|
|||
Stanisław Lem 10 страница— Nie. Nie uważ am, bo ich nie znajdziecie. Zbió r ż oł nierzy frontowych zawiera podzbió r zabitych i rannych. Moż na go ł atwo wyosobnić, ale nie wyosobni pan zbioru ż oł nierzy, chybionych przez kule o wł os, bo nie ró ż nią się niczym od tych, któ rych kule mijał y o kilometr. Dlatego nie dowiecie się w tej waszej sprawie niczego inaczej, jak przez przypadek. Przeciwnika uprawiają cego strategią losową moż na pokonać tylko taką samą strategią. — Co tu panu opowiada znowu doktor Saussure! — rozległ o się z tył u. To był Barth ze szpakowatym chudym mę ż czyzną. Przedstawił mi go, ale nie dosł yszał em nazwiska. Barth traktował Saussure'a nie jak czł onka swej grupy, ale jak okaz. Dowiedział em się, ż e matematyk pracował przed rokiem w Futuribles, ską d przeszedł do francuskiego zespoł u CETI, zajmują cego się cywilizacjami kosmicznymi, lecz nigdzie nie zagrzał miejsca. Spytał em go, co są dzi o tych cywilizacjach. Czy uważ a, ż e ich też nie ma? — To już nie takie proste — powiedział, wstają c. — Inne cywilizacje istnieją, jakkolwiek nie istnieją. — Jak należ y to rozumieć? — Nie istnieją jako odpowiedniki naszych wyobraż eń o nich, wię c tym samym tego, co stanowi cywilizacje, czł owiek nie był by w stanie okreś lić jako cywilizację. — Być moż e — zgodził em się — ale w ich zbiorze powinno być też do okreś lenia nasze miejsce, nieprawdaż? Albo jesteś my szarą przecię tnoś cią kosmosu, albo odchyleniem, moż e i skrajnym. Przysł uchują cy się nam wybuchnę li ś miechem. Zdziwiony usł yszał em, ż e wł aś nie ten rodzaj argumentacji skł onił Saussure'a do wyjś cia z CETI. On jeden się nie uś miechną ł. Milczał, poruszają c swoim liczydł em jak brelokiem. Pocią gną ł em go przez krą g otaczają cych w stronę stoł u, podał em mu kieliszek wina, sam wzią ł em drugi i wypił em za jego obraz tych cywilizacji, proszą c, ż eby wtajemniczył mnie w swoją koncepcję. Jest to najlepsza taktyka, nauczył em się jej od Fitzpatricka: sposó b bycia nie do rozró ż nienia mię dzy powagą a jej karykaturą. Saussure zaczą ł mi tł umaczyć, ż e cał y postę p wiedzy to nic ponad stopniowe rezygnowanie z p r os t o t y ś wiata. Czł owiek chce, by wszystko był o proste, nawet jeś li zarazem miał oby być tajemnicze. Jeden typ Boga, i to w liczbie pojedynczej; jeden typ praw natury; jeden typ powstawania rozumu w Universum i tak dalej. Weź my astronomię. Utrzymywał a, ż e wszystko, co istnieje, to gwiazdy w czasie teraź niejszym, przeszł ym i przyszł ym, plus ich rupiecie jako planety. Musiał a jednak zgodzić się z tym, ż e mnó stwo zjawisk Kosmosu nie mieś ci się w tym schemacie. Ludzkie ł aknienie prostoty umoż liwił o karierę brzytwy Ockhama, zabraniają cej mnoż enia bytó w, a wię c komó rek klasyfikacyjnych, ponad koniecznoś ć. Jednak ró ż norodnoś ć, któ rej nie chcieliś my przyją ć do wiadomoś ci, zwycię ż a nasze uprzedzenia. Dziś fizycy stawiają już porzekadł o Ockhama na gł owie, utrzymują c, ż e moż liwe jest wszystko, co nie jest zakazane. Wszystko w fizyce. A ró ż norodnoś ć cywilizacji jest wię ksza od fizycznej. Chę tnie bym go jeszcze sł uchał, ale został em uprowadzony przez Lapidusa do lekarzy i biologó w. Ich opinia był a jednolita: niedostaje danych! Należ y zbadać hipotezę serii zgonó w jako skutku wrodzonych cech ustroju uczulonego na jakiś skł adnik