Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 7 страница



Natomiast wypadek ostatni dotyczył Artura T. Adam­sa II, któ ry przyjechał do neapolitań skiego hotelu Vesuvio i zamierzał brać przez trzy tygodnie ką piele, zaniechał ich jednak po kilku dniach, gdy okazał o się, ż e jest uczulony na siarkę. Był to czterdziestodziewię cioletni rosł y mę ż czy­zna, ruchliwy i zewnę trznie pogodny, choć niezadowolony z ż ycia: coś dziesię ć razy zmieniał w nim fach. Był kolejno prokurentem bankowym, pracownikiem Medicare, sprze­dawcą fortepianó w, nauczał korespendencyjnie bankowoś ci, ale takż e judo, a potem karate, a jeszcze intensywniej oddawał się ró ż nym konikom. Zyskał patent skoczka spa­dochronowego, był amatorem astronomem, przez rok wy­dawał nieregularnie pismo o nazwie “Artur T. Adams II", w któ rym ogł aszał komentarze do spraw, jakie akurat go interesował y. Powielał je wł asnym kosztem i wysył ał bez­pł atnie kilkudziesię ciu znajomym. Był czł onkiem mnó stwa towarzystw od dianetycznego po zrzeszenie dotknię tych gorą czką sienną. Wracają c autem do Rzymu, zachowywał się dziwacznie. To mkną ł z najwię kszą szybkoś cią, to sta­wał na pustkowiu, kupił po drodze dę tkę, choć miał bez­dę tkowe opony, a burzę, w któ rą wjechał pod Rzymem, przesiedział w stoją cym aucie. Policjantowi z patrolu, któ ­ry się przy nim zatrzymał, oś wiadczył, ż e ma defekt wy­cieraczek. W istocie był y sprawne. Do Rzymu przybył nocą, a choć zarezerwował sobie w Neapolu nocleg w Hiltonie, objeż dż ał hotele, dopytują c się o wolny pokó j i dopiero nie znalazł szy go nigdzie, zawró cił do Hiltona. Nazajutrz znaleziono go w ł ó ż ku martwego. Autopsja stwierdził a mierną rozedmę pł uc, poszerzenie serca oraz przekrwienie narzą dó w typowe dla ś mierci z uduszenia. Nie był o jednak wiadomo, jak do niego doszł o. Orzeczenie są dowe lawiro­wał o mię dzy ś miercią wywoł aną nadmiernym napię ciem ukł adu przywspó ł czulnego a uduszeniem od niedomogi mię ś nia sercowego spowodowanej uprzednim atakiem astmy. Przypadek ten omawiał a przez pewien czas facho­wa prasa lekarska, atakują c orzeczenie są dowe jako bł ę d­ne. Tylko niemowlę ta niekiedy duszą się wtulone w po­duszki. Jeś li czł owiek dorosł y zatka sobie poś cielą nos i usta, natychmiast się przebudzi. O tym, by Adams cierpiał na astmę, nic nie był o wiadomo, ską dż e wię c miał się wzią ć jej atak. Có ż pozostał o? Pozycja, w jakiej znaleziono Adamsa: leż ał na brzuchu z gł ową w poduszce, przyci­ś nię tej ramionami do twarzy. Je^li miał o to być samo­bó jstwo, medycyna są dowa nie notował a w swoich kroni­kach podobnego przypadku. Mó wiono o ś mierci z przera­ż enia, lecz choć taka się zdarza, nie moż e jej wywoł ać koszmar senny. W sprawę tę wkroczył Interpol z duż ym opó ź nieniem, gdy do Stanó w doszł y listy, jakie zmarł y wysł ał z Neapolu do swojej był ej ż ony, z któ rą po roz­wodzie utrzymywał dobre stosunki. Listy, wysł ane w trzydniowym odstę pie, przyszł y ró wnocześ nie, bo koresponden­cja spię trzył a się przez strajk pocztowcó w. W pierwszym liś cie Adams pisał, ż e jest przybity, bo miewa halucynacje, “takie same jak po kostkach cukru". Sł owa te odnosił y się do okresu poprzedzają cego rozwó d, kiedy Adams i jego ż ona zaż ywali psylocybinę podawaną na cukrze. Nie poj­mował, co teraz, po pię ciu latach, spowodował o halucynacje o “potwornej" treś ci, nachodzą ce go zwł aszcza nocą. Drugi list był cał kiem odmienny w tonie i w treś ci. Halucynacje trwał y wprawdzie, lecz przestał y go niepokoić, bo odkrył ich przyczynę.

