Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 6 страница



W poł owie maja przyleciał do Neapolu Herbert Heyne, Niemiec z pochodzenia, a naturalizowany Amerykanin,, czterdziestodziewię cioletni wł aś ciciel ł ań cucha drug-sto­re'ó w w Baltimore. Cierpiał na astmę, od lat leczył się po sanatoriach i specjalista choró b pł ucnych zalecił mu, ze wzglę du na powikł ania reumatyczne, brać ką piele siarczą ne. Brał je w mał ym zakł adzie nie opodal swego hotelu na Piazza Municipale, stoł ował się wył ą cznie w restauracji hotelowej, a po dziewię ciu dniach urzą dził awanturę, skar­ż ą c się na jakoby ohydnie gorzki smak potraw. Po scenie urzą dzonej w restauracji opuś cił hotel i wyjechał do Sa­lerno, gdzie staną ł w nadmorskim pensjonacie i pó ź nym wieczorem poszedł zaż yć ką pieli. Portierowi, któ ry chciał mu to wyperswadować ze wzglę du na sporą falę i zapada­ją cy zmrok, powiedział, ż e nie moż e utoną ć, bo umrze od pocał unku wampira, ale jeszcze nieprę dko. Pokazał mu miejsce przeznaczone na ten pocał unek ś mierci: swó j prze­gub. Portier był Tyrolczykiem, widział w goś ciu ziomka, bo rozmowa toczył a się po niemiecku, wyszedł wię c po chwili na brzeg i usł yszał krzyk Heynego. Znalazł się ra­townik, Niemca wył owiono, ale ponieważ zachowywał się niepoczytalnie — poką sał ratownika — przewieziono go pogotowiem do szpitala, gdzie w ś rodku nocy wstał z ł ó ż ­ka, rozbił szybę okienną i przecią ł sobie kawał kiem szkł a ż ył y na rę kach. Dyż urna pielę gniarka podniosł a w porę alarm, uratowano go od wykrwawienia, lecz zapadł na zachł ystowe zapalenie pł uc o cię ż kim przebiegu, jak to u astmatyka, i zmarł po trzech dniach nie odzyskawszy przytomnoś ci. Pró bę zamachu samobó jczego przypisano na ś ledztwie szokowi, wywoł anemu topieniem się, któ re był o też przyczyną zapalenia pł uc. W ten wypadek wkroczył po dwu miesią cach Interpol, ponieważ radca prawny Heynego w Baltimore otrzymał list, wysł any na odjezdnym w Nea­polu, z któ rym Heyne ż ą dał,, aby w razie jego nagł ej ś mier­ci powiadomić niezwł ocznie policję, ktoś bowiem dybie na jego ż ycie. Poza wzmianką, ż e ó w ktoś mieszka w tym sa­mym hotelu, list nie zawierał ż adnych konkretnych faktó w. Trafiał y się w nim uderzają ce germanizmy, jakkolwiek Heyne, któ ry przebywał w Stanach od dwudziestu lat, wł a­dał angielskim nieposzlakowanie. Ta okolicznoś ć a zarazem zmieniony charakter pisma sprawił y, ż e adwokat zwą tpił w autentycznoś ć listu (pisanego na hotelowym papierze), lecz dowiedziawszy się, jak zmarł jego klient, przecież za­wiadomił wł adze. Ekspertyza grafologiczna wykazał a, ż e Heyne napisał list wł asnorę cznie, lecz w ogromnym poś pie­chu i podnieceniu. Ś ledztwo i tu przyszł o umorzyć.

Nastę pnym czł owiekiem, któ rego historię odtworzono, był ł an E. Swift, też obywatel Stanó w Zjednoczonych, z po­chodzenia Anglik, pię ć dziesię ciodwuletni kierownik duż ej firmy meblowej z Bostonu, któ ry przybył do Neapolu stat­kiem w pierwszych dniach maja, opł acił ką piele w zakł a­dzie Adriatica i przestał się w nim pojawiać po tygodniu. Zrazu mieszkał pod Livorno w jednym z tań szych hoteli, ską d przeprowadził się do luksusowego Excelsioru w tym samym dniu, w któ rym zarzucił ką piele. Wywiady prze­prowadzone kolejno w obu hotelach zdawał y się dotyczyć dwu ró ż nych ludzi. Swift, jakiego zapamię tano w Livorno, przesiadywał w pokoju nad korespondencją handlową, wzią ł tak zwaną pensję, czyli cał odzienne utrzymanie, gdyż wypadał o taniej, a wieczorami chodził do kina.