mikrobiosfery Neapolu. Należ y wzią ć dwie grupy ludzi, mniej wię cej czterdziestoosobowe, samych pię ć dziesię ciolatkó w o pyknicznej budowie, wybranych losowaniem, moczyć ich trzeba w siarce, grzać na sł oń cu, masować, dawać na poty, przypiekać lampami kwarcowymi, trochę straszyć filmami grozy, trochę ekscytować eksponatami porno i czekać, aż któ ryś oszaleje. Wtedy należ y wzią ć się do analizy ich dziedzicznoś ci badaniem drzewa genealogicznego, poszukiwaniem nagł ych a nie wyjaś nionych ś mierci w liniach wstę pują cych, i tu komputer odda na pewno ogromne usł ugi! Jedni mó wili do mnie, inni mię dzy sobą o skł adzie wody ką pielowej, powietrza, o adrenochromach, chemogennej schizofrenii urojeniowej na podł oż u metabolicznym, aż doktor Barth wybawił mnie, po to ż eby wprowadzić mię dzy prawnikó w. Niektó rzy z nich gł osowali za Mafią, inni stawiali na nie ujawnioną nowszą organizację, któ ra nie spieszy się z dyskontowaniem tajemniczych zgonó w. Motywy? A dla jakich motywó w ten Japoń czyk pozabijał w Rzymie Serbó w, Holendró w i Szwabó w? Czy widział em dzisiejsze gazety? Nowozelandzki turysta, chcą c zaprotestować przeciw porwaniu w Boliwii australijskiego dyplomaty, usił ował porwać w Helsinkach czarterową maszynę z pielgrzymami do Watykanu. Zasada pVawa rzymskiego id fecit cui prodest już nie jest waż na. Nie, raczej Mafia, wszak mafioso to moż e być każ dy Wł och, przekupień, portier, ką pielowy, kierowca, ostra psychoą a przemawia za halucynogenami, nieł atwo podać je w restauracji, ale gdzie czł owiek najchę tniej wypije haustem orzeź wiają cy napó j, jeś li nie po gorą cej wannie w zakł adzie ką pielowym, kiedy się wypoci? Prawnikó w otoczyli lekarze, któ rych porzucił em, i rozgorzał spó r wokó ł ł ysiny, z któ rego nic jednak nie wynikł o. Wł aś ciwie był o to wcale zabawne. O pierwszej mniejsze oddzielne grupki zlał y się w jedno burzliwe zgromadzenie i przy szampanie wynikł problem seksu. Lista lekó w, znalezionych przy ofiarach, musi być niezupeł na. Jakż e, toż brak na niej nowoż ytnych lubczykó w, afrodyzjakó w! Starsi panowie z pewnor ś cią ich uż ywali! Jest ich moc, Topcraft, Bios 6, Dulong, Antipraecox, Orkasfluid, Sex Tonicum, Sanurex Erecta, Elixire d'Egypte, Erectovite, Topform, Action Cream, to znawstwo oszoł omił o mnie, a i zmieszał o, bo wytknę li lukę w ś ledztwie — nikt nie badał psychotropii takich preparató w. Radzili mi się tym zają ć. Nie znaleziono ich nigdzie, przy nikim? To jest wł aś nie szczegó lnie podejrzane! Mł ody czł owiek nie krył by się z czymś takim, lecz starsi panowie, wiadomo, są zakł amani, pruderyjni, dbają o pozory. Zaż ywali i niszczyli opakowania... Stał hał as, wszystkie okna był y otwarte, strzelał y korki, uś miechnię ty Barth zjawiał się to w jednych, to w drugich drzwiach, hiszpań skie dziewczę ta krą ż ył y z tacami, perł owozł ota blondynka, zdaje się ż ona Lapidusa, przystojna w pó ł cieniu, mó wił a, ż e przypominam jej dawnego przyjaciela, przyję cie udał o się niewą tpliwie, a mnie naszł a melancholia ł agodzona szampanem, bo czuł em się zawiedziony. Ż aden z tych sympatycznych zapaleń có w nie miał tej iskry, tego ż aru ś ledczego, któ remu w sztuce odpowiada natchnienie. Zdolnoś ci wyjmowania rzeczy istotnych z natł oku faktó w. Zamiast myś leć o rozwią zaniu zadania, pomnaż ali je stawianiem