Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 12 страница



— Niechż e się pan postawi w sytuacji kierują cego ta­kim ugrupowaniem. Sł yszał pan, ż e ten preparat ma po­tę ż ne dział anie, ale jakie, dokł adnie nie wiadomo. Mo­ralnych powś ciagó w nie ma pan ż adnych — trzeba to wy­pró bować na ludziach, ale na jakich? Przecież nie na swoich. A wię c? Na byle kim? Byle kto jest Wł ochem, oto­czonym rodziną. Pierwsze objawy rzucają się w oczy jako zmiana usposobienia, wię c Wł och tak potraktowany wnet znalazł by się u lekarza albo na klinice. Natomiast czł o­wiek samotny moż e wyczyniać Bó g wie co, nim zainte­resuje się tym otoczenie, a już specjalnie w hotelu, bo tam najbardziej dbają o poszanowanie dziwactw goś ci. Irn lepszy hotel, tym wię ksza izolacja. W trzeciorzę dnym pensjonacie patronka wś ciubia nos w każ de poruszenie rezydentó w, za to w Hiltonie moż na na rę kach chodzić, nie zwracają c niczyjej uwagi. Zarzą d i sł uż ba okiem nie mrugną, dopó ki nie dojdzie do kryminalnego deliktu. Obcoję zycznoś ć jest dodatkowym czynnikiem izolacji. Nie­prawdaż?

— A wiek? alergia? Reumatyzm? siarka?

— Wynik pró b bę dzie tym wyrazistszy, im wię ksza ró ­ż nica mię dzy zachowaniem przed i po podaniu preparatu. Mł ody czł owiek nie zagrzeje miejsca, dziś jest w Neapolu, jutro na Sycylii, natomiast starszy pan to obiekt wprost idealny, a już zwł aszcza kuracjusz, bo bę dzie się poruszał jak w zegarku — od lekarza do zakł adu ką pielowego, z solarium do hotelu, toteż wpł yw zatrucia objawi się jak na dł oni...

— A pł eć?

— Takż e nieprzypadkowa. Dlaczego wył ą cznie mę ż czy­ź ni? Czy nie dlatego, ponieważ tylko mę ż czyzn zamierzają porazić tym nowym sposobem? To mi się wydaje bodajż e kluczowe, wskazywał oby bowiem na par excellence poli­tyczne tł o sprawy. Skoro chcą dosię gną ć znamienitych poli­tykó w — a zatem mę ż czyzn — uważ a pan?

— Coś w tym jest... — przyznał em zdziwiony. — My­ś li pan wię c, ż e mają c ludzi po hotelach, wytypowali sobie pewną kategorię goś ci — moż e nawet wiekiem odpowiada­ją cych tym politykom, któ rych chcą jednego dnia porazić — planują c zamach stanu? Tak? o tym pan myś lał?

— Tego bym wolał już nie przesą dzać! Lepiej nie zwę ­ż ać nazbyt apretury obserwacyjnej... Có ż, pię tnaś cie czy dwadzieś cia lat temu trą cił by cał y ten koncept sensacyjnym nonsensem rodem z powieś ci, ale obecnie — pojmuje pan...

Pojmował em i westchną ł em, bo nie uś miechał a mi się perspektywa odnowy ś ledztwa. Rozważ ał em chwilę wszyst­kie za i przeciw.

— Przyznaję, ż e zastrzelił mnie pan... ale pozostaje jeszcze sporo niezrozumiał oś ci. Dlaczego tylko alergicy? Co z tym ł ysieniem? No i pora — styk maja i czerwca... czy i to pan wyjaś ni?

— Nie. A przynajmniej nie od razu. Należ ał oby, jak są dzę, popatrzeć na cał oś ć z drugiego koń ca: typują c kan­dydató w na ofiary już nie “eksperymentalne", lecz te — wł aś ciwe. Rozejrzeć się wś ró d wł oskiej elity politycznej.

Gdyby się okazał o, ż e chodzi w paru istotnych przypadkach o alergikó w...

— Ach tak! Rozumiem. No có ż, jednym sł owem wysył a mnie pan do Rzymu. Obawiam się, ż e bę dę musiał poje­chać, to moż e być naprawdę gorą cy trop...

