Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 9 страница



Usiedliś my na powró t. Czuł em niemał ą ulgę.

— Zajmę się tym — cią gną ł — chociaż nie widzę duż ych szans... Moż na spytać, jak pan sobie wł aś ciwie wyobraż ał mó j udział..?

— Ta sprawa pozwala chyba na zastosowanie wielo­czynnikowej analizy... — zaczą ł em ostroż nie, waż ą c sł o­wa. — Nie znam pana programu, ale znam pewną iloś ć programó w typu GPS i myś lę, ż e ś ledczy powinien być tro­chę podobny. To zagadka nie tyle kryminalna, ile poznaw­cza. Komputer nie wskaż e oczywiś cie sprawcy, ale sprawcę moż na jako niewiadomą spokojnie usuną ć z ró wnań. Roz­wią zać rzecz znaczył oby stworzyć teorię umierania tych ludzi. Prawo, któ re ich zabił o...

Doktor Barth patrzał na mnie jakby ze wspó ł czuciem. Ale moż e mi się tylko wydawał o, bo siedział pod sufitową lampą i przy najmniejszym ruchu chodził y mu po twarzy cienie.

— Drogi panie, mó wią c, ż e spró bujemy, miał em na my­ś li zaprzę g z ludzi, nie z elektronó w. Mam znakomity ze­spó ł interdyscyplinarny, sporo najlepszych gł ó w Francji i pewien jestem, ż e pó jdą na to jak charty na lisa. Nato­miast program... Owszem, uł oż yliś my go, wykazał się niezgorzej w paru doś wiadczeniach, ale taka historia, nie, nie — powtarzał, trzę są c gł ową.

— Dlaczego?

— To cał kiem proste. Komputer nie zrobi nic bez kwantyfikacji, a tu — rozł oż ył rę ce — có ż bę dziemy kwan­tyfikowali? Dajmy na to, ż e w Neapolu dział a nowy krą g handlarzy narkotykami i ż e hotel jest jedną z rozdzielni, ż e nabywcom dostarcza się towaru zastę pują c nim só l w okreś lonej solniczce, czy od czasu do czasu nie mogł oby dojś ć do zamiany solniczek na stoł ach w jadalni? I czy nie byliby wtedy naraż eni na zatrucie tylko ludzie lubią cy jeś ć sł ono? I jakim sposobem, pytam pana, mó gł by tego dojś ć komputer, jeś li we wprowadzonym materiale nie bę dzie ani jednego bita o tych solniczkach, o narkotyku i o gustach kulinarnych ofiar?

Popatrzył em na niego z uznaniem. Jak ł atwo przychodzi­ł o mu brać takie koncepty z powietrza! Dobiegł nas dź wię k dzwonka, coraz gł oś niejszy, wreszcie przeraź liwy, aż urwał się i usł yszał em kobiecy gł os, strofują cy dziecko. Barth wstał.

—- Pora na nas... Jemy zawsze o tej samej porze.

W jadalni palił y się na stole dł ugim szeregiem ró ż owe ś wiece. Jeszcze na schodach Barth szepną ł mi, ż e jada z nimi jego babka, osoba dziewię ć dziesię cioletnia, lecz w peł ­ni sprawna pod każ dym wzglę dem, trochę moż e ekscen­tryczna. Zrozumiał em to jako pouczenie, by się niczemu nie dziwić, ale nic już nie odpowiedział em, bo przyszł o za­poznać się z domownikami. Opró cz trojga dzieci, któ re już znał em, i pani Barth za stoł em, na rzeź bionym karle, takim samym jak to, któ re stał o na gó rze w gabinecie, zobaczył em staruszkę w iś cie biskupich fioletach. Na piersi skrzył się jej brylancikami staroś wiecki lorgnon, a jej mał e, czarne oczy wwiercił y się we mnie jak bł yszczą ce kamyki. Podał a mi rę kę tak wysoko i energicznie, ż e pocał ował em ją, czego nigdy nie robię, i gł osem niespodziewanie silnym, mę skim, jakby należ ał do innej osoby, niczym na bł ę dnie dubbin­gowanym filmie, powiedział a:

— A wię c pan jest astronautą? Nie widział am jeszcze nigdy ż adnego przy stole.