“Drobiazg, któ rego znaczenia nigdy byś się nie domy­ś lił a, otworzył mi oczy na niesł ychaną aferę. Udał o mi się zdobyć materiał na cykl artykuł ó w o zupeł nie nowym ty­pie zbrodni, zbrodni nie tylko bezinteresownej, lecz i bez­adresowej, jakby ktoś gwoź dzie rozsypał na drogę. Wiesz, ż e nie jestem skory do przesady, ale nie tylko prasa się zatrzę sie, kiedy pocznę to publikować. Muszę być jednak ostroż ny. Nie mam tych materiał ó w ze sobą. Są dobrze zabezpieczone. Stą d nie bę dę o tym wię cej pisał. Dam ci znać, kiedy wró cę. Napiszę z Rzymu, postaram się prę d­ko, bo mam już tę zł otą ż ył ę, marzenie każ dego dzienni­karza. Ale to zł oto zabija".

Nie trzeba rozwodzić się nad intensywnoś cią poszuki­wań, poś wię conych skrytce Adamsa. Poszukiwania te nie dał y rezultatu. Albo niczego się nie dowiedział i tym sa­mym zacytowany list stanowi dalszą czę ś ć jego urojeń, albo ukrył uzyskane informacje zbyt dobrze.

Ś miercią Adamsa zamykani listę tragicznych zajś ć, bio­rą cych począ tek w Neapolu i jego okolicy. W ś ledztwie uczestniczył y pró cz wł oskiej policje krajó w zainteresowa­nych ze wzglą du na obywatelstwo ofiar — szwedzka, nie­miecka, austriacka i szwajcarska, wł ą cznie z amerykań ską. Dochodzeniom patronował i koordynował je Interpol. W ich toku wykryto sporo nieformalnoś ci i drobnych uchybień, jak choć by opó ź nienia zgł oszeń o zaginionych goś ciach hotelowych, jak zaniechanie sekcji zwł ok mimo gwał townej ś mierci, nie wykryto jednak zbrodniczej inten­cji, a tylko opieszał oś ć, niedbalstwo bą dź ochronę wł asnych interesó w.

Pierwszy zrzekł się kontynuowania prac Interpol, a w ś lad za nim inne policje, wię c i wł oska. Akta otrze­pano z kurzu na skutek krokó w podję tych przez panią Urszulę Barbour, gł ó wną spadkobierczynię Adamsa. Pozo­stawił po sobie okoł o 90000 dolaró w w papierach warto­ś ciowych i akcjach. Pani Barbour, osoba osiemdziesię cio­letnia, któ ra zastę pował a Adamsowi matkę, postanowił a uż yć czę ś ci tego kapitał u dla wykrycia mordercó w jej przy­branego syna. Po zapoznaniu się z okolicznoś ciami jego ś mierci i z treś cią jego ostatniego listu do był ej ż ony, był a ś wię cie przekonana, ż e padł ofiarą zbrodni niezwykle prze­biegł ej, skoro oparł a się ró ż nonarodowym policjom.

Pani Barbour powierzył a sprawę poważ nej agencji Elgin, Elgin i Thorn, któ rą kierował Samuel Ohlin-Gaar, praw­nik, dawny przyjaciel mego ojca. Stał o się to w czasie, kiedy zmierzch mojej astronautycznej kariery był już pewnoś cią. Gdy wię c ludzie Ohlin-Gaara przewertowali raz jeszcze udostę pnione im akta, przebiegli wszystkie ś cież ki, wydali sporo pienię dzy na konsultację najś wietniejszych rzeczoznawcó w kryminologii i medycyny są dowej i nie posunę li się ani o krok, Ohlin-Gaar, namawiany do tego przez jednego z najstarszych swoich wspó ł pracownikó w — był nim Randolph Loers, zwany przez bliskich Randym — zdecydował się z rozpaczy raczej niż z nadziei zorgani­zować akcję symulacyjną, mianowicie wysł ać do Neapolu samotnego Amerykanina tak podobnego do typu ofiary, jak to bę dzie moż liwe. Bywał em czę stym goś ciem w domu starego pana Ohlina i raz pó ł serio ją ł mnie wtajemniczać w rzecz, uważ ają c, ż e nie narusza tym tajemnicy zawo­dowej, skoro alternatywą akcji symulacyjnej był o już tylko umycie rą k od tej fatalnej sprawy.

