Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 8 страница



— Po co?

— Ż eby dostać pierwszy kontakt z tymi — z tą drugą stroną. Taki był by lepszy niż ż aden.

— Rozumiem. Ale nie podszedł pan?

— Nie, bo znalazł się autentyczny Adams.

— A drugi raz?

— To był o już w Rzymie, w nocy, w hotelu. Miał em ten sam pokó j, w któ rym Adams umarł we ś nie. Có ż, powiem panu i to. Rozważ ano rozmaite role. Nie musiał em konie­cznie kł aś ć nó g w ś lady tego czł owieka, mó wił o się o in­nych, ale uczestniczył em w naradach i przeważ ył em szalę na rzecz Adamsa... — Urwał em, widzą c jak zabł ysł y mu oczy. .

— Domyś lam się. Ani obł ę d, ani morze, ani autostrada — po prostu pewny, zamknię ty apartament — samotnoś ć, komfort i ś mierć. Czy tak?

— Być moż e, ale nie myś lał em o tym wtedy. Są dzono, zdaje się, ż e wybrał em jego marszrutę, liczą c na odna­lezienie tych rewelacji, któ re miał zdobyć i ukryć gdzieś, ale tak nie był o. Ten czł owiek był mi jakoś sympaty­czny.

Chociaż dotkną ł mnie przed chwilą swoim “Aut Caesar, aut nihil", nadal okazywał em się bardziej wylewny niż w normie, bo tak mi na nim zależ ał o. Nie umiem okreś lić, kiedy ta sprawa stał a się moją obsesją. Zrazu traktował em impersonację jako rutynę, do któ rej musiał em się naginać, bo był a stawką gry. Sam nie wiem, kiedy wcią gnę ł a mnie cał ego, ż eby odtrą cić. Uwierzył em w obiecaną grozę, mia­ł em wszak dowody, ż e nie był a zmyś leniem, prawie już dostał em się w jej krą g i to wł aś nie okazał o się iluzją. Nie został em dopuszczony. Odegrał em Adamsa, jak umia­ł em, ale nie dotarł em do jego losu, nie przeż ył em nic ł dla­tego nic nie wiedział em. Być moż e sł owa Bartha tak mnie poruszył y, bo dotknę ł y prawdy. Kerr, kolega Pitzpatricka, któ ry był freudystą, powiedział by pewno, ż e chciał em po­stawić wszystko na jedną kartę, bo wolał em zginą ć niż przegrać, a wł aś ciwie zginą ć, ponieważ przegrywał em, mó j wybó r Adamsa cał ą akcję wł oż ył by we freudowski sche­mat popę du Thanatosa. Z pewnoś cią by tak powiedział. Wszystko jedno. Pomoc tego Francuza był a jak zł amanie kodeksu wspinaczki, ustę pował em miejsca, ż eby dać się wcią gną ć pierwszemu na linie, ale wolał em to od cał kowitego fiaska. Nie chciał em, nie mogł em tak tego stracić jak wyrzucony za drzwi.

— Porozprawiajmy o metodzie — ockną ł mnie gł os Bar­tha. — Pierwsze jest zamknię cie zbioru ofiar. Wyodrę bnie­nie serii. Postę powaliś cie w tym nader arbitralnie.

— Są dzi pan? Na jakiej podstawie?

— Na tejv ż e to nie wypadki same się porozdzielał y, tylko wyś cie je porozdzielali na istotne i nieistotne. Za wy­ró ż nik istotnych uznaliś cie obł ę d i ś mierć, co najmniej obł ę d, jeś li nie doprowadził nawet do ś mierci. Ale proszę poró wnać zachowanie Swifta i Adamsa. Swift oszalał, by tak rzec, z jawnym rozmachem, o tym natomiast, ż e Adam­sa drę czył y halucynacje, dowiedzieliś cie się dopiero z jego listó w do ż ony. Ileż mogł o być wypadkó w, w któ rych za­brakł o wam takiej wskazó wki!

