Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 13 страница



— Annabella, co ty tu robisz — chciał em powiedzieć tyleż zaskoczony, co uradowany, lecz tylko niewyraź ne “A... " dobył o mi się z ust, bo weszł a do pokoju, przyzy­wają c mnie ruchem gł owy i spojrzeniem tak znaczą cym, ż e staną ł em jak wryty. Wewnę trzne drzwi zostawił a nie domknię te. Skonsternowany pomyś lał em, ż e moż e chce mi powierzyć jaką ś swoją tajemnicę, kł opot, ale nim przekro­czył em pró g, usł yszał em dwa wyraź ne stuknię cia panto­felkó w strą canych na podł ogę i skrzypnię cie ł ó ż ka. Z tym odgł osem w uszach, peł en sprawiedliwego oburzenia, wsze­dł em i za tchną ł em się: pokó j był pusty.

— Annabella! — krzykną ł em. Poś ciel był a nietknię ta. — Annabella! — Milczenie. Ł azienka? Otwarł em ją ciemną i czekał em u progu, aż z migocą cym opó ź nieniem zapł oną jarzenió wki. Wanna, bidet, rę czniki, umywalka, lustro, a w nim moja twarz. Wró cił em do pokoju, nie ś miać się już odezwać. Chociaż nie mogł a mieć czasu, by ukryć się w szafie, otworzył em ją. Był a pusta. Z mię kkimi kolanami siadł em na fotelu. Jeszcze teraz mogł em opisać z naj­wię kszą dokł adnoś cią, jak szł a, co niosł a, uzmysł owił em sobie, ż e wydał a mi się wyż sza, bo miał a na nogach pan­tofelki na wysokim obcasie, a w Rzymie chodził a w pł a­skich trepkach. Pamię tał em wyraz jej oczu, kiedy przestę ­pował a pró g, to, jak spojrzał a na mnie i jak się jej wł osy przesypywał y przez ramię od zwrotu gł owy. Sł yszał em jeszcze, jak stuknę ł y jej trzewiki, impertynencko strzą ­ś nię te z nó g, jak odezwał a się siatka ł ó ż ka — te odgł osy kolnę ł y mnie wprost, i wszystko to był o czystym przywi­dzeniem? Halucynacją?

Po kolei dotkną ł em wł asnych kolan, piersi, twarzy, jak­by w tym porzą dku należ ał o rozpoczą ć dociekania, po­wiodł em obu rę kami po szorstkim obiciu fotela, wstał em, przeszedł em przez pokó j, uderzył em pię ś cią w uchylone drzwi szafy, wszystko był o solidne, nieruchome, martwe, wyraź ne, a jednak niepewne. Zatrzymał em się przed tele­wizorem i w wypukł ej mató wce jego szyby ujrzał em po­mniejszone odbicie ł ó ż ka i dwa dziewczę ce pantofelki, po­rzucone niedbale na dywaniku. Odwró cił em się ze zgrozą.

Nie był o tam nic. Przy telewizorze stał telefon. Pod­niosł em sł uchawkę. Usł yszał em sygnał, ale nie wykrę cił em ani jednej cyfry. Co miał em wł aś ciwie powiedzieć Bar­thowi — ż e w hotelu zwidział a mi się dziewczynka i dla­tego boję się być sam? Odł oż ył em sł uchawkę, wyją ł em z walizki neseser i poszedł em do ł azienki, aby zastygną ć nagle nad umywalką.

Wszystko, co robił em, od razu znajdował o znany od­powiednik. Chlustał em zimną wodą na twarz, jak Proque. Natarł em skronie wodą koloń ską, jak Osborn. Wró cił em do pokoju, nie wiedzą c, co począ ć. Nic się ze mną nie dzia­ł o. Jedyną rozsą dną rzeczą był o jak najprę dzej poł oż yć się do ł ó ż ka i zasną ć. Zarazem bał em się rozebrać, jakby ubranie stanowił o osł onę — to był o przynajmniej jasne. Poruszają c się bezszelestnie, ż eby nie zbudzić licha, zdją ł em spodnie, trzewiki, koszulę i wparł em gł owę w po­duszki, zgasiwszy duż e ś wiatł o. Niepokó j szedł teraz z oto­czenia — z majaczliwej domyś lnoś ci sprzę tó w w mż eniu lampki nocnej. Wył ą czył em ją. Naszł o mnie odrę twienie. Nakazał em sobie powolne miarowe oddechy. Ktoś zapukał do drzwi. Nawet nie drgną ł em. Zapukał ponownie, potem uchylił je i wszedł do przedpokoju. Ciemna sylwetka na tle korytarzowej jasnoś ci zbliż ył a się do ł ó ż ka.