I ja zrazu bawił em się raczej myś lą o mojej kandyda­turze, aż okazał o się, ż e był em chciał, bę dzie przyję ta. W samej rzeczy koń czył em pię ć dziesią tkę, miał em dobrą kondycję, ale lekkie ł amanie w koś ciach przy zmianie po­gody, a ponadto i katar sienny. Ponieważ oglą dana z dru­giego brzegu oceanu przygoda zapowiadał a się dosyć osobli­wie, dał em się zaprzą c do symulacyjnej maszyny. Z do­kumentami opiewają cymi na George L. Simpsona, maklera z Bostonu, przyleciał em przed trzema tygodniami do Nea­polu, by staną ć w Vesuvio, wzią ć abonament u Yittorinich, ką pać się, opalać i grać w siatkó wkę. Aby posuną ć się do ostatecznej granicy, przeją ł em rzeczy osobiste Adamsa, przechowane przez panią Barbour. W Neapolu czuwał a nade mną sześ cioosobowa ekipa — dwie pary zmiennikó w i niezależ nie od nich dwaj technicy obserwują cy z dala moją krew, pł uca i serce. Tylko na plaż ę chodził em bez czujnikó w. Wtedy szł y w ruch dobrze ukryte lornetki. Po przyjeź dzie umieś cił em w sejfie hotelowym 19 000 dolaró w, by odebrać je po pię ciu dniach i trzymać odtą d w pokoju. Nie stronił em od nawią zywania przypadkowych znajomo­ś ci, zwiedzał em te same muzea co Adams, jak on był em w operze, chodził em w jego ś lady nad zatoką, a do Rzymu pojechał em tym samym hornetem. Umieszczono w nim wzmacniacz, powię kszają cy zasię g czujnikó w. W Rzymie czekał mnie doktor Sidney Fox, specjalista medycyny są ­dowej. Miał przepatrzyć wszystkie taś my z rejestratami, co też zrobił i tak — fiaskiem — zakoń czył a się operacja.

Przedstawił em Barthowi sprawę jedenastu w skró conym wariancie, uż ywanym, gdy przyszł o dokooptować do badań kogoś nowego. Wariant ten nazywaliś my panoramicznym.

Okna gabinetu wychodził y na pó ł noc, a cień wielkich wią zó w zaciemniał go dodatkowo. Gdy wył ą czył em rzutnik, Barth zapalił lampę na biurku i pokó j od razu się zmienił. Barth milczał, z brwiami uniesionymi jak w lekkim zdzi­wieniu, a mnie wydał o się raptem to wtargnię cie do obce­go czł owieka zupeł nie beznadziejne. Bał eni się, ż e spyta, jak wł aś ciwie wyobraż am sobie jego pomoc, jeś li nie oś wiadczy wrę cz, ż e to nie problem dla niego. Tymcza­sem wstał, przeszedł się po pokoju, staną ł za pię knym sta­rym karł em i kł adą c rę ce na jego rzeź bionym oparciu, powiedział:

— Wie pan, jak należ ał o to zrobić? Wysiać grupę “sy­mulantó w". Co najmniej pię ciu.

— Myś li pan? — spytał em zaskoczony.

— Tak. Jeś li ują ć pana akcję w kategoriach ekspery­mentu ś cisł ego, to albo nie wypeł nił pan warunkó w wyj­ś ciowych, albo brzegowych. Albo panu czegoś zabrakł o, albo pana ś rodowisku. Jeś li panu, to należ ał oby wzią ć lu­dzi w takim przedziale zmiennoś ci cech, jaką wykazywał y ofiary.

— Jak pan to ujmuje! — wyrwał o mi się prawie. Uś miechną ł się.

— Przywykł pan do innego ję zyka, co? Bo znalazł się pan wś ró d ludzi myś lą cych stylem policyjnym. To styl do­brze wypracowany dla ś cigania przestę pcó w, ale nie dla rozstrzygania kwestii, czy przestę pca w ogó le istnieje. Przypuszczam, ż e gdyby pan wszedł w niebezpieczeń stwo, to niepostrzeż enie dla samego siebie. Oczywiś cie do czasu. Widział by pan pó ź niej okolicznoś ci towarzyszą ce, ale nie mechanizm przyczynowy.

