Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 11 страница



Nazajutrz zbudził się pó ź no, jak z krzyż a zdję ty. Roz­paczał, ale już dorzecznie, nad szkodami, któ re sam sobie wyrzą dził. Cał e przedpoł udnie zbierał, pł ukał, ratował, jak mó gł, pozlepiane negatywy, sprzą tał i czyś cił ciemnię, wy­szedł w poł udnie o lasce, bo mu się w gł owie krę cił o, al« musiał kupić nowych odczynnikó w — na miejsce poni­szczonych. Wieczorem skarż ył się przed matką, ż e to chy­ba choroba umysł owa, wypytywał ją o wypadki obł ą ka­nia w rodzinie, nie chciał uwierzyć, ż e o ż adnych nie wie­dział a. Po tym, jak się do niej zwracał, jak jej zadawał kł am, poznał a, ż e nie wró cił jeszcze ze wszystkim do nor­malnego stanu, bo nigdy nie ś miał nawet gł osu na nią pod­nieś ć. Nigdy nie był taki agresywny, ale có ż, moż na po­ją ć podniecenie i strach czł owieka, któ ry niespodziewanie dla siebie podlega w kilkudniowych odstę pach czasu ata­kom szał u. Każ dy myś lał by chyba o zwiastunach obł ę du. Powiedział matce, ż e jeś li coś takiego choć raz się jeszcze powtó rzy, pó jdzie do psychiatry. Tak energicznie podejmo­wane decyzje nie był y w jego naturze, dawniej tygodnie mijał y, nim zdecydował się pó jś ć do skó rnika, porzą dnie się wprzó d namę czył tymi swoimi wrzodami i to wcale nie ze ską pstwa, był zresztą ubezpieczony, po prostu naj­mniejsza zmiana porzą dku dnia zdawał a mu się czymś nie do zniesienia.

Z klientem, któ ry powierzył mu film, doszł o do scysji, bo tamten nie mó gł się dorachować kilku zdję ć. Co tam zaszł o mię dzy nimi, do koń ca nie wiemy — jest to jedyny rzeczowy punkt, nie wyś wietlony w tej sprawie.

Potem przez cał y tydzień nic nie zaszł o. Progue uspokoił się, nie wracał już w rozmowach z matką do podejrzeń o chorobę umysł ową. W niedzielę poszedł z nią do kina. A w poniedział ek zwariował. Tak to wyglą dał o. O jede­nastej przed poł udniem wyszedł z zakł adu, zostawiają c otwarte drzwi, nie odpowiedział jak zawsze na pozdrowie­nie znajomego cukiernika, któ ry ma na rogu mał ą cukie­renkę; ten czł owiek, Wł och, odezwał się do niego pierwszy, bo stał przed sklepem. Proque wydał mu się “jakiś dziw­ny", ale wszedł do ś rodka, kupił sł odyczy, powiedział, ż e zapł aci wracają c, bo bę dzie miał wtedy “moc pienię dzy" — to takż e nie był o w jego stylu — " wsiadł na postoju do tak­só wki — a nie jeź dził taksó wką bodaj od dziesię ciu lat — i podał kierowcy adres na rue de 1'Opera. Kazał mu czekać, po kwadransie wró cił, wykrzykują c gł oś no do siebie, wy­machują c rę kami, w jednej miał kopertę peł ną banknotó w. Pomstują c na ł ajdaka, któ ry usił ował wydrzeć mu zarobek, kazał się wieź ć w stronę Notre Damę. Tam, na wyspie, dał za kurs sto frankó w, nie ż ą dają c reszty — taksó wkarz zauważ ył wtedy, ż e miał w kopercie same setki, i nim tak­só wka odejchał a, zaczą ł przeł azić przez balustradę mostu. Jakiś przechodzień zł apał go za nogę, zaczę li się mocować, na ten widok taksó wkarz wyskoczył z auta, ale i we dwó ch nie mogli dać rady optykowi. Zjawił się policjant, we trzech wpakowali Proque'a do taksó wki, a on wcią ż szalał, na bru­ku leż ał y stufrankowe banknoty, policjant przykuł go na koniec do siebie i pojechali do szpitala. Po drodze udał a się optykowi rzecz doś ć niezwykł a. Gdy auto ruszył o, zapadł się jakby w siebie i leż ał obok policjanta bezwł adnie jak szmata, aż zerwał się i nim policjant ś cią gną ł go na miej­sce, wyrwał taksó wkarzowi kierownicę. Ruch był duż y i do­szł o do zderzenia. Taksó wka uderzył a citroena w przednie drzwi tak, ż e tamtemu kierowcy zaklinował o rę kę mię dzy kierownicą a drzwiami. Miał zł amany nadgarstek. Poli­cjant dowió zł wreszcie Proque'a inną taksó wką do szpi­tala, gdzie od niedopatrzenia nie potraktowano go zbyt po­waż nie, tym bardziej ż e wpadł w stupor, chwilami popł aki­wał, nie odpowiadał na pytania, zresztą zachowywał się spokojnie. Przyję to go na obserwację, a przy wieczornej wizycie prymariusza okazał o się, ż e znikł. Leż ał pod ł ó ż ­kiem, owinię ty w koc, któ ry wycią gną ł spod prześ cieradł a, a przycisną ł się w nim do ś ciany, wię c nieprę dko go za­uważ ono. Stracił przytomnoś ć od skrwawienia, bo kawał ­kiem ż yletki, któ ry przemycił z ubrania do szpitalnej pi­dż amy, przecią ł sobie ż ył y na rę kach. Uratowano go jednak trzema transfuzjami. Przyplą tał y się potem komplikacje, bo i tak miał marne serce.