— Wybaczy pan — powiedział em — ale na to nie ma rady. To, co pan nam zarzuca, jest klasycznym dylematem badania nieznanych zjawisk. Po to, ż eby je porzą dnie od­graniczyć, trzeba znać mechanizm przyczynowy, a po to, ż eby znać mechanizm przyczynowy, trzeba zjawiska dobrze odgraniczyć.

Spojrzał na mnie z nie ukrywaną przychylnoś cią.

— A, to pan też zna ten ję zyk. Ale chyba nie od detek­tywó w, co?

Nie odpowiedział em. Tarł podbró dek.

— Tak, to istotnie klasyczny dylemat indukcji. Poroz­mawiajmy wię c o faktach odrzuconych. O tropach, któ re uznaliś cie za fał szywe. Czy był y dł uż sze obiecują ce ś lady, któ re wreszcie się urywał y? Był o coś takiego?

Teraz ja spojrzał em na niego z uznaniem.

— Tak. Jeden był ciekawy. Spodziewaliś my się po nim wiele. Wszyscy Amerykanie spoś ró d ofiar przeszli przed wyjazdem do Wł och przez jedną z klinik doktora Stelli. Sł yszał pan moż e o nim?

— Nie.

— Rozmaicie o nim mó wią, ż e to ś wietny lekarz albo ż e szarlatan. Pacjentó w z dolegliwoś ciami reumatycznymi kierował na ką piele siarczane do Neapolu.

— Proszę!

— Ja też podskoczył em, kiedy to usł yszał em, ale to mylny trop. Uważ ał, ż e takie ką piele w pobliż u Wezuwiusza są lepsze od wszystkich innych, a przecież mamy doś ć podobnych ź ró deł w Stanach. Ci z jego chorych, któ rzy dawali się namó wić na taką podró ż, stanowili jednak mniej­szoś ć, bo to nieprawda, ż e Amerykanie są rozrzutni. Kiedy pacjent twierdził, ż e nie stać go na Wezuwiusza, Stella kie­rował go do amerykań skiego ką pieliska. Wyszukaliś my tych ludzi. Był o ich prawie stu. Wszyscy zdrowi i cali, to znaczy niektó rzy pokrę ceni reumatyzmem akurat tak, jak przed tą terapią, w każ dym razie nie trafiliś my na ż aden zgon wł oskiego typu. Tym pacjentom Stelli nie zdarzał o się nic nadzwyczajnego. Umierali zwykle w ł ó ż ku na serce, na raka.

— Moż e mieli ż ony, rodziny — rzekł z zamyś leniem Barth.

Uś miechną ł em się mimo woli.

— Doktorze, już i pan zaczyna mó wić tym zwariowa­nym ż argonem, tymi zwrotami, któ rymi miele się w agen­cji tę sprawę... owszem, na ogó ł mieli rodziny, ale nie bra­kł o wdowcó w, starych kawaleró w, a zresztą czy ż ona, dzie­ci to panaceum? Antidotum? Ale przeciw czemu wł aś ci­wie?

— Tylko przez morze gł upstw dochodzi się prawdy — sentencjonalnie, ale z wesoł ymi oczami, rzekł Barth.

— No, a czy pan wie, ilu pacjentó w wysł ał ten Stella do Neapolu?

— Wiem. I to jest jedno z najdziwniejszych miejsc w tej historii, kiedy o tym myś lę, to zawsze z takim uczuciem, jakbym był o cal od sedna sprawy. Wysł ał takich reumaty­kó w dwudziestu dziewię ciu. Z nich wł aś nie pochodzi pię ciu naszych Amerykanó w: Osborn, Brunner, Coburn, Heyne i Swift.

— Na siedmiu Amerykanó w?

— Tak. Ani Emmings, ani Adams nie leczyli się u Stelli. Brigg też nie, ale nie zaliczyliś my go, jak pan wie, do ofiar.