— Czy jedno nie moż e być drugim?

— Moż e, ale nie musi.

— Ale przecież był em na to z gó ry przygotowany, w przeciwień stwie do tamtych. Miał em notować każ dy po­dejrzany szczegó ł.

— I co pan zanotował? Uś miechną ł em się zmieszany.

— Nic. Miał em parę razy ochotę, ale uznał em w koń cu, ż e to od zbytniego natę ż enia samoobserwacji.

— Był pan kiedyś pod wpł ywem halucynogenó w?

— Tak. W Stanach, przed tą akcją. SLD, psylocybina, meskalina — pod kontrolą lekarską.

— Rozumiem. Zaprawa. A moż na wiedzieć, na co pan liczył, wystę pują c w tej roli? Pan sam.

— Czego się spodziewał em? Był em umiarkowanym optymistą. Liczył em na to, ż e ustalimy przynajmniej, czy to zbrodnia, czy traf.

— To wielkim był pan optymistą! Puł apka neapolitań ­ska istnieje — to mi się wydaje niezbite. Ale nie jest mechanizmem zegarowym, raczej loterią. Objawy odzna­czają się fluktuacjami, kapryś noś cią, mogą przystawać albo nawet cofać się. Prawda?

— Bezsprzecznie.

— No wię c. Modelem moż e być teren pod obstrzał em. Moż e pan zostać zabity albo jako wzię ty na muszkę, albo na skutek gę stoś ci obstrzał u. Lecz przecież tak czy owak jest ktoś, po drugiej stronie, komu zależ y na trupach!

— Ach — tak pan to widzi? Ś lepy traf nie wyklucza zbrodni?

— Rozumie się. A wyś cie tak nie uważ ali?

— Raczej nie. Kiedyś padł a taka sugestia, ale usł ysza­ł em na to, ż e gdyby tak miał o być, to skoryguje się wtedy odpowiednio dochodzenia...

— Ba, ba! Zł y czł owiek albo zł a fortuna! Ale przecież nawet w ję zyku utrwalił o się porzekadł o corriger la for­tunę! Prawda. Dlaczego nie zastosowaliś cie dwustronnej ł ą cznoś ci?

— Był aby zbyt kł opotliwa. Nie mogł em chodzić obł a­dowany elektroniką. Był jeszcze taki szkopuł, któ ry wyni- • ka z przypadku Swifta. Tego, któ remu przynió sł ocalenie znajomy, bo staną ł w tym samym hotelu. Swift tak su­gestywnie prezentował swe urojenia, ż e prawie tamtego przekonał.

— Aha. Folie en deux? Szł o o to, ż eby pan nie mó gł nawró cić swego anioł a stró ż a na swoje majaki, gdyby do nich przyszł o?

— Wł aś nie.

— Proszę mnie poprawić, jeś li się mylę: z jedenastu ludzi dwu wyszł o z ż yciem, a jeden zaginą ł. Nazywał się Brigg. Tak?

— Tak, ale Brigg był by już dwunasty. Nie wł ą czyliś my go definitywnie do serii.

— Zbyt mał o danych, tak? A teraz — kolejnoś ć w cza­sie. Pana relacja jest pod tym wzglę dem ź le zbudowana, bo mylą ca. Podaje wypadki w kolejnoś ci ich wykrywania, co jest zupeł nie akcydentalne, a nie w kolejnoś ci zachodze­nia. Ile był o sezonó w? Dwa?

— Tak. Titz, Coburn i Osborn przed dwoma laty. Wte­dy też zaginą ł Brigg. Wszyscy inni to historia zeszł oroczna.

— A w tym roku?

— Jeś li zdarzył o się coś, dowiemy się o tym nie prę ­dzej niż na jesieni. Tym bardziej ż e ś ledztwo zakł adają ce serię jako pewną cał oś ć został o umorzone.

— Jeś li czesaliś cie dokł adnie, wyglą da to na serię ro­sną cą: w pierwszym rzucie trzy ofiary, w drugim osiem. No tak. Pan nie tylko w Neapolu był wabikiem, ale i tu, w Paryż u...

— Jak pan to rozumie?