Sprawę tę dostał em nazajutrz po wypadku na Wyspie Ś wię tego Ludwika. Wł aś ciwie nie był o w niej z pozoru nic dla Surete, lecz wł aś ciciel desy miał radcę prawnego, któ ­ry uznał, ż e nastrę cza się doskonał a okazja, by podoić policję. Adwokat wystą pił z wersją, opiewają cą na karygod­ne niedbalstwo dział ań funkcjonariusza policji, któ ry wio­zą c przestę pcę w szale, dopuś cił do tego, by ó w wjechał w auto jego klienta, wywoł ują c opró cz szkody cielesnej i materialnej cię ż ki szok psychiczny. Policja winna zatem odpowiadać, zapewne zajdzie koniecznoś ć wypł acenia ren­ty — ze szkatuł y ministerialnej oczywiś cie, boż winny zaj­ś cia policjant był na sł uż bie.

Chcą c mieć lepszy start, adwokat w tym duchu po­informował prasę. Przez to sprawa przeskoczył a z pozio­mu banalnych incydentó w o kilka oczek w gó rę, bo już w grę wchodził prestiż Surete, a wł aś ciwie police judiciaire, i szef zlecił mi zbadanie tego wypadku.

Wstę pna diagnoza lekarska mó wił a o ostrym szale w obrazie pó ź no rozpoczynają cej się schizofrenii, lecz im dł uż ej go tam badali, już po samobó jczym zamachu, tym mniej zostawał o z tej diagnozy. Po sześ ciu dniach był to zł amany, ledwie ż ywy, gwał townie zestarzał y, lecz poza tym wł aś ciwie normalny czł owiek. W sió dmym dniu pobytu szpitalnego zł oż ył zeznanie. Oś wiadczył, ż e wiadomy klient wypł acił mu był zamiast umó wionych tysią ca pię ciuset led­wie sto pię ć dziesią t frankó w za to, ż e nie dostarczył wszyst­kich odbitek. W poniedział ek, kiedy dopasowywał szkł a do okularó w, naszł a go przy szlifierce taka zł oś ć na tego klien­ta, ż e rzucił wszystko i jak stał wybiegł z zakł adu, “ż eby się z nim porachować ". O tym, ż e zaszedł do cukierni, w ogó ­le nie pamię tał. Nie przypominał sobie też nic z tego, co zaszł o na moś cie, wiedział tylko, ż e urzą dził klientowi w mieszkaniu awanturę i tamten wypł acił mu resztę pie­nię dzy. W nocy po zł oż eniu zeznań stan jego nagle się pogorszył. Umarł nad ranem od sercowej zapaś ci. Leka­rze zgodzili się mię dzy sobą na psychozę reaktywną. Jak­kolwiek ś mierć Proque'a stał a tylko w poś rednim zwią z­ku z jego poniedział kowym szał em, przecież sprawa znó w przybrał a na wadze. Trup to zawsze karta atutowa. Uda­ł em się do matki Proque'a w przeddzień jego ś mierci. Jak na