Nawet doktor był zdziwiony. Jego ż ona wtrą cił a, ż e dzieci zapowiedział y mnie babce. Stara pani polecił a mi sią ś ć przy sobie i mó wić gł oś no, bo nie dosł yszy. Przy jej nakryciu leż ał podobny do poł ó wki bobu aparacik sł uchowy, któ rego nigdy nie uż ywał a.

— Bę dzie mnie pan bawił rozmową. Nie są dzę, bym rychł o miał a podobną okazję. Proszę — niech mi pan po­wie, jak naprawdę wyglą da Ziemia stamtą d — z gó ry? Nie wierzę fotografiom!

— I sł usznie — powiedział em, podają c jej pó ł misek t sa­ł atą, rozbawiony wewnę trznie, ż e tak obcesowo się do mnie wzię ł a — ż adne fotografie nie mogą tego oddać, zwł aszcza gdy orbita jest ciasna, bo wtedy Ziemia zastę puje niebo! Staje się niebem. Nie zasł ania go, ale jest nim. Takie ma się wraż enie.

— Czy rzeczywiś cie to takie pię kne? — w gł osie jej był o pową tpiewanie.

— Mnie się podobał o. Najwię ksze wraż enie zrobił a na mnie bezludnoś ć Ziemi. Ani ś ladu miast, dró g, portó w — nic, tylko oceany, lą dy i chmury. Zresztą oceany i lą dy są mniej wię cej takie, jakich uczyliś my się w szkole na lek­cjach geografii. Za to chmury... wydał y mi się najdziwniej­sze, moż e wł aś nie dlatego, ż e takie niepodobne do chmur.

— A do czego podobne?

— To zależ y od wysokoś ci orbity. Z najwię kszego dy­stansu wyglą dał y jak bardzo stara, zmarszczona skó ra no­soroż ca, taka sinawoszara, z pę knię ciami. A gdy się zbli­ż ać, wyglą dają jak owcze runo, z owiec ró ż nej maś ci, roz­czesane grzebieniami.

— A czy był pan na Księ ż ycu?

— Niestety nie.

Przygotował em się na dalszą indagację kosmologiczną, lecz niespodziewanie zmienił a temat.

— Mó wi pan po francusku zupeł nie biegle, choć jakoś dziwnie. Uż ywa pan innych sł ó w... Czy nie pochodzi pan 2 Kanady?

— Moja rodzina jest stamtą d. Urodził em się już w Sta­nach.

— A widzi pan. Pana matka jest Francuzką?

— Był a nią.

Widział em, jak oboje pań stwo Barth spoglą dali ku starej damie przez stó ł jakby usił ują c przytł umić jej cie­kawoś ć, lecz nic sobie z tego nie robił a.

— I matka mó wił a do pana po francusku?

— Tak.

— Na imię ma pan John. Ale mó wił a panu niechybnie Jean?

— Tak.

— To i ja tak bę dę mó wić. Proszę odsuną ć ode mnie te szparagi. Nie wolno mi ich jeś ć. Staroś ć, panie Jean, polega na tym, ż e już się zdobył o doś wiadczenie, któ rego nie moż na wykorzystać. Toteż oni — wskazał a resztę rodziny — mają sł usznoś ć, nie uważ ają c na mnie. Pan o tym nic nie wie, ale mię dzy siedemdziesią tym a dziewię ć dziesią tym ro­kiem ż ycia jest bardzo wielka ró ż nica. Zasadnicza — podkreś lił a i zamilkł a, bo zaczę ł a jeś ć. Oż ywił a się dopiero podczas zmiany talerzy.

— Ile razy przebywał pan w kosmosie?

— Dwa razy. Ale nieznacznie oddalił em się od Ziemi, gdyby ją przyró wnać do jabł ka, to na tyle, ile wynosi gru­boś ć jego skó rki.

— Pan jest skromny?

— Raczej nie.

Był a to doś ć dziwna i nie mogę nawet powiedzieć, ż eby przykra rozmowa, bo stara dama miał a jakiś szczegó lny wdzię k. Nie przeją ł em się wię c dalszym przesł uchaniem.

— Czy uważ a pan, ż e kobiety powinny latać w kosmos?

— Jakoś nie myś lał em o tym — odparł em zgodnie z prawdą. — Gdyby im na tym zależ ał o, to czemu nie?