— Podł oż ył mi pan przynę tę. Przyznaję: to wcią ga! W pana relacji sprawa zdaje się tak wyraź na! Jej pra­widł owoś ć wprost się narzuca. Ale z tego, ż e wszyscy po­ł amali sobie na niej zę by, wnoszę, iż jest perfidna. Perfid­na, chociaż przekonanie, ż e idzie o jaką ś postać obł ę du, któ rego nikt umyś lnie nie spowodował, narasta z każ dym nastę pnym zajś ciem. Czy i pan jest tego zdania?

— Ależ tak. To zdanie powszechne. Inaczej nie umo­rzono by ś ledztwa.

— A wię c ską d wą tpliwoś ci, ż e to nie zbrodnia?

— Jak by powiedzieć... to jak z fotografią. Mam na myś li siatkową reprodukcję zdję cia. Goł ym okiem widać ogó lny zarys postaci, lecz nie szczegó ł y. Oglą da się ją przez lupę — coś się rysuje jakby lepiej, ale jakby i rozpł ywa. Bierzemy wtedy najsilniejsze szkł a i obraz znika, bo roz­sypuje się na poszczegó lne kropki. Każ da jest osobna, razem nie znaczą już nic.

— Pan chce powiedzieć, ż e przyjmują c hipotezę przy­padkowej serii zatruć, obala się ją tym skuteczniej, im dokł adniejsze są badania?

— Ż eby pan wiedział.

— A kiedy przechodzi się do hipotezy sprawcó w, to samo?

— To samo. Wyniki są mniej wię cej takie: nikt nikogo nie truł i nikt nie miał się czym otruć. Niemniej... Wzruszył em ramionami.

— Wię c czemu upieraliś cie się przy tej wł aś nie alter­natywie — zbrodnia lub przypadek?

— A co pozostaje innego?

— Choć by to — wskazał “France Soir" na biurku. — Czytał pan dzisiejsze gazety?

Pokazał mi wielkie nagł ó wki “Bomba w Labiryncie", “Rzeź na schodach", “Tajemniczy zbawca podlotka".

— Tak — powiedział em. — Wiem, co się stał o.

— A wię c proszę. Klasyczny przypadek zbrodni naszych czasó w, zarazem premedytowanej i losowej. Zginą ł ten, kto się znalazł w jej krę gu.

— Ależ to coś zupeł nie innego?

— To nie jest to samo. Zapewne. Pewne cechy osobowe predestynował y do ś mierci w Neapolu, ale nie na rzym­skim lotnisku. Rozumie się! Ale przecież już ten czł owiek, Adams, pisał do ż ony o zbrodni bezadresowej, uż ył obrazu gwoź dzi fozsypanych na drodze. To zbyt prosty model rzecz jasna. Ale tak samo jasne jest, ż e jeś li ktoś stoi za tymi ś mierciami, to na niczym bardziej mu nie zależ y, jak na tym, aby stworzyć wraż enie, ż e w ogó le go nie ma!

Milczał em, a Barth spojrzał na mnie szybko, wstał, prze­szedł się po pokoju, wró cił na swoje miejsce i spytał:

— A co pan są dzi o tym wszystkim?

— Mogę tylko powiedzieć, co mnie najbardziej uderza. Jeś li się dopuszcza truciznę, oczekuje się zawsze tych sa­mych objawó w.

— A nie był y zawsze takie same? Rozumiał em, ż e tak. Kadencja doś ć typowa, faza podniecenia i agresywnoś ci, faza urojeń, najczę ś ciej prześ ladowczych, faza zejś cia: jako ucieczki z Neapolu albo i z ż ycia. Uciekali, jak kto mó gł, autem, samolotem, nawet, pieszo, albo był o szkł o, brzytwa, sznur, strzał w usta, jodyna...

Miał em wraż enie, ż e chce się popisać swoją pamię cią.

— Tak, te objawy był y podobne, ale kiedy zaczyna się uważ nie badać ż yciorys każ dej ofiary, powstaje zaskocze­nie...

— No, no?

— Na ogó ł rodzaj ś mierci nie zależ y od charakteru umierają cego. Nie zależ y przecież od charakteru, czy umie­ra się na zapalenie pł uc, na raka czy w wypadku samocho­dowym. Są wyją tki, na przykł ad profesjonalna ś mierć obla­tywaczy samolotó w... ale w normie nie ma korelacji mię ­dzy sposobem ż ycia i umierania.