— Chciał by pan pojechać? Ale chyba nie od razu...

— Jutro, najdalej pojutrze, bo to nie są rzeczy do rela­cjonowania przez telefon...

Na tym rozstaliś my się. Kiedy rozważ ał em w mojej mansardzie koncept Bartha, uznał em go za mistrzowski. Za jednym zamachem wysuną ł wiarygodną hipotezę i wy­wikł ał się z matni, bo rzecz naturalnym sposobem wra­cał a do Wł och i tym samym wymijał a pytanie o francuskie dzieje czynnika X. To, czy Dunant odtworzył go w ciemni na rue Amelie, przestawał o być waż ne. Im dł uż ej nad tym myś lał em, tym bardziej utwierdzał em się w prześ wiadcze­niu, ż e strzał Bartha moż e być celny. Preparat X istniał i dział ał. Nie mogł em w to wą tpić. Jak i w to, ż e taka metoda eliminacji kluczowych postaci politycznych wywoł a­ł aby nieobliczalny w skutkach wstrzą s — moż e nie tylko we Wł oszech.

Efekt był by gwał towniejszy niż przy “klasycznym" zamachu stanu. Zarazem patrzał em na sprawę jedenastu z niechę cią podobną do obrzydzenia. Tam, gdzie ś witał a dotą d niepoję ta zagadka, zarysował y się kontury tyleż trywialnej, co krwawej walki o wł adzę. Niezwykł e pozory skrywał y mord polityczny.

Nazajutrz pojechał em na rue Amelie. Nie wiem, czemu to zrobił em. Powiadam, ż e pojechał em tam, bo koł o jedena­stej szedł em chodnikiem, przystają c przed witrynami skle­pó w, ale jeszcze wyjeż dż ają c z Garges nie był em pewien, czy się nie rozmyś lę w ostatniej chwili i nie pojadę w stro­nę wież y Eiffla, ż eby poż egnać Paryż. Ale ta szansa zga­sł a, kiedy wjechał em na bulwary. Był o trochę kł opotu z od­nalezieniem rue Amelie, nie znał em tej dzielnicy, nie od razu udał o się też zaparkować. Dom, w któ rym mieszkał Dieudonne Proque, poznał em, nim jeszcze mogł em odczy­tać jego numer. Wyglą dał prawie tak, jak go sobie wyobra­ził em. Stara, skazana na wyburzenie kamienica z zamknię ­tymi oknami, z tym staroś wieckim wystrojem szczytowym, któ rym zeszł owieczni architekci nadawali indywidualnoś ć swoim budynkom. Zakł ad optyczny już nie istniał, spusz­czona ż aluzja był a zamknię ta na kł ó dkę. Wracają c, za­trzymał em się przy sklepie z zabawkami. Był a pora na sprawunki, bo nie zamierzał em uczestniczyć we wznowionym ś ledztwie. Postanowił em przekazać Randy'emu informację pochodzą cą od Bartha i wró cić do Stanó w. Wszedł em wię c kupić coś dla chł opcó w siostry — zakup stawał się roz­są dnym usprawiedliwieniem eskapady. Z pó ł ek ś wiecił a pomniejszona nasza kolorowa cywilizacja. Szukał em zaba­wek pamię tanych z wł asnego dzieciń stwa, ale był a tylko elektronika, wyrzutnie, mali supermeni w pozycjach ataku judo i karate. Gł upiś, powiedział em sobie, komu wł aś ciwie kupujesz zabawki?