Swift z Excelsioru wynają ł auto z szoferem oraz pry­watnego detektywa, z któ rym jeź dził po nocnych lokalach, domagał się, by codziennie zmieniano mu poś ciel, sam przy­sył ał sobie kwiaty do hotelu, zaczepiał na ulicy dziewczę ta, zapraszają c je na przejaż dż ki i kolacje, kupował wreszcie po sklepach co popadł o. To hulaszcze ż ycie trwał o wszyst­kiego cztery dni. W pią tym zostawił w recepcji list do de­tektywa, któ ry ten przeczytał ze zdumieniem i usił ował rozmó wić się telefonicznie ze Swiftem, lecz Swift nie ode­brał telefonu, choć był w swoim pokoju. Nie opuś cił go przez cał y dzień, nie jadł obiadu, lecz zamó wił kolację i gdy kelner ją przynió sł, zastał pokó j pusty. Swift roz­mawiał z nim stoją c za uchylonymi drzwiami ł azienki. Po­dobnie zachował się nastę pnego dnia, jakby nie mó gł znieś ć samego widoku kelnera. Dziwactwa te trwał y jeszcze, gdy do Excelsioru przybył Harold Kahn, dawny znajomy Swifta i jego był y wspó lnik, któ ry wracał do Stanó w po dł uż szym pobycie w Japonii. Dowiedziawszy się przypad­kiem, ż e Swift mieszka w tym samym hotelu, udał się do niego i po czterdziestu oś miu godzinach obaj odlecieli do Nowego Jorku odrzutowcem Panamerican.

Przypadek Swifta wł ą czono do serii, choć zdawał się nie­typowy, skoro wyzbyty fatalnego epilogu. Wiele wskazy­wał o jednak na to, ż e Swift bodaj tylko Kahnowi zawdzię ­czał szczę ś liwy powró t do domu. Detektyw prywatny zeznał, ż e Swift wywarł na nim wraż enie niezupeł nie normalnego. Opowiadał o swoich kontaktach z organizacją terrory­styczną “Sił a Nocy", któ rą zamierzał rzekomo finansować, w zamian za co liczył na ochronę przed pł atnym mordercą, któ rego konkurencja wysł ał a w ś lad za nim z Bostonu. De­tektyw miał być ś wiadkiem przy owych pertraktacjach, a zarazem chronić go przed zamachami. Wszystko to brzmiał o nieprawdopodobnie i detektyw są dził zrazu, ż e klient znajduje się pod wpł ywem jakiegoś narkotyku. Z usł ug detektywa zrezygnował nagle lakonicznym listem, do któ rego doł ą czył studolarowy banknot. O tych, któ rzy mu zagraż ali, nie powiedział nic poza tym, ż e nachodzili go w hotelu w Livorno, co nie odpowiadał o prawdzie: nie miał tam ż adnych odwiedzin.