— Monsieur...

Nie wydał em z siebie gł osu. Postał nade mną, poł oż ył coś na stole i cicho się wycofał. Zamek szczę kną ł, został em sam. Zwlokł em się z ł ó ż ka raczej rozbity niż odurzony i zaś wiecił em kinkiet. Na stole spoczywał zł oż ony blankiet telegraficzny. Z biją cym sercem, na niepewnych nogach, wzią ł em do rę ki depeszę. Był a adresowana do mnie, w ho­telu Air France. Spojrzał em na podpis i mró z poszedł mi po koś ciach. Zacisną ł em mocno powieki, otwierał em je i jeszcze raz odczytał em nazwisko czł owieka, któ ry nie ż ył dostatecznie dł ugo, by zgnić pod ziemią.

CZEKAM RZYM HILTON POKÓ J 303

ADAMS

Odczytał em tekst z dziesię ć razy, przybliż ają c go do oczu, obracają c depeszę na wszystkie strony. Nadano ją w Rzymie o 10. 40, a wię c przed dobrą godziną. Moż e był to zwykł y bł ą d? Randy mó gł się przeprowadzić do Hiltona, w hoteliku koł o Hiszpań skich Schodó w staną ł, bo nie znalazł niczego innego, a teraz przenió sł się i dawał mi o tym znać. Dostał moją wiadomoś ć, nie doczekał się mego przybycia, usł yszał o wstrzymaniu lotó w i wysł ał telegram. Ale czemu wł aś nie tak przekrę cono nazwisko? Usiadł em pod ś cianą i rozważ ał em, czy to nie moż e być jednak sen. Nade mną ś wiecił kinkiet. Wszystko, na co patrzył em, zmieniał o się. Zasł ona okienna, telewizor, zagię ty ró g dy­wanu, rysunek cieni stawał y się zapowiedziami czegoś nie­poję tego. Zarazem cał e otoczenie uzależ niał o się ode mnie. Istniał o wył ą cznie dzię ki mej woli. Postanowił em wył ą czyć z niej szafę. Blask politury zać mił się, kontur drzwi po­ciemniał, ś ciana pę kł a nieregularnym czarnym wył omem peł nym ś liskiego peł zania. Usił ował em odtworzyć szafę, na­daremnie. Wnę trze pokoju tajał o od pó ł mrocznych ką tó w, mogł em ocalić to tylko, co trwał o w ś wietle. Się gną ł em po telefon. Sł uchawka wygię ta drwią cym kształ tem ś lizgał a mi się w garś ci, telefon był szarym kamieniem o chropo­watej powierzchni, z dziurą zamiast tarczy. Palce przeszł y przez tę powierzchnię na wylot, dotknę ł y czegoś zimnego. Na stole leż ał dł ugopis. Wytę ż ają c wszystkie sił y, ż eby był, napisał em w poprzek blankietu wielkimi kulfonami:

11, 00 NAUSEA

11, 50 ILUZJE I DELUZJE

Ale piszą c, puś cił em otoczeniu wodze i już nie mogł em go opanować. Czekał em na rozpad pokoju, tymczasem przy­szł o niespodziewane. Zauważ ył em, ż e coś dzieje się w po­bliż u. Pobliż e to był o, jak się zorientował em, moim ciał em. Stawał o się wię ksze. Nogi i rę ce oddalał y się ode mnie. W strachu, ż e uderzę gł ową o sufit, rzucił em się na ł ó ż ko. Leż ą c na wznak, oddychał em z trudem, pierś podnosił a mi się jak kopuł a Ś wię tego Piotra, w każ dą garś ć mogł em wzią ć parę sprzę tó w, co tam, cał y pokó j by się w niej zmieś cił. To koszmar — powiedział em sobie. Nie trzeba nań zważ ać! Powię kszył em się już do tego stopnia, ż e brzegi ciał a uszł y w mrok. Bł ą kał y się gdzieś, odbiegł e na mile. Tracił em w nich czucie. Został o tylko wnę trze. Był o ogromne. Obszar labiryntowy, przepaś ć mię dzy moim my­ś leniem a ś wiatem. Zresztą nie był o już ś wiata. Pochyla­ł em się bez tchu nad tą swoją czeluś cią. Tam, gdzie miał em przedtem pł uca, wnę trznoś ci, ż ył y, teraz spoczywał y tylko myś li. To one był y takie olbrzymie. Zobaczył em w nich moje ż ycie. Był o rosochate, pozgniatane, ż arzył o się, zwę ­glał o i popielił o. Rozsypał o się w ognisty kurz, w czarną Saharę. Ona był a moim ż yciem. Pokó j, w któ rym leż a­ł em jak ryba na dnie, też skurczył się w ziarenko. Też był we mnie. A ponieważ nie ustają cy rozrost poza grani­cami ciał a trwał, poczuł em lę k. Niszczył a mnie straszna potę ga mojej przestrzeni rozsadzonej, któ ra pochł aniał a wszystko ł apczywym rozbiegiem. Ję kną ł em z rozpaczy, wsy­sany w gł ą b, i zaczą ł em się dź wigać na ł okciach, jakby opierał y się o materac gdzieś w ś rodku Ziemi. Bał em się, ż e poruszeniem rę ki strzaskam mur. Mó wił em sobie jeszcze, ż e to nie moż e być, ale zarazem każ dym wł ó knem i nerwem czuł em, ż e tak jest. W bezrozumnej pró bie ucieczki zwlok­ł em się z ł ó ż ka, upadł em na kolana,, dotarł em po ś cianie do kontaktu. ' Ś wiatł o zalał o pokó j biał oś cią tną cą jak nó ż. Zobaczył em stó ł, ociekł y tę czową mazią, telefon, wypraż ony jak koś ć, daleko w lustrze wł asną twarzą ś wiecą cą od potu, poznał em ją, ale nic się nie zmienił o. Pró bował em poją ć, co się ze mną dzieje, co za potę ga rozsadza mnie, szukają c ujś cia. Czy był em nią? Tak i nie. Obrzmiał a raka pozostaje moją rę ką. Ale gdyby urosł a w gó rę mię sa i przy­walił a mnie wrzą cym masywem, czy mó gł bym uznać, ż e to jest wcią ż jeszcze moja rę ka, a nie moc, któ ra ją roz­sadził a? Ilekroć usił ował em stawić opó r metamorfozom, spó ź niał em się, bo wszystko był o już odmienione. Wzrok mó j podnosił teraz strop, odsuwał go, każ de miejsce pod moim spojrzeniem gię ł o się, klę sł o, zapadał o, jak gdybym pł oną ł i roztapiał oczami budowę z wosku. To majaki! — spró bował em się odezwać. Sł owa te doszł y mnie jak echo ze studni. Odepchną ł em się od ś ciany, staną ł em na sze­roko rozstawionych nogach, uchodzą cych w mię kką masę parkietu, obró cił em gł owę jak kopuł ę olbrzymiej wież y i dostrzegł em zegarek na nocnym stoliku. Jego tarcza był a dnem ś wietlistego leja. Wskazó wka sekundnika drobił a po niej niesamowicie spowolnionym ruchem. Za wskazó wką zostawał ś lad, bielszy od emalii cyferblatu, któ ry poszerzał się w widzialną z wysoka ró wninę z korowodami wojsk. Wapnisty grunt mię dzy maszerują cymi rwał y wybuchy, ich dym wykrę cał się w twarze, w mię kkie maski bezgł oś nej agonii. Mrowie piechuró w zeszklił o się, uchodzą ca z nich krew tworzył a okrą gł e plamy czerwonego bł ota, szli da­lej w miarowym werblu, okryci kurzem i krwią. Bitwa zmalał a, kiedy odł oż ył em zegarek, ale nie ustał a. Pokó j zachwiał się. Wykonał powolny obró t, odrzucają c mnie na strop. Coś zatrzymał o mnie w upadku. Osuną ł em się na kolana i rę ce. Leż ał em obok ł ó ż ka, a pokó j gnał co­raz wolniej, wszystko ł ą czył o się na powró t, aż zatrzymał o. Z gł ową przy podł odze, jak pies, spojrzał em na zegarek, oparty o lampkę na stoliku. Pokazywał kwadrans przed pierwszą.