nowych. Randy miał ten dar, lecz brakł o mu wiedzy, któ rej peł en był dom Barthó w, niestety nie umiał a się zogniskować. Trwał em w salonie do samego koń ca, ostatnich goś d odprowadziliś my z gospodarzami, auto odjeż dż ał o za autem, podjazdy zrobił y się puste, dom ś wiecił wszystkimi oknami, a ja poszedł em na gó rę, z uczuciem przegranej, niezadowolony bardziej z siebie niż z nich. Paryż gorzał za oknem poza ciemną strefą ogrodó w i zabudowań podmiejskich, ale nie stł umił Marsa, ś wiecą cego w ascensji, jakby ktoś postawił ż ó ł tą kropkę nad wszystkim. * * * Nieraz ma się znajomego, z któ rym nie ł ą czą ani zainteresowania, ani szczegó lne przeż ycia, z któ rym się nie koresponduje, widzi się go rzadko i przypadkowo, niemniej to, ż e ten czł owiek istnieje, ma waż ne choć niejasne znaczenie. W Paryż u takim znajomym jest dla mnie wież a Eiffla, nie jako symbol miasta, bo Paryż ani mnie zię bi, ani grzeje. O tym, ż e mi na niej zależ y, dowiedział em się, kiedy przeczytał em notatkę gazetową o projekcie jej rozebrania i przestraszył em się. Ilekroć jestem w Paryż u, idę na nią popatrzeć. Tylko popatrzeć, nic wię cej. Na zakoń czenie odwiedzin wchodzę pod jej podstawę, mię dzy cztery mostowe nogi, ską d widać ł ą czą ce je ł uki, kratownice na tle nieba i staroś wieckie, wielke koł a poruszają ce windy. Tak był o nastę pnego dnia po zapoznawczym przyję ciu. Wież a nie zmienił a się, choć otoczona został a pudł ami wysokoś ciowcó w. Dzień był pię kny. Usiadł em na ł awce i myś lał em jak wycofać się ze wszystkiego, bo zbudził em się rano z takim postanowieniem. Sprawa, któ rej tyle poś wię cił em wysił ku, stał a mi się obca, zbę dna i jak skł amana. To znaczy, skł amany był mó j zapał dla niej. Jak gdybym nagle ockną ł się czy zmą drzał, widział em wł asną niedojrzał oś ć, ten sam infantylizm, któ ry stał za każ dą z moich ż yciowych decyzji. Z narwania postanowił em, osiemnastoletni, zostać komandosem i udał o mi się zobaczyć przyczó ł ek normandzki, ale z noszy, bo mó j szybowiec rozbity w powietrzu przez Flak rzucił nas, trzydziestu ludzi, na niemieckie bunkry poza celem i po tej nocy z pę knię tą koś cią ogonową dostał em się do angielskiego szpitala. Ale z Marsem był o wł aś ciwie to samo. Gdybym z niego wró cił, nie rozpamię tywał bym go przecież do koń ca ż ycia, raczej groził oby mi to, co drugiemu na Księ ż ycu, któ remu nie wystarczył y oferowane fotele po radach nadzorczych wielkich firm, dlatego nosił się z samobó jczymi myś lami. Jeden z moich kolegó w został kierownikiem dystrybucji piwa na Florydzie, biorą c do rę ki puszkę piwa widzę go wchodzą cego do dź wigu w anielskobiał ym skafandrze, rzucił em się wię c w tę aferę, ż eby nie pó jś ć jego ś ladem. Rozumiał em to dobrze, patrzą c na wież ę Eiffla. Fatalna profesja, przycią gają ca obietnicą “wielkiego kroku ludzkoś ci", któ ry, jak powiedział Armstrong, jest “mał ym krokiem czł owieka", a w istocie szczytowym punktem, apogeum nie tylko orbity, miejscem do stracenia, symbolicznym obrazem ludzkiego ż ycia z jego zachł annoś cią wszystkich nadziei i sił, skierowanych ku nieosią galnemu. Tyle ż e temu, czym są dla każ dego najlepsze lata, odpowiadają tu godziny. Aldrin wiedział, ż e ś lady jego szerokich butó w na Księ ż ycu przetrwają nie tylko pamię ć programu Apollo, ale bodaj ludzkoś ć, bo zmiecie