Nieł atwo przyszł o zdobyć od Kalina wiadomoś ci o tym, co zaszł o w Neapolu mię dzy nim a Swiftem, nie był o bo­wiem ż adnych podstaw do wszczę cia dochodzeń przez po­licję amerykań ską. Ani Swift, ani Kahn nie popeł nili wszak ż adnego wykroczenia, obaj wró cili do Stanó w bez przygó d, Swift po dawnemu prowadził swą firmę, lecz stro­na wł oska nalegał a w nadziei, ż e Kahnowi znane są jakieś szczegó ł y, któ re rzucą ś wiatł o na dotychczasowe wydarze­nia. Kahn nie chciał zrazu nic mó wić i dopiero wtajemni­czony czę ś ciowo w szersze tł o sprawy, po uzyskaniu za­pewnień cał kowitej dyskrecji, zgodził się zł oż yć zeznania na piś mie. Ich protokó ł mocno rozczarował stronę wł oską. Swift przyją ł Kahna jak najlepiej, co prawda upewniwszy się wypytywaniem przez drzwi, ż e ma istotnie z nim do czynienia. Z pewnym zmieszaniem przyznał się do “gł upstw", jakie ostatnio porobił, bo go otruto. Zachowy­wał się zupeł nie rozsą dnie, a pokoju nie opuszczał, gdyż stracił zaufanie do wynaję tego detektywa. Uznał, ż e de­tektyw przeszedł “na drugą stroną ". Pokazał Kahnowi jed­ną kartkę listu, w któ rym ktoś ż ą dał od niego dwudziestu tysię cy dolaró w, groż ą c mu otruciem. List ó w miał otrzy­mać jeszcze w Livorno i zlekceważ ył go, lecz ź le uczynił, bo nazajutrz po terminie, w któ rym miał zł oż yć okup, po­czuł taką sł aboś ć, ż e ledwo mó gł wstać z ł ó ż ka. Przez pó ł dnia drę czył y go omamy i zawroty gł owy, wię c czym prę ­dzej spakował się i przenió sł do Excelsioru. Nie liczył na tak proste wywikł anie się z szantaż u, dlatego wynają ł de­tektywa, ale nie powiedział mu od razu, po co go potrze­buje, chciał bowiem przypatrzyć się pierwej temu obcemu w koń cu czł owiekowi i wystawiał go “na pró by", prowadzą c wiadomy tryb ż ycia. Skł adał o się to na jako tako sensowną cał oś ć i nie wiadomo był o jedynie, czemu Swift został w Neapolu, skoro nic go z tym pobytem nie wią zał o. Twierdzi, ż e ką piele siarczane przyniosł y mu ulgę w reuma­tycznych dolegliwoś ciach i chciał utrwalić ten korzystny efekt zakoń czeniem kuracji. Zrazu argument ó w przekonał Kahna, ale namyś liwszy się nad wszystkim, co opowiedział mu Swift, uznał jego historię za mał o wiarygodną. W wą t­pliwoś ciach utwierdził o go to, co usł yszał od sł uż by hotelo­wej o postę pkach Swifta. Stanowczo Swift strzelał z arma­ty do muchy, urzą dzają c pijatyki z podejrzanymi kobie­tami po to, by wypró bować zaangaż owanego detektywa. Powiedział to wprost Swiftowi. Ten odparł, ż e Kahn ma sł usznoś ć, ale przecież był mu wyznał, ż e dział ał w zmą ce­niu, bo został otruty. Teraz Kahn, już niemal pewny, ż e przyjaciel popadł w chorobę umysł ową, postanowił jak najprę dzej zabrać go ze sobą do Stanó w i zrobił to me­todą faktó w dokonanych. Uregulował rachunek hotelowy, kupił bilety lotnicze i nie odstą pił Swifta, dopó ki nie spa­kowali się wspó lnie, by pojechać na lotnisko. Z pewnych niezgodnoś ci w protokole moż na się był o domyś leć, ż e Swift nie przyją ł samarytań skiej pomocy bez oporu. Jakoż od sł uż by hotelowej usł yszano, ż e mię dzy Amerykanami tuż przed ich odjazdem doszł o do poważ nej sprzeczki, bez wzglę du na to jednak, czy Kahn pró cz argumentó w sł owa uż yj przemocy, jasne był o, ż e nie moż na się po nim spo­dziewać informacji, posuwają cych ś ledztwo naprzó d. Jedy­ny dowó d rzeczowy, list, przepadł, Kahn widział tylko jego pierwszą stronę i pamię tał, ż e był napisany na ma­szynie, jako któ raś z rzę du kopia kalkowa, dlatego druk był niewyraź ny, ż e jego angielszczyzna był a peł na grama­tycznych bł ę dó w, i wreszcie, ż e Swift, już w Ameryce za­gadnię ty, co się stał o z listem, roześ miał się i otworzył biurko, aby go dać Kahnowi, lecz list się nie znalazł. Sam Swift odmó wił kategorycznie odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, zwią zane z neapolitań skimi przeż yciami. Fachow­cy widzieli w uzyskanym materiale mieszaninę faktó w prawdopodobnych i nonsensownych. Pisanie listó w szanta­ż ują cych przez kilka grubych arkuszy papieru to znany sposó b, utrudniają cy zidentyfikowanie maszyny, na któ rej powstał tekst, ponieważ dzię ki temu ulegają zatarciu indywidualne cechy czcionek. Jest to przy tym metoda wzglę d­nie nowa, któ rej laicy na ogó ł nie znają. To by wskazy­wał o na autentycznoś ć listu. Natomiast zachowanie się Swifta -był o z innej parafii. Tak jak on nie postę puje czł o­wiek szantaż owany, gdy wierzy, ż e rzucone mu groź by poczynają się speł niać. Doszli wię c eksperci do prześ wiad­czenia, ż e w tym przypadku przecię ł y się dwie ró ż ne spra­wy: wą tek wymuszenia, zapewne realny, jako pró ba zdo­bycia okupu, podję ta w Liyorno przez kogoś miejscowego (na to wskazywał aby zł a angielszczyzna listu), oraz wą tek chwilowej demencji, któ ra nawiedził a Amerykanina. Jeś li nawet tak był o, sprawa, wł ą czona w szerszy obrę b pro­wadzonych dochodzeń, zaciemniał a je, zamiast rozś wie­tlić, bo tak zwana demencja Swifta obrazem swoim po­krywał a się z przebiegiem typowym dla innych wypad­kó w.