— Wy tam macie w Stanach ognisko tego obł ą kanego ruchu — womens liberation. Dziecinne to, niesmaczne, ale przynajmniej wygodne.

— Tak pani uważ a? Dlaczego wygodne?

— Wygodnie wiedzieć, kto jest wszystkiemu winien. Podł ug tych pań — mę ż czyź ni. One dopiero urzą dzą ś wiat. Chcą zają ć wasze miejsca. Wię c choć to nonsens, ale mają przynajmniej wyraź ny cel, a wy nic nie macie.

Po deserze, któ rym był ogromny placek pieczonego ra­barbaru z cukrem, dzieci umknę ł y z jadalnego, a ja począ ­ł em zbierać się do' drogi. Dowiedziawszy się, ż e mieszkam w Orł y, doktor Barth ją ł nactawać, ż ebym przenió sł się do niego. Nie chciał em go aż tak wykorzystywać, ale pokusa był a znaczna. Mó wią c brutalnie, miał em mu siedzieć na karku.

Pani Barth przył ą czył a się do mę ż a, pokazują c mi pustą jeszcze księ gę goś ci: co za omen, jeś li pierwszy wpisze się do niej astronauta. Fechtowaliś my się na grzecznoś ci, aż uległ em. Stanę ł o na tym, ż e sprowadzę się do nich naza­jutrz. Doktor odprowadził mnie do auta i gdy wsiadał em, powiedział, ż e jego babka wyraź nie upodobał a sobie we mnie, a to nie byle wyró ż nienie. Stał w otwartej bramie, kiedy ruszył em, by dać nurka w nocny Paryż.

Aby unikną ć tł oku, okrą ż ał em centrum, kierują c się na bulwary nadsekwań skie, gdzie robił o się przestronniej — dochodził a pó ł noc. Był em doś ć zmę czony, ale rad. Rozmowa z Barthem napeł nił a mnie nieokreś loną nadzieją. Jechał em wolno, bo wypił em sporo biał ego wina. Przede mną pojawił się mał y 2 CV, wló kł się jakby z nadmierną ostroż noś cią przy krawę ż niku. Zresztą droga był a pusta i ponad ba­rierami przy rzece widział em wielkie magazyny domó w towarowych, majaczą ce na przeciwległ ym brzegu Sekwany. Widział em je bezwiednie, bo myś lami był em daleko, gdy jak dwa sł oń ca rozbł ysł y w lusterku ś wiatł a samochodu za mną. Wł aś nie brał em się do wyprzedzania mał ego 2 CV i nazbyt odbił em w lewo, wię c ż eby dać wię cej miejsca nocnemu wyś cigowcowi, chciał em wró cić za wloką ce sią autko, lecz nie zdą ż ył em. Ś wiatł a z tył u zalał y cał e wnę ­trze auta i spł aszczony kształ t ś migną ł z rykiem luką po­mię dzy mną a mał ym autkiem. Nim poprawił em się na siedzeniu peugeota, pchnię tego falą powietrzną, tamten już znikł: Coś brakował o mi na prawym bł otniku. Po lusterku został tylko trzonek. Ś cią ł mi je. Potoczył em się dalej, my­ś lą c, ż e gdybym nie wypił tyle wina, leż ał bym w zgru­chotanym aucie, bo zdą ż ył bym zagrodzić lukę, w któ rą tam­ten uderzył. Wypadek ten dał by Randy'emu sporo do myś ­lenia! Jak by się wpasował a moja ś mierć w schemat nea­politań ski! Jaki pewny był by Randy, ż e wią ż e się z akcją symulacyjną. Widać nie był o mi są dzone zostać dwuna­stym: do hotelu dojechał em już bez przygó d.