Zdecydował em się na paradne heł my gwardii francu­skiej z pió ropuszami i kukieł kową Mariannę, bo tego nie był o w Detroit. Obł adowany poszedł em w stronę auta i zauważ ył em na rogu cukierenkę o biał ych firankach. W oknie wystawowym brą zowiał usypany z palonych mi­gdał ó w Wezuwiusz. Przypomniał mi przekupnia mijanego w drodze z hotelu na plaż ę. Nie był em pewien, czy gorzkie migdał ki bę dą smakować chł opcom, ale wszedł em i kupi­ł em kilka torebek. Ciekawe, pomyś lał em, ż e wł aś nie tu poż egnał mnie Neapol. Szedł em do auta z ocią ganiem, jak­bym jeszcze nie zrezygnował — z czego wł aś ciwie? Sam nie wiem, moż e z czystoś ci, któ rą przypisywał em dotą d zagadce, nie zdają c sobie z tego sprawy. Cisną ł em paczki na tylne siedzenie i stoją c, z rę ką na uchylonych drzwiach, poż egnał em rue Amelie. Czy mogł em jeszcze pową tpiewać w sł owa Leclerca, w hipotezę Bartha? Jakieś fantastyczne, niewyraż alne kombinacje gasł y mi w gł owie, ale czy w ogó le wierzył em choć przez chwilę, ż e zaś wita mi tu coś niebywał ego, ż e poł ą czę szczegó ł y, któ rych nikt nie poł ą czył, i dojdę w tym przebł ysku nikomu nie znanej prawdy? Był o tu jeszcze trochę dawnego Paryż a i miał o znikną ć starte pochodem molochó w jak Defense. Już i na wież ę Eiffla stracił em ochotę. O tej godzinie doktor Dunant niechybnie pracował w swoich porcelanowych i niklowych laboratoriach. Wydał o mi się, ż e widzę go zakutanego w celofanowy zawó j, z oczami bł yszczą cymi nad szkł em destylatoró w, cią gną cego za plastykowym kokonem pierś cienny wą ż, któ rym tł oczą mu powietrze. Znał em to, mie­liś my w Houston wspanialsze laboratoria, sterylne nawy koś cioł ó w rakietowych.

Odechciał o mi się tak stać i patrzeć na otoczenie jak przed startem, kiedy wszystko ma za sekundę runą ć w dó ł. Taki wzią ł mnie ż al, ż e pę dko siadł em za kierownicą, ale zanim zapalił em motor, zakrę cił o mnie w nosie. Przez chwi­lę wstrzymywał em ze zł oś cią oddech, aż zaczą ł em kichać. Nad dachami toczył się grzmot, ciemniał o, ulewa wisiał a w powietrzu, wycierał em nos i kichał em, teraz już ś mie­ją c się nad sobą. Pozostawione we Wł oszech kwitnienie traw przybył o za mną do Paryż a, a przed burzą zawsze jest najgorzej. Się gną ł em do schowka, tabletka plimasiny stanę ł a mi gorzkimi okruchami w gardle, w braku czego lepszego rozerwał em pakiecik migdał ó w i ż ują c je, ruszy­ł em do Garges w ulewnym deszczu. Nie spieszył em się zbytnio, lubię taką jazdę, na- autostradzie deszcz brudnym srebrem dymił w reflektorach, burza był a gwał towna i kró tka. Kiedy wysiadał em przed domem, już nie padał o. Nie był o mi są dzone odjechać w tym dniu. Schodzą c do jadalni poś lizną ł em się na schodach wywoskowanych przez hiszpań skie dziewczę i zjechał em na dó ł. Zgię ł o mnie we dwoje, koś ć ogonowa dał a o sobie znać. Pró bował em to bagatelizować przy stole, konwersują c ze starą damą. Oś wiadczył a, ż e to na pewno dysk i ż e nie ma na to nic lepszego nad kwiat siarczany, uniwersalny ś rodek przeciw stawowym dolegliwoś ciom, byle wsypać go za koszulę. Po­dzię kował em za siarkę i widzą c, ż e w takim stanie nie mogę lecieć do Rzymu, przyją ł em pomoc Bartha, któ ry oferował się zawieź ć mnie do sł ynnego chiropraktyka pa­ryskiego; nazywają ich we Francji krę garzami.