Nic się już tam nie dział o, sekundnik szedł spokojnie jak mró wka. Usiadł em na posadzce, trzeź wiony jej chł o­dem. Pokó j jawił mi się w biał ym ś wietle jak wypeł niony litym kryształ em, peł nym milczą cego dź wię ku, z zatopio­nymi ś wietliś cie przedmiotami. Każ dy sprzę t, każ dy fał d zasł ony okiennej, cienie padają ce od stoł u trwał y w tym przejaś nionym oś rodku z niewysł owioną doskonał oś cią. Nie zwracał em najmniejszej uwagi na tę urodę, napię ty jak straż ak, któ ry oczekują c w amfiteatrze dymu, nie widzi pię kna sceny. Sł aby i lekki wstał em. Przemagają c obcoś ć palcó w, dopisał em na blankiecie:

12, 50 ULGA PLIMASINA RANO ORŁ Y — FRYZJER

Tyle wiedział em. Pochylony nad stoł em, patrzą c jesz­cze na krzywe litery, wyczuł em kolejną przemianę. Odbł y­ski na powierzchni stoł u zawachlował y skrzydł ami waż ek, wzbił y się, stó ł zał opotał mi w twarz szarymi na ż ebrowa­niach skrzydł ami nietoperzy, ich popł och stł umił mleko nocnej lampki, krawę dź stoł u zwiotczał a, chwycona, w gar­ś ciach — nie mogł em ani ujś ć natł okowi przekształ ceń, ani nadą ż yć za nim, w tej nastę pnej godzinie szybkoś ć prze­istoczeń stał a się zawrotna, poczwarne, majestatyczne, szy­dliwe wiał y przeze mnie jak wiatr, takż e przy zaciś nię tych powiekach — oczy stał y się zbę dne. Pamię tam nieokreś lony, bezustanny wysił ek, z któ rym wyrzucał em z siebie ten obcy ż ywioł, jakbym chciał go zwymiotować — to był o da­remne, ale bronił em się, coraz mniej był o we mnie widza, stawał em się czą stką rozmrowł onych widzeń, ich drgają cą skazą. Po pierwszej jeszcze raz się wynurzył em. Proces szedł falami, jak perystaltyka, ale każ da faza, zdają c się osta­tecznoś cią, zyskiwał a w nastę pnej na sile. Zwidy opuś cił y mnie mię dzy drugą a trzecią i to był o najgorsze, bo oto­czenie odzyskał o swó j normalny wyglą d zewnę trzny, ale na innej jawie. Jak to wyrazić? Sprzę ty i ś ciany stał y zeskalone, zapiekł e, obwarowane w potwornym przejś ciu: czas zatrzymał się i dlatego tylko otoczenie, któ re szł o na mnie zewszą d lawiną, przystanę ł o jak w rozcią gnię tym ma­gnezjowym bł ysku. Cał y pokó j był jak bezdech mię dzy dwoma rykami, to, ku czemu zmierzał, z bezczelną zł oś li­woś cią widniał o w zbiegach wzoru tapety, w obrazie zam­kó w Loary nad ł ó ż kiem, w zielonych gazonach tych zam­kó w. Ta zieleń był a moim wyrokiem, patrzał em na nią klę czą c, w zrozumieniu, ż e muszę przegrać. Rzucił em się wtedy na pokó j, tak, na pokó j — porozrywał em sznury od firanek i zasł on, zdarł em ich materiał z zaczepó w, ś cią gną ­ł em z ł ó ż ka poś ciel, cisną ł em cał y zabó jczy kł ą b do wanny, zamkną ł em ł azienkę, a klucz zł amał em, wbijają c go w otwó r zatrzasku zewnę trznych drzwi, ale kiedy oparł em się zdy­szany o framugę na pobojowisku, poją ł em, ż e to nic nie pomoż e. Nie mogł em usuną ć okien ani muró w. Wyrzucił em na podł ogę rzeczy z walizek, dokopał em się pł askich obrą ­czek z ł ą czą cym je metalowym kró ć cem — Randy wrę czył mi je z uś miechem w Neapolu, bym mó gł zakuć mordercę, jeś li go bę dę miał. Miał em go. Spomię dzy koszul sypnę ł y się ciemne brył ki, migdał y z rozerwanego opakowania — nie mogł em już o nich pisać, bał em się, ż e nie zdą ż ę, rzu­cił em tylko garś ć na blankiet depeszy, przywlokł em fotel do grzejnika, rozsiadł em się w nim, z grzbietem wpartym w obicie, nogami w podł ogę i przykuty do grzejnej rury, napię ty do ostatka czekał em na TO jak na start. Wystar­tował em ani w gó rę, ani w dó ł, lecz w gł ą b — w gorą co­rudej mgle, wś ró d roztań czonych ś cian, na uwię zi, wię c chociaż rwał em się jak pies na ł ań cuchu, nie mogł em ni­czego dosię gną ć opró cz nogi ł ó ż ka. Udał o mi się je przy­cią gną ć i jakby ogień dusił, wbijał em twarz w materac, do­gryzł em się wypeł niają cej go gą bczastej masy, ale nie du­sił a, porowata, wię c zł apał em się wolną rę ką za gardł o i zgniotł em je, ję czą c z rozpaczy, ż e wcią ż nie mogę z sobą skoń czyć. Pamię tam, ż e nim stracił em przytomnoś ć, czuł em w czaszce eksplozje. Musiał em tł uc gł ową o rury. Pamię ­tam mał y bł ysk ostatniej nadziei, ż e teraz moż e się uda. Potem nic wię cej. Umarł em i nie wydawał o mi się anł trochę dziwne, ż e o tym wiem. Pł yną ł em pó ź niej czarnymi wodospadami niewiadomych grot w huku i szumie, jakby tylko jeszcze mó j sł uch nie ze wszystkim skonał. Sł yszał em bicie dzwonó w. Czerń stał a się ró ż owa. Otwarł em oczy i zobaczył em wielką, obcą, bladą, nadludzko spokojną twarz, pochyloną nade mną. Był a to twarz doktora Bartha. Po­znał em go od razu i chciał em mu to powiedzieć, ale już w cał kiem banalny sposó b zemdlał em.