niewiastę w tak podeszł ym wieku doś ć był a grzeczna. Wzią ł em ze sobą na rue Amelie aspiranta z wydział u nar­kotykó w, ż eby obejrzał ciemnię i znajdują ce się w niej preparaty. Dł ugo siedział em u pani Proque, bo myś le­nie takiej starej damy jest jak deska — gdy raz weszł a w kwestię, musiał em cierpliwie sł uchać. Pod koniec wizyty wydał o mi się, ż e sł yszę dzwonek do drzwi zakł adu na dole — bo okno był o uchylone. Zastał em mego czł owieka, jak przeglą dał za kontuarem ksią ż kę zapisó w.

— Znalazł pan coś? — spytał em.

— Nie, nic.

Ale wydawał się jakiś niepewny.

— Ktoś tu był?

— Tak. Ską d pan wie?

— Sł yszał em dzwonek.

— Tak — powtó rzył i opowiedział mi, co zaszł o. Usł y­szał dzwonek, ale ponieważ stał na krześ le, bo pootwierał puszki elektrycznych zł ą czy, aby je przeszukać, nie mó gł od razu pó jś ć do sklepu. Przybył y sł yszał odgł osy majstrowa­nia i przekonany, ż e to Proque, rzekł gł oś no:

— I có ż tam? Jak się pan dzisiaj czuje, mó j dobry Dieu­donne? Na to wszedł do sklepu mó j aspirant i ujrzał mę ż ­czyznę w ś rednim wieku, bez kapelusza, któ ry na jego wi­dok drgną ł, jakby się chciał cofną ć ku drzwiom. Zagrał tu przypadek. Zazwyczaj ludzie brygady narkotykó w cho­dzą w cywilu, lecz akurat w tym dniu miał a się odbyć mał a uroczystoś ć w zwią zku z odznaczeniem jednego z bry­gadieró w, wię c wszyscy mieli przyjś ć w mundurach, ż eby go uhonorować. A ponieważ zaczynał o się to o czwartej, mó j czł owiek poszedł już ze mną w mundurze, by zaoszczę ­dzić sobie przebierania w domu.

Tak wię c ó w przybysz skonsternował się widzą c mun­dur policyjny. Powiedział, ż e chce odebrać okulary, odda­ne do naprawy. Okazał kwit z numerem. Agent odparł, ż e wł aś ciciel zakł adu zaniemó gł i dlatego tamten nie bę dzie mó gł niestety otrzymać swych szkieł. W ten sposó b został o powiedziane wszystko, co był o do powiedzenia, lecz przy­był y nie ruszał się z miejsca. Na koniec zniż ają c gł os, spy­tał, czy Proque zachorował nagle. Agent odparł, ż e tak.

— Poważ nie?

— Dosyć poważ nie.

— Ja... bardzo potrzebuję tych okularó w — rzekł obcy ni w pię ć, ni w dziewię ć, mó wią c najwyraź niej tylko dla­tego, bo nie mó gł się zdobyć na wł aś ciwe pytanie.

— Czy on... ż yje? — spytał znienacka.

To się już cał kiem nie spodobał o memu czł owiekowi.