* * *

Barth chciał nadać przyję ciu sprawy przez swó j zespó ł akcent bezpoś rednioś ci, a moż e i bł ysną ć nowym domem, doś ć " ż e w czwartym dniu mojej goś ciny, w niedzielę, od­był o się przyję cie zapoznawcze. Przyjechać miał o ponad dwadzieś cia osó b. Nie przygotowany na oficjalne wystę py, zamierzał em pojechać w sobotę do Paryż a za odpowiednim strojem, ale Barth wybił mi to z gł owy. Stał em wię c z nim i z jego ż oną u wejś cia w sfatygowanych teksasach i star­ganym swetrze, bo co miał em lepszego, zniszczył a wł oska policja. Ś ciany pokoi na parterze rozsunię to i dó ł domu obró cił się w przestronny salon. Wieczó r był doś ć osobliwy. Czuł em się wś ró d brodatych mł odzień có w i sawantek w pe­rukach trochę jak zabł ą kany goś ć, a trochę jak gospodarz, bo był em rezydentem Barthó w ł po trosze peł nił em ho­nory domu. Musiał em się im przedstawiać, ostrzyż ony i wygolony, niczym stary skaut. Nie był o ani ceremonialnej sztywnoś ci, ani jej gorszego przeciwień stwa, ś wiatoburczej bufonady intelektualistó w. Zresztą od ostatnich zajś ć w Chinach maoiś ci jakoś znikli. Starał em się udzielać wszy­stkim, boż przyjechali, ż eby poznać zakatarzonego astronau­tę, a zarazem komiwojaż era — detektywa ad interim. Nie­frasobliwa rozmowa skierował a się zrazu na mę ki ś wiata. Nie był a to zresztą niefrasobliwoś ć, raczej wyzucie z od­powiedzialnoś ci, bo wiekowe posł annictwo Europy prze­minę ł o, a ci dyplomaci Nanterres i Ecoł e Superieure poj­mowali to lepiej od swych ziomkó w. Europa wyszł a z kry­zysu tylko ekonomicznie. Prosperity wró cił a bez dobrego samopoczucia. To nie był strach operowanego na raka przed przerzutami, to był a wiedza, ż e duch dziejó w odszedł sobie i jeś li wró ci, to już nie tutaj. Francja nic nie mogł a, dlatego oni mogli swobodnie zajmować się mę kami ś wia­ta, bo przeszli ze sceny na widownię. Proroctwa MacLuhana speł niają się, ale na opak, jak to zwykle bywa z proroc­twami. Powstaje ta jego globalna wioska, tyle ż e rozpoł o­wiona. Biedniejsza poł owa się mę czy, a bogatsza importuje te mę ki telewizją i wspó ł czuje im zdalnie. Już wiadomo nawet, ż e tak dł uż ej nie moż e być, ale jakoś wcią ż jest. Nikt mnie nie pytał, co myś lę o nowej doktrynie departa­mentu stanu, doktrynie “przeczekiwania" wewną trz sani­tarnych kordonó w ekonomicznych, wię c milczał em. Po mę kach ś wiata przyszł a kolej na jego szaleń stwa. Dowie­dział em się, ż e znany reż yser francuski postanowił zrobić film o rzeź ni na schodach. Rolę tajemniczego bohatera miał obją ć Belmondo, a uratowanej przez niego dziewczy­ny — zamiast dziecka, bo z dzieckiem nie moż na się prze­spać — sł ynna aktorka angielska. Gwiazda ta wychodził a wł aś nie za mą ż i zaprosił a na modną obecnie publiczną noc poś lubną wielu prominentó w, ż eby wokó ł mał ż eń skiego ł oż a urzą dzić kwestę na rzecz rzymskich ofiar. Odką d usł y­szał em o tych belgijskich mniszkach, któ re postanowił y praktykowaniem dobroczynnej prostytucji odkupić faryzeu­szostwo koś cioł ó w, nie odczuwam nawet niesmaku, kiedy sł yszę takie rzeczy. Mó wił o się i o polityce. Nowiną dnia był o zdemaskowanie argentyń skiego ruchu obroń có w ojczyzny jako rzą dowych najemnikó w. Wyraż ono obawy, ż e czegoś takiego nie da się na dalszą metę wykluczyć i we Francji. Faszyzm się przeż ył, prymitywne dyktatury też, przynajmniej w Europie, ale na ekstremistyczny terror nie ma skuteczniejszego ś rodka ponad prewencyjne likwidowa­nie aktywistó w. Na profilaktyczny mord wprost demokracja sobie nie pozwoli, moż e jednak przymkną ć oczy na prorzą ­dowe skrytobó jstwo z ograniczoną odpowiedzialnoś cią pod dyskretnie upoś rednionym nadzorem. To już nie stary mord kapturowy, represja firmowana przez pań stwo, lecz kon­struktywny terror per procura. Posł yszał em o filozofie, któ ­ry proponuje totalną legalizację gwał tu. Jeszcze de Sade okreś lił taki stan jako peł nię prawdziwej wolnoś ci. Zagwa­rantuje się konstytucyjnie wszelkie wystą pienia antypań ­stwowe na ró wni z zachowawczymi, a ponieważ wię cej jest sił zainteresowanych w utrzymaniu status quo niż pań ­stwoburczych, ł ad wyjdzie cał o ze starcia obu ekstremiz­mó w, nawet gdyby doszł o do czegoś w rodzaju wojny do-?, mowej.