— Wysoka istotnoś ć! A pozostali kuracjusze? Tamtych dwudziestu czterech pacjentó w Stelli?

— Tę statystykę znam na pamię ć... Szesnastu wysł ał w latach, w któ rych nie był o jeszcze tych naszych zajś ć. Wszyscy wró cili cał o do Stanó w. W ubiegł ym roku wysł ał trzynastu. Z nich wł aś nie rekrutował o się pię ć ofiar.

— Pię ciu na trzynastu? A czy wś ró d tych oś miu, któ ­rym nic się nie stał o, wystę pował “typ ofiary"?

— Owszem. Aż trzykrotnie: samotni, zamoż ni, pod pię ć ­dziesią tkę. Wszyscy wró cili. Ż yją.

— Sami mę ż czyź ni? Stella nie leczył kobiet? Dlacze­go?

— Ależ leczył. Przed tymi ś mierciami wysł ał do Neapo­lu cztery kobiety, a w zeszł ym roku dwie. W tym roku ż adnej.

— Ską d ta dysproporcja pł ci?

— Kliniki Stelli wylansował y się jako leczą ce przede wszystkim mę ż czyzn. Zaburzenia potencji, ł ysienie, potem został o to tuszowane, ale już utrwalił się obraz — to co nazywamy “image" — ż e Stella jest lekarzem mę ż czyzn. Dysproporcja tł umaczy się zupeł nie naturalnie.

— Tak pan są dzi... a przecież ani jedna kobieta nie zgi­nę ł a, a samotnych starszych dam nie brak i w Europie. Czy Stella ma w Europie jaką ś klinikę?

— Nie. Ofiary z Europy nie miał y z nim nic wspó l­nego. To dał o się wykluczyć. Ż aden z tych Europejczykó w nie był w cią gu ostatnich pię ciu lat w Stanach.

— Czy wzię liś cie pod uwagę to, ż e mogą dział ać dwa niezależ ne mechanizmy — jeden dla Amerykanó w, drugi dla Europejczykó w?

— Tak. Poró wnywaliś my te grupy wewną trz serii, ale nic z tego nie wynikł o.

— A dlaczego wł aś ciwie ten Stella kierował wszystkich do Neapolu?

— To proste. Jest Wł ochem, naturalizowanym w dru­gim pokoleniu, jego rodzina pochodzi spod Neapolu, i bo­daj miał z tego profit, bo kontaktował się z wł oskimi bal­neologami, z doktorem Giono na przykł ad. Do korespon­dencji nie dał o się dotrzeć, tajemnica lekarska, ale to cał ­kiem naturalna rzecz, kiedy lekarz zza oceanu poleca swo­ich pacjentó w wł oskim kolegom. W każ dym razie nie wy­kryliś my w tym zł ą czu nic podejrzanego. Przypuszczam, ż e dostawał od każ dego skierowanego jakiś procent.

— Jak pan tł umaczy ó w zagadkowy pusty list, któ ry przyszedł do Mittelhorna po jego ś mierci?

— Myś lę, ż e wysł ał go ktoś z rodziny, kto znał kulisy jego zgonu i podobnie jak pani Barbour ż yczył sobie kontynuacji ś ledztwa, ale nie chciał lub nie mó gł interweniować tak jawnie, jak ona. Ktoś przekonany o kryminalnym tle sprawy, dlatego chciał oż ywić podejrzenia, a tym sa­mym zmusić policję do dalszych badań. Mittelhorn miał w Szwajcarii krewnych, a list przyszedł wł aś nie stamtą d...

— Czy mię dzy pacjentami Stelli byli narkomani?