Nie odpowiedział, poł oż ył za to rę kę na desce zamykają cej przejś cie w kontuarze, bo nabrał chę ci wylegitymowania tamtego. Lecz ó w obró cił się na pię cie i wyszedł. Nim agent odpią ł deskę z haczyka, nim podnió sł ją i wybiegł na ulicę, po przybył ym nie został o ś ladu. Dochodził a czwar­ta, ludzie wracali z pracy, mż ył drobny kapuś niaczek, na chodnikach był o aż gę sto.

Zgniewał o mnie trochę, ż e tak dał mu odejś ć, ale od­ł oż ył em reprymendę na potem. Mieliś my jednak ksią ż kę zleceń. Spytał em agenta, czy zapamię tał numer kwitu, któ ­ry pokazał mu ten mę ż czyzna. Nie zwró cił nań uwagi. W ksią ż ce był o sporo zapisó w za ostatnie dni, naznaczo­nych tylko inicjał ami klientó w. Nie wyglą dał o to wię c ko­rzystnie. To, na czym mogł em się oprzeć, był o mgliste jak obł oczek — zachowanie się przybył ego. Musiał dobrze znać Proque'a skoro mó wił mu po imieniu. Zaczą ł em sobie wreszcie wypisywać ostatnie pozycje z ksią ż ki, choć bez wię kszej nadziei. Czyż kwit na okulary nie mó gł stanowić tylko dogodnego pretekstu? Narkotyki mogł y tkwić w skryt­ce, któ rej nie odszuka się w cią gu jednego dnia, jeś li ją zakł adali fachowcy. Numerek mó gł być fikcyjny. Co sobie myś lał em wtedy o Proque'u? Wł aś ciwie sam nie wiem. Jeś li jednak mylił em się nawet dotą d co do osoby optyka i zakł ad był punktem przerzutu, to już najmniej sensowne zdawał o się, ż eby Proque, otrzymawszy partię towaru, czę ­stował się nim jako pierwszy, i od tego doznał zatrucia. Towar mó gł być sfał szowany, to się zdarza, ale nie zda­rza się, ż eby handlarze czy poś rednicy sami uż ywali nar­kotykó w: zbyt dobrze znają ich skutki, by się skusić. Nie wiedział em wię c, co myś leć, aż agent pomó gł mi, bo przy­pomniał sobie, ż e choć padał deszcz, przybył y nie miał pa­rasola ani kapelusza, a jego pł aszcz, wł ochaty redincoat, był prawie suchy. Autem nie przyjechał, bo ulica był a zamknię ta w zwią zku z robotami. A zatem ten czł owiek najprawdopodobniej mieszkał w pobliż u. Znaleź liś my go na pią ty dzień. Jak? Wcale ł atwo. Za wskazaniami aspiranta sporzą dził o się portret roboczy poszukiwanego, i detektywi obeszli z nim konsjerż ki na rue Amelie. Nie był to byle kto, lecz uczony, doktor chemii, nazwiskiem Dunant. Je­rdme Dunant. Przejrzał em wtedy księ gę zapisó w i spo­strzegł em dziwną rzecz: inicjał y J. D. figurował y we wszystkich trzech dniach poprzedzają cych ataki Proque'a. Dok­tor mieszkał kilka domó w wyż ej po przeciwnej stronie uli­cy. Poszedł em do niego wczesnym popoł udniem. Sam otwo­rzył mi drzwi. Poznał em go natychmiast ze szkicu naszych specjalistó w.

— Aha — rzekł — proszę wejś ć...

— Pan się spodziewał takiej wizyty? — powiedział em, idą c za nim.

— Tak. Czy Proque ż yje?

— Wybaczy pan, ale to ja chciał em zadać panu kilka pytań, a nie udzielać odpowiedzi na pań skie. Na jakiej pod­stawie są dzi pan, ż e Proque moż e nie ż yć?

— Teraz ja panu z kolei nie odpowiem. Najważ niejsza rzecz, komisarzu, w tym, ż eby ta rzecz nie nabrał a roz­gł osu. Proszę jej strzec przed prasą. Mogł oby to być fatal­ne.