Koł o jedenastej Barth zaczą ł oprowadzać ciekawych po cał ym domu, na dole zrobił o się pustawo i przył ą czył em się do trzech goś ci u drzwi otwartych na taras. Dwaj byli ma­tematykami z nieprzyjaznych obozó w, bo Saussure, krewny Lagrange'a, zajmował się analizą, wię c matematyką czystą, a drugi — stosowaną jako programista, z wykształ cenia — statystyk. Zabawnie kontrastowali wyglą dem. Saussure, chuderfawy, kruczy, z koś cistą twarzą w okolu bokobrodó w, w zł otych binoklach na tasiemce, jakby zszedł z dageroty­pu, nosił na szyi japoń skie tranzystorowe liczydeł ko niczym komandorię. Miał to być pewno ż art. Statystyk był zł oto­wł osy, masywny, kę dzierzawy, wyglą dał jak cię ż ki boche z francuskich pocztó wek czasu pierwszej wojny ś wiatowej i rzeczywiś cie pochodził z niemieckiej rodziny. Nazywał sią Mayer, a nie Mał lleux, jak myś lał em najpierw, bo tak wy­mawiał swoje nazwisko. Matematycy nie kwapili się do rozmowy, zagadną ł mnie trzeci z obecnych, farmakolog, do­ktor Lapidus. Ten wyglą dał, jakby wró cił z wyspy bezlud­nej, bo zapuszczał brodę. Spytał, czy ś ledztwo nie dotarł o do przypadkó w poronnych, to znaczy takich, w któ rych objawy obł ę du wystą pił y, aby się samoistnie cofną ć. Po­wiedział em, ż e mikrofilmy zawierają cał oś ć akt i jeś li nie traktować przypadku Swifta jako poronnego, to takich wł aś ciwie nie był o.

— To zdumiewają ce! — rzekł.

— Dlaczego aż zdumiewają ce?

— Objawy pojawił y się w niejednakowym nasileniu, a kiedy kogoś hospitalizowano, jak tego, co wyskoczył przez okno, cofał y się. Przy zał oż eniu chemicznie wywoł anej psy­chozy oznaczał oby to niezrozumiał e narastanie przyjmowa­nej dawki. Czy nikt nie zwró cił na to uwagi?

— Nie bardzo wiem, o co panu idzie.

— Nie istnieje psychotropowy zwią zek, któ ry dział ał by z takim opó ź nieniem, ż eby zaż yty, powiedzmy, w ponie­dział ek dał pierwsze objawy we wtorek, halucynacje we ś rodę, a maksimum efektó w w sobotę. Zapewne, moż na stworzyć w organizmie depot, wszczepiają c dajmy na to pod skó rę zwią zek tak spreparowany, ż eby się wchł aniał nawet tygodniami, ale to jest jednak zabieg pozostawiają cy ś lady w powł okach. Sekcja zwł ok powinna by je wykryć — ale w aktach nic o tym nie znalazł em.

— Nie znalazł pan, bo niczego takiego nie stwierdzono.

— I to mnie wł aś nie zaskakuje!

— Ale przecież mogli przyjmować ten preparat kilka­krotnie, tak ż e się kumulował... Krę cił gł ową z niesmakiem.

— W jaki sposó b? Od wejś cia w nowy tryb ż ycia do wystą pienia objawó w mijał o zawsze kilka dni, sześ ć do oś miu, nawet do dziesię ciu. Nie ma ś rodka o takim opó ź ­nieniu dział ania ani takiej kumulacji. Jeś li uznać, ż e za­czynali ten zwią zek przyjmować od pierwszego albo dru­giego dnia po przyjeź dzie, to objawy powinny by wystą pić do czterdziestu oś miu godzin. Gdyby ci ludzie chorowali na nerki, na wą trobę, moż na by dyskutować, ale takich tam nie był o!