je dopiero za pó ł tora miliarda lat ogień Sł oń ca, rozdymają cego się poza orbitę Ziemi, ale jak moż e się zadowolić sprzedaż ą piwa czł owiek, któ ry był tak blisko wiecznoś ci? Wiedzieć, ż e wszystko ma się już za sobą, dowiedzieć się tego tak gwał townie, tak nieodwracalnie, to wię cej niż klę ska, to drwina ze szczytowania, któ re ją poprzedził o. Kiedy tak siedział em patrzą c na ż elazny pomnik, wystawiony dziewię tnastemu wiekowi przez solidnego inż yniera, dziwił em się coraz bardziej wł asnemu zaś lepieniu, ż e przez tyle lat mu się poddawał em, i już tylko wstyd uniemoż liwił mi poś pieszny powró t do Garges dla spakowania chył kiem rzeczy. Wstyd i lojalnoś ć. Po poł udniu przyszedł do mojej mansardy Barth. Zdawał mi się trochę nieswó j. Miał nowinę. Inspektor Pingaud, ł ą cznik Surete i jego zespoł u, zapraszał nas obu do siebie. Szł o o przypadek, w któ rym prowadził dochodzenia jeden z jego kolegó w, komisarz Leclerc. Pingaud uważ ał, ż e powinniś my poznać tę sprawę. Oczywiś cie zgodził em się i pojechaliś my razem do Paryż a. Pingaud oczekiwał nas. Poznał em go, to on był szpakowatym milczkiem, któ rego zauważ ył em u boku Bartha poprzedniego wieczoru. Był o wiele starszy, niż mi się wtedy wydał o. Przyją ł nas w mał ym skrzydł owym pokoju, wstają c zza biurka, na któ rym stał magnetofon. Powiedział bez wstę pó w, ż e komisarz był u niego onegdaj; jest na emeryturze, ale niekiedy odwiedza starych znajomych. W rozmowie wypł ynę ł a sprawa, któ rej Leclerc nie moż e mi przedstawić osobiś cie, ale na proś bę inspektora opowiedział ją — i został a nagrana. Poprosiwszy, byś my się rozsiedli, bo to dł uż sza historia, Pingaud opuś cił nas, jakby z kurtuazji, nie chcą c przeszkadzać, ale doś ć mi się to wydał o dziwne. Zbyt wiele był o faworó w jak na obyczaje każ dej policji, a już osobliwie — francuskiej. Zbyt wiele, ale i za mał o. Nie wietrzył em grubych kł amstw w tym, co powiedział Pingaud; nie mogł o iś ć o dochodzenia sfingowane, o fikcyjną historię, komisarz na pewno był już emerytem, ale có ż mimo to ł atwiejszego nad umó wienie nas gdziekolwiek. Mogł em jeszcze poją ć, ż e nie chcieli okazać akt, to dla nich ś wię toś ć, lecz nagranie sugerował o chę ć udaremnienia wszelkiej dyskusji. Informacja miał a się obyć bez komentarzy. Nie moż na o nic pytać taś my magnetofonowej. Co się za tym krył o? Barth albo tak samo był zbity z tropu jak ja, albo chciał czy musiał zostawić wą tpliwoś ci dla siebie. Wszystko to przemknę ł o mi przez gł owę, gdy z wł ą czonego magnetofonu rozległ się niski, pewny siebie, nieco dychawiczny gł os. — Mó j panie, aby nie był o nieporozumień, opowiem panu to, co mogę opowiedzieć. Inspektor Pingaud rę czy za pana, ale są rzeczy, któ re przemilczę. Znam dossier, z któ rym pan tu przybył, poznał em je przed panem i powiem, co myś lę: nie ma tam materiał u dla ś ledztwa. Rozumie pan, co mam na myś li? Nie interesuje mnie zawodowo to, co nie podlega paragrafom kodeksu karnego. Na ś wiecie jest milion niepoję tych spraw, talerze latają ce, egzorcyzmy, faceci gną w telewizji widelce na odległ oś ć, ale nic mnie to jako policjanta nie obchodzi. Jako czytelnik “France Soir" mogę się tym zają ć na pię ć minut i powiedzieć “no proszą! " Wię c jeś li mó wię, ż e w tej wł oskiej aferze nie ma nic dla ś ledztwa, to mogę się mylić, ale stoi