danym przedziale czasu kula, trafiają ca kropkę przez trzy muchy, też bę dzie tylko jedna. Strzelec, któ remu to się przydarzy, bę dzie się obnosił ze swoim zdumieniem tak samo, jak pan. To, ż e o n wł aś nie trafił, nie jest ani cudowne, ani dziwne dla­tego, ponieważ ktoś musiał trafić. Pojmuje pan? Zdrowy rozsą dek jest tu na nic. Stał o się to, co panu za­powiedział em. Zagadkę Neapolu zrodził mechanizm losowy i taki sam mechanizm ją rozwią zał. W obu czł onach zada­nia dział ał o prawo wielkiej liczby. Naturalnie, nie speł ni­wszy choć jednego warunku z ich koniecznego zbioru, nie zatruł by się pan, lecz prę dzej czy pó ź niej ktoś inny speł ­nił by takie warunki. Za rok, za trzy ł ata, za pię ć lat. Doszł oby do tego, bo ż yjemy już w takim wł aś nie losowo zgę szczonym ś wiecie. W molekularnym gazie ludzkim, chao­tycznym i zdumiewają cym “niewiarygodnoś ciami" tylko po­szczegó lne atomy — jednostki. To jest ś wiat, w któ rym wczorajsza niezwykł oś ć staje się dzisiejszym banał em, a dzi­siejsza skrajnoś ć — jutrzejszą normą.

— Tak, ale ja...

Nie dał mi dojś ć do sł owa. Barth, któ ry go znał, pa­trzał na nas mrugają c, jakby powstrzymywał ś miech.

— Proszę wybaczyć, ale tu nie chodzi o pana.

— Wię c gdyby nie ja, to kto? Jakiś detektyw?

— Nie wiem kto i wcale mnie to nie interesuje. Ktoś. Sł yszał em, ż e nosi się pan z zamiarem napisania ksią ż ki o tej sprawie?

— Barth panu powiedział? Istotnie, mam już nawet wy­dawcę... ale czemu pan o tym mó wi?

— Mó wię o tym, bo to należ y do rzeczy. Jakaś kula musi trafić na tej strzelnicy i jakiś czł owiek musiał trafić w sedno tej sprawy. A skoro tak, to bez wzglę du na autora i na wydawcę ukazanie się tej ksią ż ki też był o pewnoś cią matematyczną.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.