Kolejny trop dotyczył Szwajcara nazwiskiem Franz Mittelhorn, przybył ego do Neapolu dwudziestego sió dmego maja. Jego wypadek tym się ró ż ni od pozostał ych, ż e Mittelhorna dobrze znano w pensjonacie, w któ rym staną ł, gdyż bywał w nim rokrocznie. Wł aś ciciel duż ego antykwa­riatu w Lozannie, zamoż ny stary kawaler, miał dziwactwa, któ rym ulegano, gdyż był cenionym goś ciem. Zajmował dwa pokoje, poł ą czone przejś ciowymi drzwiami — jeden sł uż ył mu za gabinet, drugi za sypialnię. Przed każ dym posił kiem badał przez lupę czystoś ć talerzy i sztuć có w, ż ą ­dał potraw przyrzą dzanych wedł ug jego wł asnych prze­pisó w, bo cierpiał na alergię pokarmową. Gdy nieraz puchł a mu twarz, jak to bywa w chorobie Quinckego, wzy­wał do sali jadalnej kucharza i palił mu reprymendy. Kel­nerzy utrzymywali, ż e Mittelhorn jada mię dzy posił kami na mieś cie po tanich jadł odajniach, przepadał bowiem za wzbronioną mu zupą rybną, wię c ł amał dietę, a potem urzą dzał w pensjonacie sceny. Za ostatnim pobytem zmie­nił nieco tryb ż ycia, jako ż e od zimy czuł reumatyczne dolegliwoś ci i lekarz zalecił mu ką piele bł otne. Brał je u Yittorinł ch. Miał w Neapolu stał ego fryzjera, któ ry przy­chodził do pensjonatu, uż ywał zaś przyboró w, jakie Mittel­horn przywoził z sobą, nie chciał bowiem uż ywać brzytwy czy grzebieni po kimś innym. Był wś ciekł y, kiedy dowie­dział się przyjechawszy, ż e ó w fryzjer zwiną ł zakł ad.

Nie przestawał narzekać, ż e znalazł sobie nowego zaufa­nego.

Sió dmego czerwca zaż ą dał, aby napalono mu w komin­ku. Kominek stanowił ozdobę jego wię kszego pokoju i ni­gdy w nim nie palono, lecz nikt nie pytał Mittelhorna dwa razy po wysł uchaniu polecenia. Chociaż wię c był o ponad dwadzieś cia stopni i utrzymywał a się sł oneczna pogoda, zrobiono, jak chciał. Kominek dymił trochę, ale jakoś to Mittelhornowi nie przeszkadzał o. Zamkną ł się w pokoju i nie zeszedł na kolację. To już był o czymś niesł ychanym, bo nie opuszczał posił kó w, a dla wię kszej punktualnoś ci nosił dwa zegarki, rę czny i kieszonkowy. Gdy nie reago­wał na telefony i stukanie do drzwi, wył amano je, gdyż zamek został od ś rodka zagwoż dż ony uł amanym pilnikiem od paznokci. Znaleziono go nieprzytomnego w zadymionym pokoju. Pusta rurka po ś rodku nasennym wyjawił a, ż e się otruł, wię c pogotowie odwiozł o go do szpitala. Mają c z koń cem czerwca udać się do Rzymu na aukcję starodru­kó w, przywió zł ze sobą Mittelhorn ich cał ą walizę. Stał a pusta, za to kominek peł en był zwę glonych papieró w. Per­gaminy, któ re nie chciał y spł oną ć, pocią ł noż yczkami fry­zjerskimi na drobne paski, a ramki, w któ re był y oprawne drzeworyty, poł amał na trzaski. Zresztą dobytek hotelowy pozostał nietknię ty, urwany był tylko sznur od portiery, zawę ź lony, tak jakby się na nim usił ował powiesić, lecz sznur nie wytrzymał jego cię ż aru. Ś wiadczył też o tym stoł ek, przystawiony do okna.