— Tak. Był o dwó ch, ale nie był y to przypadki cię ż kiego nał ogu. Obaj starsi panowie — wdowiec i stary kawaler, przyjechali na przeł omie maja i czerwca w zeszł ym roku, ką pali się, opalali, wię c podł ug statystyki wystawili się na maksymalne zagroż enie, ale obaj wró cili bez szwanku, a je­szcze panu powiem, ż e jeden był uczulony na pył ki traw, a drugi na poziomki!

— To fatalne! — zakrzykną ł Barth, lecz nie był o nam do ś miechu.

— Liczył pan na alergię, co? Ja też.

— A co zaż ywali ci dwaj?

— Poziomkowy marihuanę, a ten z katarem siennym LSD, zresztą tylko okazjonalnie. Zapas skoń czył mu się przed powrotem do Stanó w, być moż e przez to wł aś nie wyjechał wcześ niej, bo przerwał ką piele, uważ a pan? Wy­jechał, bo nie udał o mu się nic zdobyć w Neapolu. Akurat policja rozbił a duż y krą g bliskowschodni z wł oskim przy­czó ł kiem, przemyt urwał się, a nie aresztowani dostawcy siedzieli jak myszy pod miotł ą...

— Poziomkowy... — mrukną ł Barth. — No tak. A cho­roby umysł owe?

— Dane wył ą cznie negatywne. Wie pan, jak to jest — zawsze prawie moż na coś znaleź ć wś ró d przodkó w, ale to już zbyt dalekie strzał y. W grupie ofiar i w grupie “oca­lonych" pacjentó w Stelli panował o umysł owe zdrowie... Jakaś nerwica wegetatywna, zaburzenia snu, to wszystko. To znaczy — wś ró d mę ż czyzn. Co do kobiet, był y trzy przy­padki — melancholia, depresja klimakteryczna, usił owane samobó jstwo.

— Jakż e, samobó jstwo? A wię c?

— Typowo histeryczne, tak zwany krzyk o pomoc, truł a się w okolicznoś ciach gwarantują cych ratunek. W serii był o zawsze na odwró t: nikt się tam nie afiszował manią suicy­dalną. Typowa był a bezwzglę dna determinacja, widoczna w powtarzaniu zamachu, jeś li się pierwszy nie udał.

— Dlaczego tylko Neapol? — spytał Barth. — A Messy­na? Etna? Nic?

— Nic. Rozumie pan chyba, ż e nie moglibyś my uwzglę d­nić wszystkich siarkowych ź ró deł ś wiata, ale wł oskie prze­badał a specjalna grupa. Zupeł nie nic. Kogoś rekin poż arł, ktoś utoną ł...

— Coburn też utoną ł.

— Tak, ale w obł ę dzie.

— To jest pewne?

— Prawie. O nim dowiedzieliś my się stosunkowo 'naj­mniej. Wł aś ciwie tylko tyle, ż e nie zjadł przyniesionego ś niadania, ale ukrył grzanki, masł o, jajka w pustym pu­deł ku po cygarach, a cześ ć wył oż ył przed wyjś ciem z ho­telu na parapet okna.

— Wię c to tak był o! Podejrzewał truciznę i chciał, ż eby ptaki...

— Oczywiś cie, a z pudeł kiem chciał moż e udać się do toksykologa, ale utoną ł.

— Jak wypadł y ekspertyzy?

— Dwa grube tomy maszynopisó w. Stosowaliś my na­wet metodę delficką, gł osowanie rzeczoznawcó w.

— I?

— Wię kszoś ć był a za niewiadomą trucizną psychotro­pową, po czę ś ci zbliż oną w dział aniu do LSD, co nie znaczy wcale, ż eby musiał a mieć zbliż oną budowę chemiczną.

— Nieznany narkotyk? Dziwne orzeczenie.

— Moż e niekoniecznie aż nieznany. To mogł a być po­dł ug nich mieszanka substancji doskonale znanych, bo ob­jawy synergii bywają czę sto niesprawdzalne do dział ania poszczegó lnych skł adnikó w.

— A gł os mniejszoś ci?