Poż egnany powszechnym wspó ł czuciem jakoś dowlokł em się na gó rę i jak kaleka -wgramolił em się do ł ó ż ka. Kiedy znalazł em pozycję, w któ rej bó l zelż ał, zasną ł em, lecz zbu­dził o mnie kichanie. Wcią gną ł em w nozdrza chmurę gry­zą cego pył u — wydobywał się z poduszki. Wyskoczył em z ł ó ż ka i ję kną ł em, bo zapomniał em o krzyż u. Myś lał em, ż e to jakiś insektycyd, wsypany przez Hiszpankę ze zbę d­nej gorliwoś ci do poś cieli, ale był to niezawodny ś rodek na ł amanie w koś ciach, któ rym zacny Piotruś uraczył mnie po kryjomu, kiedy siedział em przy stole. Wytrzepał em poś ciel z ż ó ł tego miał u, nacią gną ł em koł drę na gł owę i zasną ł em przy monotonnym stukaniu kropel o dach. Na ś niadanie opuszczał em się po schodach, jakby to był zalodzony trap wielorybnika, walczą cego ze sztormem arktycznym — spó ź ­niona ostroż noś ć. Chiropraktyk, do któ rego zawió zł mnie Barth, okazał się amerykań skim Murzynem. Po prześ wie­tleniu i wstawieniu zdję ć w uchwyty nad stoł em zabiego­wym, wzią ł się do mnie, a garś ci miał jak ł opaty. Bó l był przejmują cy, lecz kró tki i o wł asnych sił ach zlazł em z tego stoł u, ż eby się przekonać, ż e doprawdy jest mi o wiele lepiej. Musiał em jeszcze poleż eć u niego pó ł godziny, po czym w najbliż szej filii Air France kupił em bilet na wie­czorny samolot. Spró bował em poł ą czyć się z Randym, a ż e nie był o go w hotelu, zostawił em dla niego wiado­moś ć. W Garges uś wiadomił em sobie, ż e nie mam nic dla Piotrusia, przyrzekł em mu wię c przysł ać ze Stanó w mó j heł m, poż egnał em się z cał ą rodziną i pojechał em do Orł y. Wstą pił em tam do Fleuropu, by posł ać kwiaty pani Barth, i zasiadł em w poczekalni obł oż ywszy się amerykań skimi gazetami. Siedział em tak i siedział em, a pasaż eró w jakoś nie wzywano do samolotu. Na sprawę patrzył em, jakby na­leż ał a już do zamknię tej przeszł oś ci. Nie wiedział em, co z sobą pocznę, i pró bował em nadać tej niewiedzy trochę uroku, bez wię kszego powodzenia. Tymczasem pora startu minę ł a, a z gł oś nika rozlegał y sią tylko jakieś niewy­raź ne ubolewania. Z biur wyszł a stewardesa, by zakomu­nikować z ż alem, ż e Rzym nie przyjmuje. Zaczę ł a się go­rą czkowa bieganina, telefony, aż wyszł o na to, ż e Rzym wprawdzie przyjmuje, ale tylko maszyny amerykań skie, Alł talii oraz BEA, natomiast Swissair, SAS i mó j Air France wstrzymują odloty. Był a to zdaje się jakaś wy­bió rcza forma naziemnego strajku, zresztą nie samo usta­lenie przyczyny strajku był o waż ne, lecz to, ż e wszyscy rzucili się do kas wymieniać rezerwacje i bilety na te inne linie, któ rych maszyny mogł y lą dować , w Rzymie. Nim się dopchną ł em do okienka, wszystkie miejsca został y wykupione przez lepiej zorientowanych. Najwcześ niejszy nastę pny samolot British European Airways miał em do­piero nazajutrz o potwornej porze — za dwadzieś cia szó ­sta rano. Có ż był o robić. Przepisał em bilet na tę maszynę BEA, wł adował em walizki na wó zek i potoczył em go do hotelu Air France, w któ rym nocował em po przybyciu z Rzymu. Tam czekał a nastę pna niespodzianka. Hotel był do ostatniego ł ó ż ka zapchany pasaż erami, któ rzy zostali na lodzie jak ja. Zarysował a się perspektywa nocowania w Paryż u i zrywania się przed czwartą rano, ż eby zdą ż yć na samolot. Powró t do Garges też by nic