Znaleziono mnie o czwartej rano, przykutego do grzej­nika, bo Wł osi z są siedniego pokoju zaalarmowali sł uż bę, a ponieważ wyglą dał o to na atak szał u, dostał em zastrzyk uspokajają cy, nim przewieź li mnie do szpitala. Zacny Barth, posł yszawszy nazajutrz o wstrzymaniu lotó w, zatelefonował do Orł y i dowiedziawszy się o moim losie, pojechał do szpitala, w któ rym leż ał em wcią ż jeszcze nieprzytomny. Obu­dził em się na dobre dopiero po trzydziestu godzinach. Mia­ł em nadwerę ż one ż ebra, pogryziony ję zyk, w kilku miej­scach zeszytą gł owę, spuchnię ty jak bania nadgarstek rę ki, co tkwił a w kajdankach, bo tak się w nich rwał em. Szczę ­ś liwie regulator, do któ rego się przykuł em, był z ż elaza — plastykowy na pewno by się rozkruszył, a wtedy wysko­czył bym przez okno; na niczym w ś wiecie nie zależ ał o mi tak, jak wł aś nie na tym.

Pewien kanadyjski biolog zauważ ył, ż e ludzie, któ rzy nie ł ysieją, mają w tkance skó rnej taki sam zwią zek nu­kleinowy, jak ró wnież nie ł ysieją ce mał py wą skonose. Sub­stancja ta, nazwana “mał pim hormonem", okazał a skutecz­noś ć w zwalczaniu ł ysienia. W Europie maś ć hormonową zaczę ł a produkować przed trzema laty szwajcarska firma podł ug amerykań skiej licencji Pfizera.

Szwajcarzy zmienili budowę tego preparatu tak, ż e stał się bardziej skuteczny, ale i wraż liwszy na ciepł o, od któ re­go ulegał szybko rozkł adowi.