— Ostra psychoza o nie wyjaś nionym etiologicznie pod­ł oż u. Wie pan pewno, jak wiele potrafią mó wić fachowcy, lekarze, kiedy zupeł nie nic nie wiedzą?

— Wiem bardzo dobrze. Czy nie zechciał by pan teraz powtó rzyć mi cał oś ć sprowadzoną do typologii zgonó w?

— Proszę. Coburn utoną ł mimo woli lub z rozmysł u. Brunner wyskoczył z okna, ale nie zabił się.

— Przepraszam, a co jest z nim teraz?

— Jest w Stanach, schorowany, ale ż yje. Z grubsza pamię ta wypadki, ale nie chce do nich wracać. Wzią ł kelnera za czł owieka Mafii, czuł sią prześ ladowany. Nic wię cej nie umiał powiedzieć. Czy mogę mó wić dalej?

— Ależ tak.

— Osborn został przejechany. Sprawcy wypadku nie wykryto. Uciekł autem. Emmings dwukrotnie usił ował się zabić. Zastrzelił się. Leyge, Szwed, dojechał do Rzymu i spadł z Colosseum. Schimmelreiter umarł ś miercią natu­ralną w szpitalu, od obrzę ku pł uc, po ostrym ataku szał u. Heyne toną ł, w szpitalu przecią ł sobie ż ył y. Odratowano go. Umarł na zachł ystowe zapalenie pł uc. Swift ocalał. Mittel­horn też dwukrotnie pró bował się zabić, ś rodkiem nasen­nym, potem jodyną. Zmarł od oparzeń ż oł ą dka. Titz zginą ł w zderzeniu na autostradzie. I wreszcie Adams w Hiltonie rzymskim, we ś nie, jak uduszony, z nie wyjaś nionej przy­czyny. O Briggu nic nie wiadomo.

— Dzię kuję. Czy ci, któ rzy wyszli z ż yciem, zapamię tali jakieś pierwsze objawy?

— Tak. Drż enie rą k i zmianę smaku potraw. Tego do­wiedzieliś my się od Swifta. Brunner jednak upierał się, ż e jedzenie “naprawdę zmienił o smak", a co do drż enia rą k, nic takiego sobie nie przypominał. Prawdopodobnie u Brun­nera pozostał tak zwany rezidualny defekt psychiczny po tych przejś ciach, stą d jego twierdzenie. Taka był a opinia lekarzy.

— Rozrzut na schemacie zgonó w jest znaczny, a samo­bó jcy się gali po ś rodki dostę pne — po to, co się nawinę ł o. Jak wypadł y badania podł ug zasady cui prodest?

— Poszukiwanie zainteresowanych materialnie? I co z tego, ż e są spadkobiercy, kiedy brak wszelkiej ł ą cznoś ci mię dzy nimi a każ dą z tych ś mierci.

— Prasa?

— Cał kowite zablokowanie informacji. Oczywiś cie lokal­na prasa podawał a wzmianki o każ dej zaszł ej ś mierci, ale tonę ł y w zwykł ych rubrykach wypadkó w. Chodził o o to, ż eby nie utrudniać ś ledztwa. Tylko jakaś gazeta w Stanach, zapomniał em jaka, spekulował a na temat fatalnego losu pacjentó w Stelli. On utrzymywał, ż e to robota zł oś liwej konkurencji. Niemniej w tym roku nie wysł ał już ż adnego reumatyka do Neapolu.

— Proszę, przestał! Czy to nie podejrzane?

— Nie bardzo, bo jeszcze jeden taki wypadek i taki artykuł mó gł przynieś ć mu wię cej strat, -niż miał zyskó w z tej imprezy. Musiał y to być w koń cu niewielkie prowi­zje.

— Proponuję teraz nastę pują cą grę — powiedział Barth. — Bę dzie się nazywał a “Jak zginą ć tajemniczo w Neapolu? " Chodzi o to, jakie cechy trzeba po to posiadać. J? an mi w tym pomoż e. Dobrze?