— Jednym sł owem ś mierć jest nieswoista wzglę dem indywidualnoś ci. Powiedzmy. I co dalej?

— Tu jest swoista.

— Mó j panie, pan mnie demonologią czę stuje! Jak mam to rozumieć?

— Dosł ownie. Znakomity pł ywak utoną ł. Alpinista zgi­ną ł w upadku. Automaniak w czoł owym zderzeniu na drodze.

— Czekajż e pan! Ten automaniak to Titz?

— Tak. Miał trzy auta. Dwa sportowe. Zabił się w por­sche. Idę dalej: Czł owiek bojaź liwy zginą ł uciekają c... . — Któ ry to był?

— Osborn. Zginą ł, kiedy porzucił auto udają c robotnika drogowego.

— Nie mó wił pan nic o jego tchó rzostwie!

— Przepraszam. Ten skró towy wariant, któ ry panu przedstawił em, wiele pomija. Osborn pracował w ubezpie­czeniach, sam ubezpieczony, miał opinię czł owieka uchylają cego się przed wszelkim ryzykiem. Gdy poczuł się zagro­ż ony, siadł pisać policji, ale zlą kł się, spalił list i uciekł. Adams, czł owiek ekscentryczny, zginą ł jak ż ył — niezwykle. Odważ ny reporter trzymał się do koń ca, aż skoń czył strza­ł em...

— A to nie był a ucieczka?

— Nie są dzę. Kazano mu lecieć do Londynu. Zał amał się chwilowo, podcią ł sobie ż ył y, ale sam się opatrzył i po­leciał wykonać zadanie. Zastrzelił się, bo nie mó gł go wy­konać. Musiał mieć wiele dumy. Nie wiem, jaki mó gł być koniec Swifta, ale w mł odoś ci był to typowy sł aby charak­ter, syn marnotrawny, zamki na lodzie, ekscesy, potrzebo­wał zawsze kogoś silniejszego. Ż ony. przyjaciela. Wszystko, to powtó rzył o się w Neapolu.

Barth, namarszczony, dotykał palcem podbró dka, patrzą c przed siebie nie widzą cymi oczyma.

— No, to w zasadzie wytł umaczalne. Regresja... cofnię ­cie się do wcześ niejszego okresu ż ycia, nie jestem specja­listą, ale halucynogeny wywoł ują chyba... a co mó wią toksy­kologowie? Psychiatrzy?

— Pewne analogie objawowe z LSD, ale LSD nie jest tak swoisty wzglę dem osobowoś ci. Farmakologia nie zna ś rodkó w tak swoistych. Kiedy zapoznawał em się z ż yciem tych ludzi, odnosił em wraż enie, ż e ż aden nie zwichną ł się w swojej naturze, przeciwnie, objawił ją w jakimś karyka­turalnym wyolbrzymieniu. Oszczę dny stawał się dusigro­szem, pedant... ten antykwariusz cał y dzień cią ł walizę pa­pieró w na cienkie paski... to istna kopalnia, jeż eli mogę zo­stawić panu akta, sam się pan przekona.

— Ależ proszę o to. Ten czynnik X był by zatem “tru­cizną osobowoś ci"? To, istotnie... ale od tej strony chyba się nie dojdzie do rozwią zania. Sondaż psychologiczny moż e po­kazać, jak dział a ten czynnik, ale nie jak wchodzi w ofia­rę.

Siedział pochylony do przodu z opuszczoną gł ową, pa­trzą c na rę ce, któ rymi opló tł kolano i naraz spojrzał mi w oczy.

— Zadam panu pytanie osobiste... czy mogę? Przytakną ł em.

— Co się z panem dział o podczas symulacji? Jak się pan czuł? Cał y czas pewnie?

— Nie. Na ogó ł był o to przykre — inaczej niż wyglą ­dał o z Ameryki. Nie przez to nawet, ż e uż ywał em rzeczy zmarł ego, do tego prę dko przywykł em. Uważ ano, ż e jestem szczegó lnie predestynowany do tej operacji ze wzglę du na moją profesję...

— Tak? — podnió sł brwi.

— Publicznoś ci przedstawia się ją jako fascynują cą, ale to rutyna, nuda, jeszcze raz rutyna i kró tkie momenty ekscytacji.