za mną trzydzieś ci pię ć lat pracy w policji. Zresztą moż e pan odrzucić moje zdanie. To pana rzecz. Inspektor Pingaud prosił, ż ebym przedstawił panu sprawę, któ rą prowadził em dwa lata temu. Kiedy skoń czę, zrozumie pan, dlaczego nie dostał a się do prasy. Od razu powiem panu niegrzecznie, ż e gdyby pan pró bował ją wykorzystać jako materiał do publikacji, to wszystko się zdementuje. Dlaczego, też pan zrozumie. Idzie o rację stanu, a ja jestem policjantem francuskim. Proszę się ni£ czuć dotknię tym — to tylko kwestia zawodowej lojalnoś ci. Wypowiedział em zwyczajową formuł ę. Ta sprawa poszł a do akt. Pracował a nad nią policja, Surete, a na koń cu kontrwywiad. Teczki spoczywają w archiwum, bę dzie tego dobrych kilka kilogramó w. Zaczynam wię c. Osobą gł ó wną jest Dieudonne Proque. Proque to niefran'cusko brzmią ce nazwisko. Nazywał się uprzednio Procke, niemiecki Ż yd, któ ry z rodzicami wyemigrował jako chł opiec do Francji za Hitlera, w tysią c dziewię ć set trzydziestym sió dmym roku. Rodzice ze ś redniej warstwy mieszczań skiej, do czasu nazich niemieccy patrioci, mieli dalekich krewnych w Strasburgu, osiadł ych we Francji od XVIII wieku. Daleko się gam, boś my to zgruntowali, jak zwykle w trudnej sprawie. Im sprawa mglistsza, tym gł ę bsze musi być rozstawienie nagonki. Ojciec umierają c nie zostawił mu nic. Wyuczył się na optyka. W czasie okupacji przebywał w Marsylii, w nie okupowanej strefie, u innych krewnych, zresztą z wyją tkiem tych sześ ciu lat stale mieszkał w Paryż u, w moim arrondissement. Miał mał y zakł ad optyczny przy rue Amelie. Powodził o mu się raczej marnie. Nie miał ś rodkó w, nie mó gł konkurować skutecznie z poważ niejszymi firmami. Niewiele sprzedawał, raczej reperował, zmieniał szkł a w okularach, czasem naprawiał jakieś zabawki, nie tylko optyczne. Optyk ludzi oszczę dnych i ubogich. Jego matka przeż ył a go, mieszkał razem z nią. Doszł a prawie dziewię ć dziesią tki. On, stary kawaler, miał, gdy zaszł o to, co opowiem, sześ ć dziesią t jeden lat. Są dowo nie karany, u nas nie notowany, jakkolwiek wiedzieliś my, ż e pracownia fotograficzna, któ rą urzą dził sobie na zapleczu zakł adu optycznego, to nie takie niewinne hobby, jak utrzymywał. Są ludzie, któ rzy robią drastyczne zdję cia, niekoniecznie pornograficzne, sami nie umieją albo nie chcą ich wywoł ywać i potrzebują zaufanego, któ ry by się tym zajmował. Musi to być czł owiek solidny, taki, co nie zrobi ekstra odbitek dla siebie albo i nie tylko dla siebie. No, ale to jest do pewnej granicy niekaralne. Są ludzie, któ rzy wprowadzają innych w draż liwe sytuacje i robią im chył kiem zdję cia, ż eby ich potem szantaż ować. ' Na ogó ł mamy ich w kartotekach i nie jest dla nich zdrowo mieć wł asną ciemnię, aparaturę ani fotografa, któ ry był już karany. Proque zajmował się tym, ale robił to z umiarem. Wiedzieliś my, ż e wywoł uje takie zdję cia, brał się do tego zwykle, gdy był o z nim finansowo cał kiem ź le. Nie był o jednak podstaw do wkroczenia. Nie tylko takie rzeczy wymykają się dziś policji. Brak etató w, brak ś rodkó w, brak ludzi. Zresztą Proque niewiele zarabiał na tym procederze. Nigdy by nie oś mielił się wysuwać wobec swoich klientó w jakichś roszczeń w oparciu o to, co dla nich robił. Był ostroż ny, bo z natury był tchó rzliwy. Zupeł nie zdominowany przez matkę. Ż yli jak