— Chę tnie. Lista tych cech obejmuje pł eć, wiek, budo­wę ciał a, przypadł oś ci, stan materialny i pewne rzeczy in­ne, któ re postaram się wyliczyć. Wię c trzeba być mę ż czyzną pod pię ć dziesią tkę, raczej rosł ym, o pyknicznej lub atletycz­nej budowie, kawalerem bą dź wdowcem, w każ dym razie — czł owiekiem w Neapolu samotnym. Ze wzglę du na wypadek Schimmelreitera należ y uznać, ż e zamoż noś ć nie stanowi warunku koniecznego. Natomiast nie należ y znać ję zyka wł oskiego albo wcale, albo prawie.

— Ż adna z ofiar nie wł adał a biegł e wł oskim?

— Ż adna. Przechodzą do cech osobliwszych. Ż eby zgi­ną ć, nie należ y mieć cukrzycy.

— Co pan mó wi?

— Ani jeden czł owiek w serii nie był cukrzykiem. Nato­miast był o ich pię ciu wś ró d reumatykó w, któ rych Stella wysł ał do Neapolu, i któ rzy wró cili cał o do domu.

— A jakż e to wyjaś niali wasi rzeczoznawcy?

— Nie bardzo wiem, co powinienem panu powiedzieć. Mó wili coś o przemianie materii, o ciał ach acetonowych, któ re mogą być antidotum, ale fachowcy nie tyle moż e do­skonalsi, ile uczciwsi (ale to tylko moje wraż enie) zaprze­czali temu. Ciał a acetonowe wystę pują we krwi dopiero, gdy brak insuliny daje się w organizmie silnie we znaki, a wszak dziś każ dy cukrzyk dba o regularne zaż ywanie odpowiednich lekó w. Nastę pnie potrzebną cechą jest aler­gia. Uczulenie na trawy, katar sienny, astma. Ale byli lu­dzie, któ rzy dokł adnie speł niali te wszystkie warunki i nic im się nie stał o. Ten pacjent Stelli, któ rego nazwał em “po­ziomkowym", i drugi — z katarem.

— Zamoż ni, samotni, starsi ką pali się w siarce, atle­tyczni, uczuleni, nie znali wł oskiego?

— Tak. Zaż ywali te same leki przeciwalergiczne co tam­ci, plimasinę też.

— Co to jest?

— Preparat antyhistaminowy z domieszką ritaliny. Ri­talina to chlorowodorek zacetylowanego fenyloalfapipery­dylu. Pierwsza substancja plimasiny, pyribenzamina, znosi objawy reakcji uczuleniowej, lecz wywoł uje sennoś ć, spo­walnia odruchy, wię c kierowcy muszą ją zaż ywać z dodat­kiem ritaliny, któ ra należ y do ciał bodź czych.

— Toż z pana chemik!

— Sam to zaż ywam od lat. Każ dy alergik jest po trosze wł asnym doktorem. W Stanach zaż ywał em tamtejszy od­powiednik, bo plimasina to szwajcarski preparat. Tak wię c ten z katarem, Charles Decker, też ją zaż ywał, a jednak wł os nie spadł mu z gł owy... czekajż e pan.

Siedział em z nie domknię tymi ustami jak idiota. Barth patrzał na mnie w milczeniu.

— Oni wszyscy ł ysieli... — powiedział em wreszcie.

— Ł ysina?

— Począ tki. Czekajż e pan. Tak. Decker też miał już tonsurkę na ciemieniu, a jednak — nic.

— Za to pan nie ł ysieje — zauważ ył Barth.

— Proszę? A tak, nie ł ysieję. To mankament? Ale skoro Deckerowi nic się nie stał o, mimo ż e ł ysiał... zresztą jaki moż e zachodzić zwią zek mię dzy ł ysieniem i ostrym sza­ł em?