Gdy po dwudniowym ś nie odzyskał przytomnoś ć, le­karz, podejrzewają c począ tek zastoinowego zapalenia pł uc, zlecił go prześ wietlić. W nocy stał się Mittelhorn niespo­kojny, majaczył, raz krzyczał, ż e jest niewinny, ż e to nie on, raz wygraż ał i kł ó cił się z kimś, wreszcie usił ował ze­rwać się z ł ó ż ka, wtedy pielę gniarka, któ ra nie mogł a sobie dać z nim rady, wybiegł a szukać lekarza. Korzysta­ją c z jej chwilowej nieobecnoś ci wpadł do dyż urki obok swojej separatki, rozbił szybę w szafce z lekami i wypił butelkę jodyny. Zmarł na trzeci dzień od cię ż kich oparzeń wewnę trznych.

Orzeczenie są dowe opiewał o na samobó jstwo, wywoł ane demencja w nagł ej depresji. Gdy jednak wznowiono ś ledz­two i poddawano sł uż bę dokł adnej indagacji, portier nocny przypomniał sobie osobliwy incydent z wieczoru poprze­dzają cego krytyczny dzień.

Na kontuarze w recepcji stał o pudeł ko peł ne kopert z kartkami papieru, dla wygody goś ci i odwiedzają cych. Posł aniec przynió sł już po kolacji bilet operowy, zamó wiony przez Niemca, któ ry są siadował na pię trze z Mittelhornem. Ponieważ Niemiec wyszedł, portier wł oż ył bilet do koper­ty i wetkną ł ją do przegró dki z kluczem hotelowym. Na skutek jego pomył ki koperta dostał a się do przegró dki Mittelhorna. Ten, odbierają c po powrocie klucz, wzią ł z nim ową kopertę, rozdarł ją i podszedł do lampy w hał lu, by przeczytać list. Jakby się pod nim nogi ugię ł y, opuś cił się na fotel, zakrywają c oczy rę ką. Siedział tak dobrą chwilę, jeszcze raz spojrzał na trzymaną w rę ku kartkę i w poś piechu, biegiem niemal, udał się do swego pokoju. Tu portier wspomniał posł ań ca, bilet i zgł upiał, gdyż sam zamawiał telefonicznie ó w bilet, pamię tał wię c, ż e należ ał się Niemcowi, a nie Mittelhornowi. Widzą c, ż e w prze­gró dce Niemca nie ma ż adnej koperty, upewnił się w swo­jej pomył ce i zadecydował pó jś ć do Mittelhorna. Zastukał do jego drzwi, a nie sł yszą c odpowiedzi, wszedł. Pokó j był pusty. Rozdarta koperta i zmię ty arkusik leż ał y na stole. Portier zajrzał do koperty i znalazł w niej bilet, któ ­rego Mittelhorn widać w ogó le nie zauważ ył. Wzią ł wię c bilet i pchnię ty impulsem ciekawoś ci, rozprostował kartkę, któ ra takie wraż enie wywarł a na Szwajcarze. Był a zu­peł nie czysta. Ogł upiał y portier wyszedł, nic nie mó wią c Szwajcarowi, któ rego spotkał wracają cego z wodą mine­ralną, wzię tą z etaż owej lodó wki.