w zegarku. Co roku wyjeż dż ali, zawsze w lipcu, zawsze do Normandii, nad zakł adem trzypokojowe mieszkanie peł ne grató w, stara kamienica, lokatorzy ci sami, znają cy się od lat, jeszcze sprzed wojny. Muszę panu opisać tego Proque'a, bo to ma pewne znaczenie, zwł aszcza dla pana. Niski, chudy, przedwcześ nie zgarbiony, z tikiem w lewym oku, powieka mu opadał a, na ludziach, któ rzy go nie znali, robił, zwł aszcza w godzinach poł udniowych, wraż enie gł uchawego, przygł upiego albo dystrakta. Był cał kiem normalny umysł owo, miał tylko napady sennoś ci, najczę ś ciej koł o poł udnia, wywoł ywane spadkiem ciś nienia. Dlatego trzymał zawsze na stole w pracowni termos z kawą i ratował się nią, kiedy zaczynał zasypiać nad robotą. Z upł ywem lat te napady sennoś ci, ziewania, uczucie, ż e robi mu się sł abo, ż e zaraz się przewró ci, dokuczał y mu coraz mocniej. Wreszcie matka kazał a mu iś ć do lekarza. Był u dwó ch, zapisywali mu niewinne ś rodki pobudzają ce, któ re na kró tko skutkował y. To, co panu mó wię, wiedział każ dy lokator w tym domu, każ dy mó gł to panu opowiedzieć. Bodajż e wiedziano nawet o tych jego niewyraź nych interesach w ciemni. Był to czł owiek zupeł nie przeź roczysty. Te zdję cia to w koń cu dzieciń stwo w poró wnaniu z tym, co jest naszym codziennym chlebem. Zresztą jestem z kryminalnej, moeurs, obyczajó wka to osobny ś wiat. Po tym, co zaszł o, wcią gnę liś my ich do ś ledztwa, ale bez rezultatu. Czym by tu jeszcze wzbogacić portret? Zbierał stare pocztó wki, uskarż ał się na bardzo delikatną skó rę, nie mó gł się opalać, zaraz wystę pował y jakieś podraż nienia, zresztą nie był to czł owiek, któ remu mogł o zależ eć na opaleniź nie. Ale jesienią zaprzeszł ego roku zaczą ł wyraź nie ciemnieć na twarzy, jego cera nabrał a miedzianego odcienia, jaki wywoł uje sztuczne sł oń ce, no i starzy klienci, znajomi, pytali, co tam, panie Proque, do solarium pan chodzi, a on rumienią c się jak panienka tł umaczył każ demu, ż e nie, ż e okropna bieda nań spadł a, czyraki w pewnym fatalnym miejscu, i to się tak cią gnie, lekarz zlecił naś wietlanie cał ego ciał a. Lampę kwarcową poza witaminami i maś cią. I to mu jakoś w koń cu pomogł o. Był paź dziernik, doś ć w tym roku przykry, dż dż ysty, chł odny, optyk szczegó lnie jesienią ulegał tym swoim zapaś ciom, napadom sł aboś ci, i to w samo poł udnie, znowu poszedł do lekarza, znó w ten mu przepisał jakieś pobudzają ce piguł ki. Pod koniec miesią ca powiedział matce podczas obiadu, doś ć podekscytowany, zadowolony, ż e dostał dobrze pł atną robotę, spora seria zdję ć do wywoł ania i powię kszenia, kolor, liczne odbitki, duż y format. Liczył na tysią c sześ ć set frankó w zysku, był a to dla niego spora sumka. Po sió dmej wieczó r opuś cił roletę i zamkną ł się w ciemni zapowiedziawszy matce, ż e wró ci pó ź no, bo to pilne. Matką zbudził koł o pierwszej jakiś hał as. Dobiegał z jego pokoju. Siedział na podł odze i pł akał “tak strasznie jak ż aden czł owiek jeszcze nie pł akał " — to jej sł owa z zeznań. Krzyczał, szlochają c, ż e zmarnował ż ycie, ż e musi się zabić. Podarł kolekcję swoich ukochanych pocztó wek, przewracał meble, staruszka nie mogł a mu dać rady — tak zwykle posł uszny, nie zwracał na jej obecnoś ć najmniejszej uwagi. Dreptał a za nim po pokoju, cią gnę ł a go za ubranie, a on, jak w kiepskim