— A jaki mię dzy tym szał em a cukrzycą?

— Ma pan sł usznoś ć, doktorze, to pytanie zakazane.

— Czyż byś cie w cał oś ci pominę li sprawą ł ysienia?

— No, wie pan, to jest tak. Ró ż nicowaliś my zbió r tych, co zginali, wzglę dem zbioru tych, co wró cili z Neapolu ca­ł o. Ta cecha wypł ynę ł a oczywiś cie. Kł opot był najpierw ten, ż e ł ysienie moż na był o stwierdzić pewnie tylko u de­nata, bo niektó rzy z ocalał ych mogli sią nie przyznawać do noszenia peruki. Ambicja ludzka bywa na tym punkcie niesamowicie draż liwa, a trudno był o cią gną ć ich za wł osy i oglą dać je z bliska, skoro sobie tego nie ż yczyli. Diagnoza wymagał aby odnalezienia zakł adu kalotechnicznego, w któ ­rym dany czł owiek dał sobie zrobić peruką albo i prze­szczep wł osó w, a na toś my po prostu nie mieli już ani cza­su, ani ludzi.

— Czy uważ aliś cie to za istotne aż tak bardzo?

— Zdania był y podzielone. Niektó rzy są dzili, ż e to jest bez znaczenia, tym bardziej, skoro idzie o ustalenie, czy poś ró d kilku ocalał ych pacjentó w Stelli są ludzie ukrywa­ją cy ł ysienie, a jakiż to moż e mieć zwią zek z tragicznymi wypadkami innych reumatykó w?

— No dobrze, ale jeż eli wzię liś cie pod uwagę i stan uwł osienia, czemu był pan taki zaskoczony przed chwilą?

— Niestety, korelacją ujemną. Tym, ż e ^aden ze zmar­ł ych nie ukrywał swojej ł ysiny. Ż aden nie nosił peruki, nie miał przeszczepu ani wł osó w wkł uwanych w skalp... jest taka operacja.

— Wiem o tym. I co?

— Nic wię cej, pró cz tego, ż e wszystkie ofiary ł ysiał y i nie krył y się z tym, natomiast wś ró d ocalał ych byli zaró ­wno ł ysi jak i ludzie z normalnymi czuprynami. Uś wiado­mił em sobie, ż e Decker miał wł aś nie ł ysinkę, nic ponadto. Wydał o mi się, ż e poczuł em “gorą cy trop". Takie wraż enie nachodził o mnie już nieraz. Proszę zrozumieć, ż e tkwię w tym od dawna i widzę już miraż e. Duchy... '

— O, to ma posmak historii o nawiedzeniu, o tajemni­czej klą twie, o duchach... a moż e coś w tym jest?

— Pan wierzy w duchy? — wytrzeszczył em na niego oczy.

— Moż e wystarczył oby, ż eby oni wierzyli. Uważ a pan? Powiedzmy, ż e w Neapolu dział a jakiś wró ż bita, któ ry po­luje na bogatych cudzoziemcó w...

— Dobrze, powiedzmy! — poruszył em się w fotelu. — I co dalej?

— Moż na sobie z grubsza wyobrazić, jak przy pomocy ró ż nych trickó w, seansó w stara się pozyskać ich zaufa­nie, jak daje im bezpł atnie pró bki cudownego eliksiru pro­sto z Tybetu, któ ry jest jakimś narkotycznym dekoktem, ma wywoł ać ich zupeł ną zależ noś ć od niego, albo też ma le­czyć wszechmoż liwe cierpienia — i oto, wś ró d setki, po­wiedzmy, takich ludzi, dziesię ciu czy jedenastu z lekko­myś lnoś ci, zaż ywszy zbyt wielką dawkę na raz...