— Aha! prawie to samo, co w Neapolu, tak?

— Tak, zwł aszcza ż e jesteś my trenowani do samoob­serwacji. Wskazania przyrzą dó w mogą zawieś ć, wtedy ostat­nim indykatorem jest czł owiek.

— A zatem nuda i rutyna. A ską d ekscytacja w Nea­polu? Kiedy i gdzie?

— Kiedy się bał em.

— Pan się bał?

— Owszem, co najmniej dwa razy. Sprawił o mi to pe­wną satysfakcję.

Mó wił em z trudnoś cią, takie to był o niepochwytne. Nie spuszczał ze mnie oczu.

— Pan lubi się bać?

— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Dobrze, jeś li to, co czł owiek moż e, pokrywa się z tym, na czym mu zależ y. Mnie zależ ał o zwykle na tym, czego nie mogł em. Istnieje ' niezliczona iloś ć postaci ryzyka, ale nie pocią ga mnie ryzyko banalne, powiedzmy takie jak rosyjska ruletka. To był by strach bezpł odny... natomiast to, co nie daje się okreś lić, przewidzieć, ograniczyć, zawsze mnie pocią gał o.

— Czy dlatego postanowił pan zostać astronautą?

— Nie wiem. Moż e. Uważ a się nas za zmyś lne szym­pansy, zdalnie sterowane ziemskim komputerem. Program i plan. Najwyż szy porzą dek jako stygmat cywilizacji, któ ­rej przeciwnym biegunem jest to — wskazał em na gazetę z pierwszostronicową fotografią rzymskich schodó w. — Nie są dzę, ż eby tak był o. Ale jeż eli nawet tak jest, na Marsie mieliś my być już sami. Wiedział em od począ tku, ż e mó j mankament fizyczny bę dzie wisiał nade mną jak miecz Damoklesa, bo przez sześ ć tygodni w roku, kiedy kwitną trawy, jestem do niczego. Co prawda liczył em na to, ż e na Marsie nie ma trawy... to jest zupeł nie pewne i moi przeł oż eni też tak myś leli, w koń cu jednak ten katar zepchną ł mnie na rezerwową pozycję, na któ rej nie miał em luz szans.

— Polecieć na Marsa?

— Tak.

— Ale pozostał pan w rezerwie?

— Nie.

— Aut Caesar, aut nihil?

— Jeś li pan chce.

Rozpló tł rę ce i zagł ę bił się w swoim karle. Z wpó ł opu­szczonymi powiekami zdawał się przetrawiać moje sł owa. Poruszył brwiami, uś miechną ł się nieznacznie.

— Wró ć my na Ziemię! Czy wszyscy ci ludzie byli aler­gikami?

— Prawie na pewno wszyscy. W jednym przypadku nie dał o się tego udowodnić. Uczulenia był y rozmaite — prze­waż nie na pył ki traw, no i astma...

— A moż na wiedzieć, kiedy pan się bał? Wspomniał pan przed chwilą...

— Przypominam sobie dwa takie momenty. Raz w re­stauracji hotelowej, kiedy wywoł ano do telefonu Adamsa. To pospolite nazwisko, szł o o innego czł owieka, lecz przez chwilę zdawał o mi się, ż e to nie przypadek.

— Wydał o się panu, ż e wywoł ują do telefonu zmarł e­go?

— Nie, ską d. Myś lał em, ż e coś się zaczyna. Ż e to jest hasł o skierowane do mnie tak, aż eby nikt z obecnych nie mó gł o tym wiedzieć.

— Nie pomyś lał pan, ż e to ktoś z pań skiej ekipy?

— Nie. To nie wchodził o w rachubę. Pod ż adnym pozo­rem nie wolno im się był o ze mną kontaktować. Gdyby za­szł o coś likwidują cego naszą akcję, powiedzmy wybuph woj­ny, przyszedł by do mnie Randy — kierownik operacji. Ale tylko wtedy.

— Przepraszam, ż e tak wypytuję, ale to waż ne dla mnie. Wię c wywoł ano Adamsa. Ale jeś li wywoł ują cy miał pana na oku, znaczył oby to, ż e przejrzał pań ską grę i daje panu o tym znać, bo nie wystę pował pan przecież jako Adams!

— Ależ tak. Chyba dlatego wł aś nie się zlą kł em. Chcia­ł em podejś ć do telefonu.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.