nie pomó gł, bo Garges leż y na pó ł nocy, a Orł y na poł udniu Paryż a. Prze­pchał em się przez tł um zawiedzionych do wyjś cia, ż eby rozważ yć, co dalej. Mogł em w koń cu przeł oż yć wyjazd o je­den dzień, ale okrutnie mi się nie chciał o. Nie ma nic gorszego nad takie odwlekanie. Bił em się z myś lami, kiedy kioskarz wyszedł z paczką pism i zaczą ł je ustawiać na stendzie przed kioskiem. Wpadł mi w oko nowy “Paris Match". Z czarnej okł adki patrzył na mnie mę ż czyzna za­wisł y w powietrzu jak gimnastyk przesadzają cy poprzecz­kę. Spodnie miał na szelkach, pierś zakrywał o mu dziecko z wł osami rozmazanymi pę dem, lecą ce gł ową w tył, jakby razem robili cyrkowe salto. Nie wierzą c wł asnym oczom podszedł em do kiosku. To był em ja z Annabellą. Kupi­ł em “Paris Match", otworzył mi się na ekskluzywnym reportaż u z Rzymu. Nad zdję ciem zmiaż dż onego eskalatora peł nego ciał ludzkich biegł przez cał ą szerokoś ć stronicy wielki napis LUBIMY UMIERAĆ PRZODEM. Przelecia­ł em oczyma tekst.   Znaleź li Annabellę. Zobaczył em jej zdję cie z rodzicami na nastę pnej stronie, ale mego na­zwiska nie był o. Fotografie pochodził y z magnetowidu, któ ry rejestruje przejazd każ dej grupy pasaż eró w przez Labirynt. Nie pomyś lał em o tym — zresztą gwarantowano mi przecież dyskrecję. Jeszcze raz przejrzał em tekst. Był tam rysunek, przedstawiają cy eskalator, miejsce wybuchu, zbiornik denotacyjny, strzał ki pokazywał y ską d i jak sko­czył em, był powię kszony fragment zdję cia z okł adki, mię ­dzy moimi nogawkami a parapetem widniał kraciasty rę ­kaw. Podpis gł osił, ż e to “oderwana rę ka zamachowca". Chę tnie porozmawiał bym z dziennikarzem, któ ry to napi­sał. Co go powstrzymywał o od wymienienia mego nazwi­ska? Zidentyfikowali mnie, skoro figurował em w repor­taż u jako astronauta, podali nazwisko Annabelli, “uro­czego podlotka",. któ ry czeka na list od swego zbawcy. Nie był o wprawdzie powiedziane wprost, ale moż na był o wy­czytać mię dzy wierszami aluzję do romansowych uczuć, zrodzonych w tragedii. Ogarnę ł a mnie zimna pasja. Za­wró cił em na pię cie, przedarł em się brutalnie przez tł um w hallu, wtargną ł em do dyrekcji i tam, w gabinecie peł ­nym gadają cych naraz ludzi, przekrzyczał em wszystkich. Zdyskontował em moje bohaterstwo, rzucają c dyrektorowi na biurko “Paris Match". Jeszcze dziś robi mi się gorą co ze wstydu, kiedy przypomnę sobie tę scenę. Dopią ł em swe­go. Dyrektor, nieprzywykł y do tak bohaterskich astro­nautó w, zał amał się i oddał do mojej dyspozycji jedyny pokó j, jaki jeszcze miał — zaklinał się, ż e to już naprawdę ostatni, bo obecni natarli na niego jak sfora spuszczona z ł ań cucha. Chciał em iś ć po walizki, ale zakomunikowano mi, ż e pokó j bę dzie wolny od jedenastej, a był a dopiero ó sma. Zostawił em bagaż w recepcji i stał em się panem trzech godzin w Orł y. Ż ał ował em już mego postę pku, a ż e mó gł mieć konsekwencje, gdyby wś ró d pasaż eró w znalazł się ktoś z prasy, postanowił em trzymać się do jedenastej moż liwie daleko od hotelu. Do kina iś ć mi się nie chciał o, na kolację też nie, zrobił em wię c gł upstwo, o któ rym myś lał em już raz w Quebecu, kiedy przez blizzard nie moż na był o wystartować. Udał em się na drugi koniec dworca, do fryzjera, by zaż ą dać wszystkiego, na co go stać. Fryzjer był Gaskoń