— Wię c co pan są dzi?

— Podł ug tego obrazu byli podtruwani systematy­cznie, stopniowoiw sposó b cią gł y.

— Przyjmuje pan rozmyś lne trucicielstwo!? Uś miechną ł się zł otymi zę bami.

— Nie. Nie wiem, moż e to był y krasnoludki, moż e mu­chy przylatywał y akurat prosto z jakiejś pracowni farma­kologicznej i siadał y im na grzankach, a przedtem spacerował y po aromatycznych pochodnych ł yzerginy, tych now­szych, ale wiem, ż e stę ż enie tego zwią zku narastał o we krwi ofiar powoli.

— Ale jeż eli to jest jakiś zwią zek nie znany...

— Nam?

Tak to powiedział, ż e się uś miechną ł em.

— Tak. Warn. Chemii. Czy to niemoż liwe? Krzywił się, bł yskają c zł otem z ust.

— Nieznanych zwią zkó w jest wię cej niż gwiazd na nie^ bie. Ale nie moż e być takich, co są ró wnocześ nie odporne i nieodporne na metabolizm tkankowy. Istnieje nieskoń cze­nie wiele kó ł, ale nie ma kó ł kwadratowych.

— Nie rozumiem.

— To cał kiem proste. Zwią zki, dają ce objawy gwał tow­ne, tworzą w ustroju poł ą czenia trwał e, takie jak czad albo cjanki z hemoglobiną. Takie zwią zki zawsze moż na wykryć w autopsji. Zwł aszcza kiedy stosuje się mikrometody — na przykł ad chromatografię. Stosowano ją, ale nic nie wy­krył a! Jeż eli tak, to ten zwią zek ł atwo się rozpada. Jeż eli rozpada się ł atwo, musi się go podawać czę sto mał ymi dawkami albo jednorazowo, w dawce masywnej! Ale jeś liby go podano w jednej dawce, to symptomy wybuchł yby po godzinach, a nie po dniach. Rozumie pan?

— Tak. Rozumiem — i nie ma, wedł ug pana, ż adnej alternatywy?

— Owszem, jest. Gdyby to był zwią zek w chwili przy­ję cia zupeł nie nieszkodliwy, taki, któ ry nabiera wł asnoś ci psychotropowych, dopiero kiedy ulega rozł oż eniu we krwi albo tkankach. Na przykł ad w wą trobie. Usił ują c usuną ć z organizmu zwią zek nieszkodliwy, wą troba przetwarzał aby go w truciznę. Był aby to ciekawa puł apka biochemiczna, ale i czysta fantazja, bo nic takiego nie ma i nie są dzę, ż eby mogł o być.

— Ską d taka pewnoś ć?

— Stą d, ż e takiej trucizny, takiego “konia trojań skiego", farmakologia nie zna w ż adnej postaci, a jeś li coś nigdy się nie zdarzył o, to jest bardzo mał o prawdopodobne, ż eby mogł o się zdarzyć.

— A wię c?

— Nie wiem.

— Tylko to chciał mi pan powiedzieć?

Był em niegrzeczny, ale ten Lapidus draż nił mnie. Zresz­tą nie poczuł się dotknię ty.

— Nie, jeszcze coś. To — ten efekt — mó gł być wypad­kową.

— Podawania rozmaitych substancji? Trucizn?

— Ale to by już poza wszelkimi wą tpliwoś ciami wska­zywał o na rozmyś lne zamachy?

Zamiast chemika odezwał się niespodziewanie Saussure.

— Pewna dziewczyna z Lombardii sł uż ył a u paryskie­go lekarza, któ ry mieszkał przy ulicy Ś wię tego Piotra pod numerem czterdziestym ó smym na drugim pię trze. Siostra, przyjechawszy do niej w odwiedziny, zapomniał a nazwę ulicy, ze Ś wię tego Piotra zrobił się Ś wię ty Michał. Poszł a na Boulevard Saint Michel, odnalazł a czterdziesty ó smy numer domu, weszł a na drugie pię tro, znalazł a tabliczkę lekarza, zadzwonił a i spytał a o Marię Duval, swoją sio­strę. Otó ż tak się zł oż ył o, ż e na innej ulicy, u zupeł nie in­nego lekarza, sł uż ył a dziewczyna, któ ra też nazywał a się. Duval i nawet imię miał a takie samo — Maria, jak siostra przybył ej, lecz był a zupeł nie inną osobą. I teraz pytanie, jakie był o a priori prawdopodobień stwo tego zdarzenia, w ogó le nie moż na udzielić sensownej, to znaczy matema­tycznie wierzytelnej odpowiedzi. Rzecz zdaje się bł ahostką, ale powiadam panu — to jest otchł ań! Jedyną dziedziną modelową teorii prawdopodobień stwa jest ś wiat podł ug Gib­bsa, ś wiat przebiegó w powtarzalnych. Zdarzenia unikalne, jako niepodległ e statystyce, bo jednorazowe, zachodzą, nie moż na jednak mó wić o ich prawdopodobień stwie.