— Dla pana?

— Nie, dla Francji.

Puś cił em te sł owa mimo uszu. Ale nie wydobył em z nie­go nic.

— Niestety — rzekł — jeś li bę dę mó wił, to jedynie z pana szefem w Surete, a i to dopiero, kiedy uzyskam upoważ nienie od moich przeł oż onych. — Nic już wię cej nie powiedział. Bał się, ż e należ ę do policjantó w zasilają cych prasę sensacjami. Pó ź niej się w tym zorientował em. Mie­liś my z nim sporo kł opotu. W koń cu stał o się tak, jak chciał. Mó j szef skontaktował się z jego zwierzchnoś cią, a zgody na jego zeznania musiał y udzielić dwa minister­stwa.

Jak wiadomo, wszystkie pań stwa mił ują pokó j i wszy­stkie przygotowują się do wojny. Francja nie moż e być wyją tkiem. O broniach chemicznych wszyscy mó wią z mo­ralnym oburzeniem. Ale i nad nimi wszyscy pracują. On wł aś nie, doktor Dunant, zajmował się poszukiwaniem pre­parató w, zwanych psychotropowymi depresorami, któ re w postaci gazó w lub pył ó w poraż ają morale i woł ę ż ywej sił y nieprzyjaciela. Czegoś my się na koniec dowiedzieli? Pod pieczę cią dochowania tajemnicy dowiedzieliś my się, ż e doktor Dunant już od czterech ł at z gó rą pracował nad syntezą takiego depresora. Wyszedł szy z pewnego zwią zku chemicznego, uzyskał sporą iloś ć pochodnych. Jedna z tych pochodnych wykazywał a poszukiwane dział anie na mó zg. Ale wykazywał a je w olbrzymich dopiero dawkach. Trze­ba ją był o spoż ywać ł yż kami, ż eby wystą pił y typowe obja­wy: najpierw faza podniecenia i agresywnoś ci, potem de­presji, przechodzą cej w ostrą manię samobó jczą. Na wł a­ś ciwą drogę nieraz naprowadza w takich okolicznoś ciach przypadek. Podstawia się ró ż ne grupy chemiczne w zwią z­ku wyjś ciowym i bada się farmakologiczne wł aś ciwoś ci po­chodnych. Moż na tak pracować latami albo moż na też uzy­skać zwią zek o poż ą danych cechach od razu.