czykiem, niewiele rozumiał em z tego, co do mnie mó wił, ale zgodnie z postanowieniem odpowia­dał em “tak" na każ dą kolejną propozycję, bo inaczej zo­stał bym wyproszony z fotela. Strzyż enie i mycie gł owy jeszcze jakoś poszł o, potem dopiero wzią ł rozpę d. Wy­szukał w tranzystorze mię dzy lustrami rock and roił a, na­gł oś nił go, zakasał rę kawy i przytupują c do taktu, jakby stepował, zaczą ł mnie tarmosić. Bił mnie po twarzy, cią g­ną ł za policzki, szczypał w podbró dek, chlastał mi w oczy parują cymi kompresami, robią c od czasu do czasu w tych wś ciekle gorą cych kneblach mał ą dziurkę, ż ebym się nie udusił przedwcześ nie, pytał o coś, czego nie sł yszał em, bo nie wyją ł mi z uszu waty, któ rą wł oż ył tam przed strzy­ż eniem. Odpowiadał em “ca va bien", a wtedy rzucał się do szafek po nowe flakony i maś ci. Siedział em u niego bitą godzinę. Pod koniec wyczesał mi brwi, wyró wnał je, od­stą pił namarszczony o krok, przyjrzał się swemu dzieł u, zmienił fartuch, z osobnej skrytki wyją ł zł oty flakon, za­demonstrował mi go jak flaszkę szlachetnego wina, chlasną ł na palce zieloną galaretą i zaczą ł wcierać mi ją w skalp. Cał y czas mó wił przy tym z oszał amiają cą szybkoś cią, za­pewniają c, ż e teraz mogę już być spokojny: na pewno nie wył ysieję. Wyszczotkowawszy mi wł osy energicznymi razami, porwał wszystkie rę czniki, kompresy, wyją ł mi watę z uszu, dmuchną ł w każ de sposobem jednocześ nie de­likatnym i intymnym, otoczył mnie obł okiem pudru, strze­lił mi serwetą przed nosem i skł onił się z godnoś cią. Rad był z siebie. Skó ra zbiegł a mi się na gł owie, policzki pa­lił y, wstał em otumaniony, dał em mu dziesię ć frankó w na­piwku i wyszedł em. Jeszcze pó ł torej godziny został o do obję cia pokoju. Wybrał em się na taras dla odprowadza­ją cych, by popatrzeć na nocną pracę lotniska, ale zmyli­ł em drogę. Na dworcu trwał y jakieś roboty, czę ś ć eskala­toró w zagrodzono sznurami, w studniach pod nirni tł ukli się monterzy i zabł ą dziwszy wpadł em w tł um ś pieszą cych do odprawy — egzotycznych wojskowych, zakonnic w krochmalonych kornetach, szczudł onogich Murzynó w, pewno druż ynę koszykó wki. Na koń cu tego pochodu ste­wardesa toczył a inwalidzki wó zek, siedział na nim starzec w ciemnych okularach, z kosmatym zawinią tkiem, któ re zeskoczył o mu z kolan i poraczkował o ku mnie. Mał pka w zielonym spencerku, z mycką na gł owie. Patrzał a na mnie z doł u ż wawymi czarnymi oczkami, a ja na nią, aż pognał a w podskokach za oddalają cym się wó zkiem. Ucze­pił a się mnie melodia rock and roił a z fryzjerskiego za­kł adu tak natrę tnie, ż e sł yszał em ją w szumie krokó w i gł osó w ludzkich. U ś ciany stał pod neonami elektroniczny automat do gry, wrzucił em monetę i przez parę chwil od­bijał em ś wietlną plamkę skaczą cą po ekranie w roli pił ecz­ki, ale raził a oczy, wię c odszedł em nie koń czą c partii. Znowu szli pasaż erowie do odprawy, zobaczył em mię dzy nimi pawia — stał spokojnie ze zwieszonym ogonem, choć go prawie potrą cali, a on przekrzywiał gł owę jakby nie­pewny, kogo dziobną ć w nogę. Najpierw mał pka, teraz paw. Moż e ktoś go zgubił? Nie mogą c przepchać się przez ciż bę, obszedł em to miejsce stroną, ale już nie znalazł em pawia. Wspomniał em taras, rozejrzał em się za drogą, tym­czasem obrany korytarz sprowadził mnie na