Podczas nasł onecznienia skó ry hormon zmienia budowę chemiczną i moż e się wtedy pod wpł ywem ritaliny prze­kształ cić w preparat X doktora Dunanta, depresor psy­chiczny, ale wywoł uje zatrucie tylko podawany w duż ych iloś ciach. Ritalina znajduje się we krwi osó b, któ re ją za­ż ywają, a hormon jest stosowany zewnę trznie, jako maś ć, zawiera ona jednak przymieszkę hialuronidazy, uł atwiają ­cej przedostawanie się leku przez skó rę do naczyń krwio­noś nych. Lecz po to, aby doszł o wtedy do zatrucia z psy­chotycznym efektem, trzeba by wcierać w skó rę bodaj 200 gramó w maś ci na dobę i podawać ró wnocześ nie wię k­sze od maksymalnych dawki ritaliny.

Katalizatorem, milionkrotnie potę gują cym dział anie de­presora, są zwią zki cyjankó w z siarką — rodanki. Trzy litery, symbole chemiczne, C N S, stanowią klucz zagadki. Siady cyjanku znajdują się w gorzkich migdał ach. Nadają im charakterystyczną, pieką cą goryczkę. W kilku neapoli­tań skich wytwó rniach palonych migdał ó w panował a plaga karakonó w. Jako dezynsektora uż ywali cukiernicy prepa­ratu zawierają cego siarkę. Jej ś lady dostawał y się do emulsji, w któ rej moczono migdał y przed wł oż eniem do pieca. Nie dawał o to ż adnych efektó w, dopó ki temperatura piekarnika był a niska. Dopiero przy przekroczeniu tempe­ratury karmelizacji cukru cyjanki migdał ó w ł ą czył y się z siarką w rodan. Lecz i rodan, jeś li sam wprowadzony do organizmu, nie jest jeszcze skutecznym katalizatorem czyn­nika X. W roztworze reagują cych ciał muszą znajdować się wolne jony siarkowe. Jony takie, w postaci siarczanó w i siarczynó w, pochodził y z leczniczych ką pieli. Tak wię c giną ł ten, kto stosował maś ć hormonową, zaż ywał ritalinę, brał siarkowe ką piele i gustował w migdał ach palonych po neapolitań sku w cukrze. Rodanki katalizował y reakcję w iloś ciach tak znikomych, ż e wykryć moż na je był o tylko chromatografią. Warunkiem bezwiednej samozagł ady był o ł akomstwo. Kto nie mó gł jako cukrzyk jeś ć sł odyczy albo ich nie lubił, uchodził cał o. Szwajcarska odmiana maś ci znajdował a się w sprzedaż y w cał ej Europie, i to od dwó ch lat — jakoż wcześ niej nie zanotowano ż adnych wypadkó w. W Ameryce nie był o ich, bo tam miał na rynku wył ą cz­noś ć Pfizer, a jego hormon nie rozkł adał się poza lodó wką tak ł atwo jak europejski. Kobiety nie uż ywał y maś ci, prze­znaczonej dla mę ż czyzn, toteż nie mogł o ich być wś ró d ofiar.

Nieszczę sny Proque wszedł w potrzask inną drogą. Nie ł ysiał, wię c nie potrzebował hormonu, nie chodził na plaż ę, nie brał ką pieli siarkowych, lecz jony siarki wsą czył y mu w krew wdychane w ciemni pary siarczynowych wywoł y­waczy, ritalinę zaż ywał przeciw sennoś ci, a zwią zek X po­dał mu doktor Dunant, gdy stł ukł okulary. Uczony i cierp­liwy doktor, rozcierają c na miazgę każ dy strzę pek, każ dą szczyptę kurzu z zakł adu Proque'a, robią c wycią gi z dykty przepierzenia i z- szlifierskiego prochu, nie wiedział, ż e ta­jemnicza substancja, któ rej szuka, znajduje się cztery me­try nad jego gł ową, jako paczka z cukrowymi migdał ami w szufladzie starej komody.

Migdał y, znalezione z moimi notatkami na stole, otwar­ł y chemikom Bartna oczy na swoje znaczenie — brakują ­cego ogniwa.