Pierwsza ewentualnoś ć jest oczywiś cie znacznie bardziej prawdopodobna. Doktor Dunant, któ ry jako silny kró tko­widz stale nosił szkł a, był w cią gu ostatnich lat niejedno­krotnie klientem Proque'a. Ponieważ nie mó gł się poru­szać bez okularó w, miał ich trzy pary. Jedną nosił, drugą jako zapasową miał przy sobie, a trzecią przechowywał w domu. Taki przezorny stał się dopiero, gdy szkł a, któ ­re nosił, rozbił y mu się raz w laboratorium i musiał prze­rwać pracę. Wł aś nie niezbyt dawno, bo przed trzema tygod­niami, znó w przytrafił mu się taki wypadek. Dunant pra­cował w instytucie o najwyż szym stopniu izolacji. Przed wejś ciem do laboratorium przebierał się od stó p do gł ó w — nawet buciki i bieliznę miał tam specjalne, a wszystkie osobiste rzeczy na czas zaję ć pozostawiał w szatni, odsepa­rowanej od miejsca pracy komorą ciś nieniową. Pracował mają c na gł owie rodzaj przezroczystego kaptura z plastyku. Powietrze doprowadzał mu specjalny gię tki przewó d. Ani jego ciał o, ani okulary nie stykał y się z substancjami, któ ­re badał. Aby umkną ć kł opotu, któ ry już raz miał, Du­nant kł adł teraz przed rozpoczę ciem pracy zapasowe szkł a na doś ć wysoko umieszczonej pó ł ce z odczynnikami. Się ­gają c tam, strą cił szkł a, któ re upadł y. Jedna soczewka pę k­ł a — a jeszcze uszkodził oprawę, bo nastą pił na nią nogą. Zanió sł wię c te okulary do Proque'a. Gdy przyszedł po nie za dwa dni, zaledwie poznał optyka. Zmizerowany, wyglą ­dał jak -po cię ż kiej chorobie. Opowiedział Dunantowi, ż e chyba się czymś zatruł, bo okropnie czuł się w nocy, miał dziwny atak — jeszcze teraz chce mi się pł akać nie wia­domo czemu! — zakoń czył opowiadanie. Dunant nie zwró ­cił na te sł owa wię kszej uwagi. Nie był jednak zadowolo­ny z naprawy, jedno ramią czko okularó w ugniatał o go, a też nowo wprawiona soczewka chybotał a na ijylonowej ż ył ce i w samej rzeczy wypadł a po kilku dniach, a ponie­waż stał o się to znó w w laboratorium, gdzie wykł adzina podł ogi jest ceramiczna, szkł o prysł o. Doktor ponownie za­nió sł okulary do optyka. Odbierał je w nastę pnym dniu i Proque znó w wyglą dał jak Ł azarz — jak gdyby w cią gu jednej doby postarzał się o lata. Dunant począ ł go od nie­chcenia wypytywać o szczegó ł y ponownego “ataku". Opis przypominał ostrą depresję w toku indukowanej chemicz­nie psychozy, nader podobną do objawó w, jakie dawał pre­parat X, nad któ rym Dunant od dawna się mozolił. Jed­nakowoż tak gwał towne objawy powodował a dawka rzę ­du dziesię ciu gramó w suchej substancji — jakiż wię c mó gł być zwią zek tego faktu z oddawaniem okularó w do napra­wy? Dwukrotnie zanió sł do optyka zapasowe szkł a, któ re leż ał y zwykle na pó ł ce, nad bunsenowskim palnikiem. Za­czą ł wię c przypuszczać, ż e być moż e substancja X, parują c, unosił a się w powietrzu i w mikroskopijnych iloś ciach osiadał a na rezerwowych okularach. Postanowił to spraw­dzić. Poddał szkł a analizie chemicznej i przekonał się, ż e istotnie na soczewkach i metalowych zgię ciach oprawki moż na wykryć ś lady zwią zku X. Lecz był y to iloś ci rzę du gamma, to znaczy tysię cznych czę ś ci jednego miligrama. Wś ró d chemikó w znana jest anegdotyczna historia, jak do­szł o do odkrycia LSD. Chemik, któ ry pracował z tą sub­stancją, nie podejrzewał jej, podobnie jak nikt podó wczas, o dział anie halucynogenne. Wró ciwszy do domu, doznał typowego “wzlotu", ze zwidami i aurą psychotyczną, chociaż jak zawsze dokł adnie mył rę ce przed opuszczeniem pracowni. Pod paznokciami pozostał a mu jednak zniko­ma iloś ć LSD, dostateczna dla wywoł ania zatrucia, gdy przygotował sobie kolację.