dó ł, w labi­rynt zł otnikó w, kuś nierzy, kantorkó w, mał ych sklepó w, przystają c bezmyś lnie przed wystawami doznał em wraż enią gł ę biny pod pł ytami, na któ rych stał em, jakbym stał na zamarznię tej tafli jeziora. Zupeł nie jakby dworzec miał pod sobą swó j gł uchy, ciemny negatyw. Wł aś ciwie mó wią c, niczego nie widział em i nie czuł em, ale wiedział em o tej gł ę bi. Pojechał em na gó rę, ale do innego skrzydł a, bo do hali peł nej pojazdó w. Ciasnymi rzę dami czekał y zał adun­ku — wó zki do golfa, buggies, plaż owe autka, ł aził em przej­ś ciami w masie spię trzonych karoserii, bawią c się blaskiem, co ś ciekał z ich lś nią cych blach niby fluoresceina. Przypi­sał em ten efekt oś wietleniu i nowej emalii. Staną ł em przed zł otym buggy, zł oto miał oblane jakimś szkliwem, do­strzegł em w nim wł asne odbicie. Drgał em tam ż ó ł ty jak Chiń czyk z twarzą to wycią ganą w strunę, to puchną cą, ale przy pewnym poł oż eniu gł owy oczy zmieniał y mi się tam w brą zowe doł y, z któ rych wypeł zał y metalowe ska­rabeusze, a kiedy się pochylił em, za moim odbiciem zacie­mniał o inne, wię ksze. Obejrzał em się, nie był o nikogo, ale w lustrzanym zł ocie znó w dostrzegł em tę postać, cie­kawe zł udzenie optyczne. Hala koń czył a się zasuwanymi na rolkach wrotami, był y zamknię te, wró cił em wię c, jak przyszedł em, przedrzeź niany zewszą d rojem odbić każ ­dego poruszenia, niczym w galerii krzywych luster. To powielenie był o jakoś niepokoją ce. Zrozumiał em czemu: odbicia powtarzał y mnie z drobnym opó ź nieniem, chociaż to nie mogł o być. Ż eby pokonać tł uką cy się w gł owie mo­tyw rock and roił a, zagwizdał em John Brown's body, na taras nie mogł em jakoś trafić, wię c bocznym wyjś ciem wy­dostał em się na dwó r. Mimo niedalekich lamp panował iś cie afrykań ski mrok o takiej konsystencji, jakby go moż ­na był o ś cisną ć w rę ku. Przemknę ł o mi przez myś l, czy to nie począ tki kurzej ś lepoty, czy z moją rodopsyną wszystko w porzą dku, ale widział em już lepiej. Musiał em być po prostu oś lepiony marszem przez zł ocistą galerię — moje starawe oczy nie adaptował y się jak dawniej do zmian oś wietlenia. Za parkingami stał a w ł unie wielka budowa. Peł zł y tam mię dzy masztami reflektoró w buldoż ery, pcha­ją c piasek aż mrowią cą we wzroku ż ó ł cią. Nad tą nocną Saharą wisiał a jak galaktyka pł aska chmura rtę ciowych ogni, a czarny przestwó r poza nią raz za razem szył y zwol­nione bł yskawice — ś wiatł a aut, zjeż dż ają cych z autostra­dy w stronę dworca. Ten zwyczajny widok wydał mi się tajemniczo urokliwy. Bodaj wtedy dworcowa wę dró wka nabrał a wagi oczekiwania. Nie na pokó j, choć o nim pa­mię tał em — ale na coś waż niejszego, jakbym sobie uś wia­domił, ż e zbliż a się doniosł a chwila. Był a to wł aś ciwie pewnoś ć, a tylko jak czł owiek niezdolny przypomnieć sobie nazwiska, któ re ma na koń cu ję zyka, nie potrafił em dojś ć tego, na co czekam. Wmieszał em się w tł um u gł ó wnego wejś cia, czy raczej on wcią gną ł mnie do ś rodka. Z po­wrotem w hali uznał em, ż e pora coś przeką sić na stoją co, paró wki okazał y się jednak mdł e jak z papieru. Cisną ­ł em nie dojedzone z tacką do kosza i wszedł em do ka­fejki pod rozł oż ystym pawiem. Siedział nad wejś ciem, nadnaturalnie duż y, nie mó gł wię c być wypchany. Był em już raz pod tym