Moż e nieistotny, ale doś ć zabawny jest pewien anegdo­tyczny szczegó ł. Już w Stanach powiedział mi znajomy chemik, ż e kwiat siarczany, któ ry mał y Piotruś wsypał mi do ł ó ż ka, nie mó gł odegrać ż adnej roli w zatruciu, ponieważ jako siarka w stanie stał ym, obró cona sublimacją w pył, nie jest rozpuszczalny. Chemik ten stworzył ad hoc nastę ­pują cą hipotezę. Siady siarkowych jonó w w mojej krwi pochodził y z siarkowanego wina. Jak to we Francji, pija­ł em je przy każ dym posił ku, ale w domu Bartha, bo się poza nim nie stoł ował em, a chemicy z CNRS Wiedzą c o tym, przemilczeli tę ewentualnoś ć, aby nie wprowadzić w kon­fuzję wł asnego szefa domniemaniem, ż e podaje goś ciom lichy trunek.

Pytano mnie potem, czy te migdał y był y moim heureka. Najł atwiej był oby przytakną ć lub zaprzeczyć, ale po pro­stu nie wiem. Już przedtem, niszczą c co mi wpadł o w rę ce, rzucają c do wanny wszystko, co wydawał o mi się zabó jczo groź ne, dział ał em w sposó b szalony, choć był a w tym sza­leń stwie iskra samozachowawczej metody, wię c i z migda­ł ami mogł o być podobnie. Chciał em je, to wiem, doł ą czyć do notatek i gest ten mó gł być jedynie skutkiem wielo­letniej rutyny. Wdraż ano mnie do protokoł owania zajś ć w warunkach maksymalnego stresu, ż ą dają c realizacji nie­zależ nej od mych domniemań, czy jakiś fakt jest istotny. Mó gł to być też bł ysk intuicji, ł ą czą cy w jedno ranną burzę, atak kichania, tabletkę ugrzę zł a w przeł yku, migdał y, któ ­rymi ją przegryzł em i obraz Proque'a, jak wszedł po raz ostatni do cukierni na rogu rue Amelie. Wyczyn taki zdaje mi się zbyt pię kny, aby był prawdziwy. Skojarzył em mi­gdał y ze sprawą neapolitań ską chyba przez to, ż e cukiernik usypał z nich podobiznę Wezuwiusza w oknie wystawowym. Ponieważ Wezuwiusz nie miał nic do rzeczy, okazał się zł ą czem magicznym, choć zbliż ył mnie do sedna. Co praw­da, uważ nie przepatrują c moją relację moż na zauważ yć, ile razy przychodził o podczas ś ledztwa do takich zbliż eń — ale nic z nich nie wynikł o. Do sedna zbliż ył się Barth, chociaż chybił domysł em o politycznym tle wypadkó w — ale sł usznie kwestionował dokonany wybó r “grupy jede­nastu" i trafnie orzekł, czemu ofiarami padali tylko cudzo­ziemcy, i to samotni, jako izolowani od wł oskiego otocze­nia dubeltowo — nieznajomoś cią ję zyka i brakiem bli­skich. Zwiastunami zatrucia był y zmiany usposobienia, któ ­re dostrzec mó gł wcześ nie tylko ktoś pozostają cy z ofiarą w zaż ył oś ci. Udał o się potem dotrzeć do kilku przypadkó w poronnych, gdy zatruciu ulegali Wł osi lub obcokrajowcy przebywają cy w Neapolu z ż onami. Przebieg był zwykle podobny. Ż ona, zaniepokoiwszy się dziwacznymi postę pka­mi mę ż a, obserwował a go coraz baczniej, a kiedy przycho­dził y urojenia, wszystkimi sił ami nakł aniał a go do wy­jazdu. Odruch ucieczki do domu zdawał się naturalną re­akcją na niezrozumiał e zagroż enie. Natomiast Wł osi już we wstę pnej fazie zatrucia dostawali się pod opiekę psychia­tryczną — najczę ś ciej pod naciskiem rodziny — wię c i wó w­czas dochodził o do cał kowitej zmiany trybu ż ycia, czł owiek przestawał jeź dzić autem, zaż ywać plimasinę, przerywał kurację ką pielową, toteż objawy wnet ustę pował y. Ś ledz­two nie dotarł o do tych poronnych przypadkó w przez ba­nalną okolicznoś ć. Zawsze znalazł się wtedy ktoś zotoczenia zatrutego, kto wycofywał nadpł acony abonament, a księ gi zakł adó w notował y salda finansowe, nie zaś same fakty poniechania kuracji, toteż po niedoszł ych ofiarach nie zo­stał o w nich ż adnego ś ladu.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.