— Aha! — powiedział em. — No tak, ale Wł osi by o kimś takim wiedzieli. Ich policja. Zresztą ruchy niektó ­rych ofiar odtworzyliś my tak, ż e wiadomo, o któ rej go­dzinie goś ć wychodził z hotelu, jak był wtedy ubrany, w któ rym kiosku kupował sobie gazety i jakie, w któ rej kabinie rozbierał się na plaż y, gdzie i co jadał, na czym był w operze, wię c mogliś my pominą ć takiego znachora czy “guru" w jednym, drugim przypadku, ale nie we wszy­stkich. Nie, nikogo takiego nie był o. A poza tym to i mał o prawdopodobne. Wł oskiego tak jakby nie znali, a czyż zre­sztą Szwed z wyż szym wykształ ceniem, antykwariusz, po­waż ny przedsię biorca chodziliby do wł oskiej wró ż ki? Wre­szcie, oni nie mieli na to czasu...

— Jako przekonany, ale nie pokonany, bę dę strzelał jeszcze raz! — podnió sł się Barth ze swego karł a. — Jeś li szli na jakiś haczyk, któ ry ich delikatnie pocią gał, był to haczyk nie pozostawiają cy ś ladó w! Zgoda?

— Zgoda.

— A zatem “TO" brał o ich sposobem prywatnym, in­tymnym, osobistym, a jednocześ nie ulotnym. Seks!? Zwlekał em z odpowiedzią.

— Nie. Zapewne, niektó rym zdarzał y się przelotne kon­takty erotyczne, ale to nie to. Zaglą daliś my w ich ż ycie z taką dokł adnoś cią, ż e coś tak “duż ego" jak kobiety, eks­cesy, dom schadzek nie mogł o nam ujś ć. To_ by musiał o być coś po prostu zupeł nie bł ahego...

Sam się zdziwił em trochę tymi ostatnimi sł owami, bo wł aś nie tak dotą d nie myś lał em. Ale był a to woda na mł yn Bartha.

— Ś miertelna bł ahostka? Czemu nie! Coś takiego, czemu się folguje za tajonym pocią giem, starannie ukrywanym przed ś wiatem... A przy tym to moż e być rzecz, któ rej byś my się z panem nie wstydzili. Moż e tylko dla pewnej kategorii ludzi stanowił oby ujawnienie tego feblika kata­strofalny blamaż...

— Koł o się zamknę ł o — zauważ ył em — bo pan wró cił teraz na teren, z któ rego mnie pan poprzednio wyganiał: psychologii...

Za oknem rozległ o się trą bienie. Doktor wstał — wydał mi się niespodziewanie mł ody — spojrzał w dó ł i pogroził palcem. Sygnał ucichł. Ze zdziwieniem zauważ ył em, ż e zmierzcha, spojrzał em na zegarek i zrobił o mi się gł upio — siedział em u niego czwartą godzinę! Wstał em, ż eby się poż egnać, ale nie chciał o tym sł yszeć.

— O nie, mó j panie. Po pierwsze, zostanie pan u nas na kolacji, po wtó re, niczegoś my nie ustalili, a po trzecie, czy raczej przedpierwsze, chcę pana przeprosić. Odwró cił em role! Wzią ł em się do pana jak sę dzia ś ledczy! Nie ukrywam, ż e miał em w tym pewien cel, niegodny roli gospodarza... Chciał em dowiedzieć się czegoś takiego o panu i przez pana, czego nie dowiem się z akt. Aurę sprawy moż e przekazać tylko czł owiek, to moje przekonanie. A nadto pró bował em pana troszkę rozruszać, nawet ukł uciami, i muszę powie­dzieć, ż e pan to dobrze znió sł, jakkolwiek nie ma pan takiej pokerowej twarzy, jak pan sobie moż e wystawia... Jeś li coś mnie usprawiedliwi w pana oczach, to dobra intencja, bo jestem gotó w zaprzę gną ć się do tego... Ale siadajmy. Je­szcze nie podano do stoł u. U nas się dzwoni...



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.