Doktor Dunant zaczą ł rozważ ać, co wł aś ciwie robi optyk, gdy zakł ada do oprawki nowe szkł a i prostuje ramią czka? Dla wyprostowania sporzą dzonych z masy plastycznej przesuwa nimi szybko nad pł omieniem gazowym. Czyż by zwią zek X ulegał od podgrzania zmianom potę gują cym milion razy jego dział anie? Dunant podgrzewał pró bki tego zwią zku na wszystkie moż liwe sposoby palnikami, lampką spirytusową, pł omieniem ś wiecy, lecz bez rezultatu. Postanowił wię c wykonać tak zwane doś wiadczenie krzyż owe. Umyś lnie zgią ł ramią czko okularó w, nastę pnie pokrył je roztworem preparatu X tak rozcień czonym, ż e po wyschnię ciu rozpuszczalnika pozostał a na oprawce iloś ć ś ladowa, okoł o jednej milionowej czę ś ci grama. Szkł a te po raz trzeci zanió sł optykowi. Gdy przyszedł je odebrać, ujrzał za kontuarem policjanta. To jest cał a moja historia, mó j panie. Historia bez rozwią zania i tym samym bez zakoń czenia. Doktor Dunant przypuszczał, ż e jakiś czyn­nik obecny w zakł adzie optyka powodował zmianę prepara­tu X. Ż e dochodził o do reakcji katalitycznej, potę gują cej dział anie tego preparatu prawie milion razy. Nic takiego nie udał o się jednak wykryć. Umyliś my rę ce od sprawy, gdyż nie był o podstaw do kontynuacji ś ledztwa, skoro winnych należ ał o szukać nie wś ró d ludzi, lecz wś ró d atomó w. Nie doszł o do przestę pstwa, skoro ta iloś ć zwią zku X, jaką Dunant pokrył szkł a, gdy dał je optykowi, nie moż e zabić nawet muchy. O ile wiem, cał ą zawartoś ć cie­mni nabył Dunant czy też ktoś w jego imieniu od pani Proque i po kolei wypró bował dział anie wszystkich wzię ­tych stamtą d odczynnikó w na preparat X, lecz daremnie.

Pani Proque zmarł a przed Boż ym Narodzeniem tego roku. Sł yszał em od moich ludzi, lecz tylko w formie po­gł osek, ż e po jej ś mierci Dunant przenió sł się na jakiś czas do opuszczonego zakł adu i brał stamtą d pró bki wszelkich substancji, wł ą cznie z dyktą przepierzenia, pył em kamie­nia szlifierskiego, lakierem ze ś cian, kurzem podł ogi, bo­daj przez cał ą zimę, a jednak niczego nie doszedł. Opo­wiedział em to panu, nieprawdaż, na proś bę inspektora Pingaud. Zdaje mi się, ż e pań ska sprawa jest z tej samej parafii. Takie rzeczy zdarzają się już na naszym ś wiecie, odką d został naukowo udoskonalony. To wszystko.

Wracaliś my do Garges godzinę przez korki, mał o co mó wią c. Poznał em obł ę d, któ remu uległ Porą ue, jak się poznaje znajomą twarz. Brakował o w nim fazy halucyna­cji, ale kto mó gł wiedzieć, co się zwidywał o temu bieda­kowi? Dziwna rzecz — tamte ofiary traktował em jak elementy ł amigł ó wki, a Proque'a był o mi ż al — przez Dunanta. Rozumiał em, ż e nie wystarczył y mu myszy. Nie doprowadził by ich do samobó jstwa. Potrzebny mu był czł owiek. Nic nie ryzykował: kiedy zobaczył w drzwiach policjanta, przykrył się Francją. I to mogł em zrozumieć.