pawiem, z Annabellą, przed tygodniem, nim znalazł nas jej ojciec. W ś rodku siedział o kilka osó b. Siadł em z kawą w ką cie plecami do ś ciany, bo poczuł em przy barze czyjeś spojrzenie z tył u, uporczywy wzrok, któ ry schował się, bo nikt teraz na mnie nie patrzał. Jakaś ostentacja tkwił a w owej nieuwadze. W oddalonym ś wiś cie silnikó w, któ ry dobiegł tu jak z waż niejszego inne­go ś wiata, rozdziobywał em ł yż eczką twardy cukier na dnie filiż anki. Obok leż ał na stoliku magazyn z czerwonym pa­sem przez czarną okł adkę, chyba “Paris Match", ale kobie­ta, któ ra siedział a tam z brudnawym amantem, zasł onił a nazwę pisma torebką. Umyś lnie? Kto mnie rozpoznał — ł owca autografó w czy przypadkowy reporter? Niby nie­chcą cy strą cił em miedzianą popielniczkę. Mimo hał asu nikt się nie obejrzał. Utwierdził o mnie to w podejrzeniach. Nie chcą c być nagabywanym, wychylił em jednym haustem kawę i wyszedł em z baru. Czuł em się doś ć marnie. Nogi ruszał y sią jak puste rury, a koś ć ogonowa ukł uciami przy­pominał a o swych niedawnych przejś ciach. Doś ć miał em wał ę sania się. Wzdł uż filują cych i migają cych witryn ru­szył em ku eskalatorowi we wielkie bł ę kitne litery AIR FRANCE. Był a to najkró tsza droga do hotelu. Trzymał em się porę czy, jako ż e stalowe grzebienie stopni był y wyś liz­gane, a wolał em nie ryzykować. W poł owie kondygnacji zauważ ył em, ż e przede mną stoi kobieta z psem na rę ku. Drgną ł em od jej rozpuszczonych blond wł osó w, takich sa­mych. Powoli zwró cił em gł owę przez ramię, już wiedzą c, kto stoi za mną. Sinawa od jarzenió wek twarz, pł aska, w czarnych szkł ach. Prawie brutalnie przepchał em się obok blondynki w gó rę idą cych schodó w, ale nie mogł em po prostu tak uciec. Staną ł em przy porę czy i wpatrywał em się w jadą cych, gdy eskalator wyrzucał ich miarowo na podest. Blondynka prześ liznę ł a się po mnie spojrzeniem i przeszł a. Na rę ku miał a zwinię ty frę dzlisty szal. Wzią ł em te frę dzle za ogon psa. Mę ż czyzna był otył y i blady. Nic z Mongoł a. Esprit de 1'escalier, pomyś lał em — ale ż eby aż z tygodniowym opó ź nieniem? Ź le ze mną, pora spać! Po drodze kupił em schweppesa, wetkną ł em butelkę do kieszeni i z ulgą odczytał em godzinę z zegara w recepcji. Pokó j już czekał. Garson zanió sł przede mną bagaż, usta­wił w przedpokoju mniejszą walizkę na wię kszej, wzią ł pię ć frankó w i poszedł. Hotel zalegał a poufna cisza, w któ ­rej ś wist lą dują cej maszyny zabrzmiał jak przez omył kę. Dobrze, ż em pamię tał o schweppesie, chciał o mi się pić, ale nie miał em czym zdją ć kapsli, wyjrzał em wię c na ko­rytarz, mogł a być gdzieś lodó wka, a w niej otwieracz. Uderzył a mnie ciepł a barwnoś ć korytarzowego chodnika i ś cian, z uznaniem pomyś lał em o dekoratorach francuskich wnę trz. Znalazł em lodó wkę, otworzył em schweppesa i wra­cał em już, gdy zza zakrę tu korytarza wyszł a Annabella. Wyż sza w ciemnej sukience niż ją pamię tał em, ale z tą samą wstą ż ką we wł osach i z tym samym uważ nym wy­razem ciemnych oczu szł a mi naprzeciw, huś tają c lekko torebką przewieszoną przez ramię. Znał em i tę torebkę, ale kiedy widział em ją po raz ostatni, był a rozpruta. Sta­nę ł a przy drzwiach mego pokoju, uchylonych, bo nie za­mkną ł em ich wychodzą c.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.