— Nie ma zdarzeń unikalnych — wtrą cił Mayer, któ ry wypychał sobie do tej pory policzek ję zykiem, robią c miny.

— Są — odparł Saussure.

— Ale nie jako serie.

— Ty jesteś unikalną serią zdarzeń. Każ dy jest.

— Dystrybutywnie czy kolektywnie? Zapowiadał się pojedynek na abstrakcje, ale Lapidus poł oż ył każ demu z nich rę kę na kolanie, mó wią c:

— Panowie!

Obaj uś miechnę li się, Mayer znó w wypchał sobie poli­czek ję zykiem, a Saussure podją ł:

—— Moż na sporzą dzić czę stoś ciowy rozkł ad nazwiska Duval, mieszkań paryskich lekarzy, owszem, ale jak się ma zmiana ś wię tego Piotra na ś wię tego Michał a do czę stoś ci wystę powania tych imion jako nazw ulic we Francji? I jaką wartoś ć liczbową należ ał oby przypisać wypadkowi, w któ rym ta dziewczyna trafił aby wprawdzie do domu, gdzie mieszka jakaś Duval, ale na trzecim, a nie na drugim pię ­trze? Jednym sł owem, gdzie się zamyka zbió r odniesienia?

— Na pewno nie w nieskoń czonoś ci — dorzucił swoje Mayer.

— Mogę udowodnić, ż e jest nie tylko nieskoń czony kla­sycznie, ale transfinalnie.

— Przepraszam — wtrą cił em się, cią gną c do swego — doktorze Saussure, pan chyba mó wił to 4 propos — ale w jakim sensie?

Mayer popatrzył na mnie ze wspó ł czuciem i wyszedł na taras. Saussure wyglą dał na zdziwionego moją niedomyś l­noś cią.

— Był pan tu moż e w ogrodzie za altaną, tam gdzie po­ziomki?

— Owszem.

— Stoi tam drewniany stó ł, okrą gł y, nabijany na obwo­dzie miedzianymi ć wiekami. Zauważ ył go pan?

— Tak.

— Czy uważ a pan za moż liwe puś cić na ten stó ł pipet­ką z wysoka tyle kropel wody, ile jest gwoź dzi, tak ż eby każ da kropla trafił a ł epek?

— No... jeś li się dobrze przymierzyć, to czemu nie...

— A gdyby kapać na oś lep to już nie?

— Oczywiś cie, ż e nie.

— Ale przecież wystarczy, proszę pana, ż eby przez pię ć minut padał deszcz, a każ dy gwó ź dź na pewno dosta­nie swoją kroplę wody...

— Jak to... — dopiero teraz zaczą ł em pojmować, do cze­go zmierzał.

— Tak, tak, tak! Mó j poglą d jest radykalny. Zagadki nie ma w ogó le. O tym, co moż liwe, decyduje moc zbioru zdarzeń. Im silniejszy zbió r, tym mniej prawdopodobne zaj­ś cia mogą w nim zachodzić.

— Nie ma serii ofiar...?

— Ofiary są. Wywoł ał je mechanizm losowy. Z otchł a­ni nieprzeliczalnoś ci, o któ rej wspominał em, opowiadają c panu angdotę, wył uskaliś cie sobie pewną szczegó lną frak­cję, odznaczają cą się wieloczynnikowym podobień stwem. Uważ acie ją za cał ą serię i stą d jej zagadkowoś ć.

— Wię c pan uważ a, tak samo jak pan Lapidus, ż e trze­ba szukać przypadkó w poronnych?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.