melodramacie, szukał najpierw sznura — odcią ł go od firanki, ale był za sł aby, matka mu go zresztą wyrwał a, potem w kuchni dobierał się do zastawy, za noż em, na koniec chciał zejś ć na dó ł po truciznę jaką ś. Miał w ciemni doś ć odczynnikó w, ale jak gdyby osł abł, usiadł na podł odze, wreszcie zachrapał, pł aczą c jeszcze przez sen. Spał tak do rana, bo nie miał a sił y przenieś ć go na ł ó ż ko, nie chciał a wzywać są siadó w, wię c tylko poduszkę podł oż ył a mu pod gł owę. Nastę pnego dnia był wł aś ciwie normalny, jakkolwiek mocno przybity. Uskarż ał się na silny bó l gł owy, mó wił, ż e ma takie uczucie, jakby cał ą noc pił, a nie pił nigdy wię cej niż ć wiartkę biał ego do obiadu — stoł owy cienkusz. Nał ykawszy się pró szkó w, poszedł do zakł adu. Dzień spę dził jak zawsze. Klientó w miał jako optyk niewielu, przeważ nie zakł ad stal pusty, bo przesiadywał na zapleczu, szlifują c szkł a albo wywoł ują c w ciemni zdję cia. W tym dniu miał tylko czterech klientó w. Prowadził ksią ż kę, w któ rej zapisywał każ dą zleconą pracę, nawet najbł ahszą, wykonywaną na poczekaniu. Jeś li nie znał klienta, to zapisywał rodzaj zlecenia. Oczywiś cie nie dotyczył o to spraw fotograficznych. Takż e dwa nastę pne dni przeszł y bez wydarzeń. W trzecim dostał czę ś ć należ noś ci za powię kszenie i za odbitki. Tych wpł ywó w też nie notował, taki gł upi nie był. Kolację mieli z matką wystawniejszą, przynajmniej jak na nich. Droż sze wino, ryba, już tego tak dokł adnie nie pamię tam, wie pan, ale wtedy umiał em na pamię ć nawet to, ile był o rodzajó w sera. Nastę pnego dnia dostał nową partię filmó w od tego samego klienta. Przy obiedzie był w wyś mienitym humorze, mó wił matce, ż e jeszcze zbudują sobie dom, wieczorem znó w zamkną ł się w ciemni i stamtą d doszedł matkę po pó ł nocy przeraź liwy hał as. Zeszł a na dó ł, pukał a w sionce do tylnych drzwi ciemni, jest tam przepierzenie z dykty, sł yszał a, jak niezrozumiale zawodził, ł omotał, przewracał wszystko, tł ukł szkł o, wię c przeraż ona zawezwał a są siada, rytownika, któ ry ma zakł ad na tej samej ulicy. Są siad, spokojny, starszy wdowiec, podważ ył dł utem rygielek w przepierzeniu. W ś rodku był o ciemno i prawie cicho. Na podł odze leż ał Proque w na pó ł wywoł anych, posklejanych razem negatywach zdję ć pornograficznych, tuł ał y się po wszystkich ką tach, czę ś ciowo porozdzierane, linoleum zalane był o chemikaliami, bo potł ukł wszystkie sł oje, w któ rych trzymał odczynniki, zrzucił na ziemię powię kszalnik, poparzył sobie kwasem rę ce, dziury wypalił w ubraniu, z kurka lał a się strumieniem woda, a on był mokry od stó p do gł ó w. Kiedy zrobił o mu się ź le, pró bował się ratować, chlustał sobie wodą na gł owę, wreszcie wsadził ją pod kran. Bodaj chciał się otruć, ale zamiast cyjanku zaż ył bromku i dlatego leż ał zupeł nie otumaniony. Dał się zaprowadzić do mieszkania, są siad go prawie zanió sł, matka mó wił a, ż e już po jego odejś ciu Proque pró bował szaleć, ale wyzuł się cał kiem z sił i znó w patrzał o to na marną komedię — leż ą c na ł ó ż ku, przebierał rę kami, nogami, chciał podrzeć prześ cieradł o, ż eby się na nim powiesić, pchał sobie powł ó czkę w usta, chrypiał, pł akał, klą ł, a kiedy spró bował zerwać się na ró wne nogi, upadł jak kloc i znó w, jak za pierwszym razem, zasną ł na podł odze.
|
|||
|