Ale od jego sł ó w JAK SIĘ PAN DZIŚ CZUJE MÓ J DO­BRY DIEUDONNE brał a mnie zł oś ć. Jeż eli. Japoń czyk z Rzymu był zbrodniarzem, to kim był Dunant? Nazwisko musiał o być chyba zmienione. Zastanawiał em się, czemu inspektor Pingaud dał mi wysł uchać tej historii, bo prze­cież nie z sympatii. Co się za tym krył o? Zakoń czenie też mogł o być sfingowane. Jeś li tak, mogł a to być pró ba sko­rzystania z okazji, by pod niewinnym pozorem przekazać Pentagonowi informację o nowej broni chemicznej. Kiedy się temu w myś li przyjrzał em, rzecz wyglą dał a dosyć prawdopodobnie. Był to atut pokazany tak zrę cznie, ż e w razie potrzeby dał oby się wyprzeć jego demonstracji — usł yszał em przecież, ż e NIC nie wykryto i nie mogł em mieć pewnoś ci, ż e jest inaczej. Gdybym był zwykł ym detekty­wem prywatnym, pewno ominą ł by mnie ten seans, lecz astronauta, nawet na drugorzę dnej pozycji, kojarzył się z NASA, a NASA z Pentagonem. Jeś li zadecydowano o tym wysoko, Pingaud był tylko wykonawcą polecenia i kon­fuzja, w jaką musiał wpaś ć od tego Barth, nie miał a znaczenia. Sytuacja Bartha stał a się delikatniejsza od mo­jej. Niechybnie domyś lał się tchnienia wielkiej polityki w niespodziewanym akcie “pomocy" — ale nie chciał o tym ze mną mó wić — zwł aszcza ż e to i jego musiał o zaskoczyć. Tego, ż e nie został uprzedzony, był em pewien, bo znam jako tako reguł y gry na tym terenie. Nie mogli wzią ć go na bok i rzec “pokaż emy temu Ami z dala pewną waż ną kartę, a on to poda dalej". Tak się po prostu nie robi. Gdyby tylko mnie wtajemniczyli, wyglą dał oby to dzi­ko — nie mogli tak postą pić, wiedzą c, ż e Barth przyrzekł mi już pomoc swojego zespoł u. Nie mogli go ani pominą ć, ani wprowadzić w kulisy sprawy, wybrali wię c wariant najrozsą dniejszy: usł yszał po prostu to co ja i sam się miał biedzić nad pytaniem, co dalej. Moż e ż ał ował już skwapli­woś ci, z jaką wyszedł mi naprzeciw. Z kolei obejrzał em sobie skutki tej historii dla ś ledztwa. Przedstawiał y się nieró ż owo. Z wł oskiej serii wyekstrahowaliś my jako ce­chy predestynują ce do wypadku ką piele siarkowe, wiek pod pię ć dziesią tkę, cię ż ką budowę ciał a, samotnoś ć, sł oń ce i alergię, a tu mieliś my czł owieka po sześ ć dziesią tym roku ż ycia, chuderlawego, niealergika, mieszkają cego z matką, któ ry nie ką pał się w siarce, unikał sł oń ca i nie ruszał się z domu. Trudno o wię cej ró ż nic! W przypł ywie wielko­dusznoś ci powiedział em Barthowi, ż e powinniś my przetra­wić wysł uchaną nowoś ć oddzielnie, aby się nawzajem nie sugerować — a wnioski skonfrontujemy wieczorem. Chę tnie się zgodził. O trzeciej poszedł em do ogrodu, gdzie za altaną czekał na mnie Piotruś. Był a to nasza tajemnica. Pokazał mi materiał y do rakiety. Pierwszym stopniem miał a być balia. Nie ma osó b draż liwszych od dzieci, nie powiedzia­ł em mu wię c, ż e balia nie nadaje się na booster, ale ry­sował em mu na piasku czł ony Saturna V i IX. O pią tej jposzedł em do biblioteki, jakeś my się umó wili z Barthem. Zaskoczył mnie. Zaczą ł od tego, ż e skoro nad czynnikiem X pracowano we Francji, to zapewne i w innych krajach. Tego rodzaju prace biegną zazwyczaj ró wnolegle. A wiec i Wł osi... Być moż e, trzeba się sprawie przyjrzeć w zupeł ­nie nowy sposó b. Preparat nie musiał powstać w labora­toriach rzą dowych, ale na przykł ad w jakiejś prywatnej firmie. Mó gł go stworzyć jakiś chemik, pozostają cy w kon­takcie z ekstremistami, albo, co nawet bardziej prawdopo­dobne, pewną iloś ć tego zwią zku po prostu skradziono. Lu­dzie, któ rzy nim dysponują, sami nie wiedzą, jak moż na by go uż yć z maksymalnym efektem. Có ż wię c robią? Ekspery­menty... Ale czemu ofiary są cudzoziemcami w okreś lonym wieku, reumatykami i tak dalej? ^ I na to miał odpowiedź.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.