Ponieważ na tym etapie ś ledztwa już się i sł omek chwy­tano, sprawa nie zapisanej kartki nabrał a szczegó lnego zna­czenia, tym bardziej ż e w nastę pnym dniu kazał sobie Mittelhorn rozpalić ogień na kominku i palił w nim swe bezcenne druki, bodaj od rana do nocy, choć zeszedł jeszcze na obiad. Albo pusty list stanowił jakieś umowne hasł o czy też znak, któ ry wtrą cił Mittelhorna w depresję, albo doznał w hallu hotelowym halucynacji i odczytał z kartki nie istnieją cą treś ć. Pierwsza moż liwoś ć zdawał a się wy­soce nieprawdopodobna, pachniał a tandetnym pomysł em z filmu sensacyjnego i w cał oś ci nie godził a się ze wszyst­kim, co wiedziano o Mittelhornie: był uosobieniem solidnoś ci, poważ nym antykwariuszem i rzeczoznawcą; 'w jego interesach nie wykryto nic tajemniczego czy zatrą cają cego o przestę pstwo. Jednakowoż kopią c się coraz gł ę biej w jego przeszł oś ci, dotarto do dawnych zdarzeń z czasó w ostatniej wojny ś wiatowej. Mittelhorn był wtedy kierownikiem jed­nego z najwię kszych w Niemczech antykwariató w w Mo­nachium. Wł aś cicielem był czł owiek starszy od niego, za­moż ny Ż yd. Po wprowadzeniu w ż ycie ustaw norymber­skich Mittelhorn został powiernikiem antykwariatu, kiedy wł aś ciciel poszedł do obozu w Dachau, gdzie zginał. Po wojnie Mittelhorn obją ł antykwariat w posiadanie, legity­mują c się dokumentem, w któ rym zmarł y przekazywał mu cał y mają tek. Rozeszł y się wszakż e sł uchy, ż e dokument został na zmarł ym wymuszony i ż e Mittelhorn maczał w tym wymuszeniu palce. Był y to jedynie plotki, lecz Mittelhorn po dwó ch latach przenió sł się wraz ze swoją firmą do Szwajcarii i osiadł w Lozannie. Napraszał o się wię c domniemanie, ż e jego kryzys psychiczny wią zał się z owymi zajś ciami sprzed niemal czterdziestu lat, ż e uległ ­szy iluzji wzrokowej, wzią ł czysty papier za wiadomoś ć, odniesioną do dawnych wypadkó w, moż e do jego grze­chó w, i w pogł ę biają cym się zamę cie postanowił zniszczyć drogocenne mienie, a potem w jeszcze wię kszym szaleń ­stwie targną ł się na swoje ż ycie. Gdy się ockną ł w szpi­talu, usił ował bronić się przed zarzutami nież yją cego, któ ­ry mu się zwidy wał, aż ponowił pró bę samobó jstwa. Wszystko to mogł o być, choć stanowił o hipotezę dosyć wy­myś lną, a przede wszystkim ani trochę nie wyjaś niają cą, co wł aś ciwie przyprawił o tak zró wnoważ onego czł owieka o nagł ą zapaś ć psychiczną. Udał o się tylko dotrzeć do daw­nego są siada hotelowego Mittelhorna, któ ry potwierdził ze­znanie portiera: istotnie nie odebrał w porę zamó wionego biletu do opery, a gdy otrzymał go w nastę pnym dniu, był o to już musztardą po obiedzie. Tak wię c i sprawa eks­centrycznego antykwariusza zaprowadził a w ś lepy zauł ek. Akta obejmował y już dziewię ć wypadkó w o zagadko­wym przebiegu i zwykle tragicznym finale. Wraż enie ich wzajemnego podobień stwa stawał o się nieodparte, lecz na-, dal nie moż na był o podją ć kryminalnego ś ledztwa jako poszukiwania winnych, bo nic nie wskazywał o ani na to, gdzie ich szukać, ani na to nawet, ż e istnieją. Najdziwniejsza rzecz zdarzył a się po zamknię ciu akt Mittelhorna: pensjonat przekazał prefekturze list, któ ry przyszedł na jego nazwisko, chociaż czł owiek ten nie ż ył już od roku. List nadany w Lozannie, zaadresowany pismem maszyno­wym, zawierał czystą kartkę papieru. Nie udał o się ustalić, kto go wysł ał. Nie mó gł to być dziwaczny ż art jakiegoś czytelnika gazet, ponieważ prasa nie opublikował a ani sł o­wa na temat pierwszego pustego listu. Co do mnie, mam w owej kwestii wł asne przekonanie, lecz wolę go na razie nie wyjawić.

Co się na koniec tyczy ostatnich dwó ch wypadkó w, jeden zdarzył się dawno, drugi natomiast jest ś wież szej daty. Zaczną od najdawniejszego. Przed laty w maju za­mieszkał w Portici koł o Herculanum Niemiec z Hanoweru, Johann Titz. Wybrał sobie mał y pensjonat z pię knym wido^ kiem na Wezuwiusz, któ rym się interesował, bo jego spec­jalnoś cią był a produkcja pocztó wek, a zamierzał wydać ich serię z Wezuwiuszem. Zresztą pobyt jego miał gł ó wnie cel leczniczy, od dziecka bowiem dokuczał a mu sienna astma. Opalał się tak intensywnie, ż e odnió sł oparzenie. Derma­tolog, któ rego porady zasię gał w Neapolu, zabronił mu przebywania na sł oń cu, i był zaskoczony gwał towną reakcją pacjenta, utrzymują cego, ż e musi się nadal opalać, gdyż tylko tak pozbę dzie się astmy. O tym miał go zapewnić jego lekarz w Hanowerze. Titz brał ką piele bł otne w ma­ł ym zakł adzie, do któ rego dojeż dż ał codziennie z Hercu­lanum. Przyjechał z Niemiec wł asnym autem. Dziewią tego maja poczuł się ź le — miał zawroty gł owy, a przypisywał je zatruciu ż oł ą dka. Urzą dził awanturę swojej gospodyni, utrzymują c, ż e ż ywił a go zepsutymi rybami, toteż nie za­pł aci rachunku. W koń cu jednak zapł acił go i wyjechał. Wzią wszy się po jego odjeź dzie do sprzą tania pokoju, go­spodyni odkrył a na ś cianie napis czerwonym tuszem “Zo­stał em tu zabity". Tusz wsią kł tak gł ę boko w zaprawę, ż e nie moż na go był o usuną ć bez przemalowania ś ciany, wię c wł aś cicielka pensjonatu zł oż ył a na był ego rezydenta skargę. Tymczasem Titz, któ ry jechał na pó ł noc, niedaleko Mediolanu skrę cił nagle w lewo na prostym odcinku auto­strady i przecią wszy pas trawy, któ ry rozdziela obie jezd­nie, popę dził przeciwbież ną jezdnią naprzeciw idą cego ruchu, nie zważ ają c na sygnał y ś wiatł ami i dź wię kiem, jakich nie szczę dzili mu kierowcy. Rzecz zdumiewają ca: przejechał w ten sposó b prawie cztery kilometry, zmu­szają c nadjeż dż ają ce auta do rozpaczliwych manewró w. Niektó rzy z kierowcó w twierdzili potem, ż e zdawał się w mijanym ruchu szukać “wł aś ciwego" samochodu — ż eby się z nim zderzyć. Wielką dalekobież ną cię ż aró wkę Inter­transu, któ ra zagrodził a mu drogę, wyminą ł, przemykają c się obok niej po trawniku mię dzy jezdniami i ponownie wró cił na fał szywą jezdnię, aby niespeł na kilometr dalej zderzyć się z mał ą simcą, któ rą jechał o mał ż eń stwo z dzie­ckiem. Tylko dziecko, z cię ż kimi obraż eniami, przeż ył o katastrofę. Titz, jadą cy w nie zapię tym pasie z wielką szybkoś cią, zginą ł za kierownicą. Prasa zadawał a pytanie, czy nie jest to nowo powstał a forma samobó jstwa, w któ ­rej straceniec usił uje pocią gną ć za sobą ś mierć innych lu­dzi. Najprawdopodobniej w zderzeniu z ogromnym pocią ­giem drogowym Titz zginą ł by sam i dlatego nie skorzystał z tej “okazji". Wypadek wł ą czono do akt jako niewą tpli­wy, gdy dowiedziano się o zajś ciach, któ re poprzedził y zderzenie. Za Rzymem Titz zatrzymał się na stacji obsł ugi, gdyż silnik sł abo mu cią gną ł, i zaklinał monteró w do naj­wię kszego poś piechu przy naprawie, bo ś ciga go “czerwo­ny bandyta". Monterzy są dzili, ż e to jakieś ż arty, lecz zmienili zdanie, kiedy obiecał im po 10 000 liró w za do­prowadzenie silnika do porzą dku w pię tnaś cie minut i do­trzymał sł owa. Co wię cej, wypł acił owe “premie" wszyst­kim mechanikom stacji, jak ich był o dziewię ciu; uznano go za niespeł na rozumu. Moż e nie udał oby się zidentyfi­kować jego osoby, gdyby nie to, ż e Niemiec, już wyjeż dż a­ją c z warsztató w, uderzył w jedno z zaparkowanych aut uszkadzają c karoserię i nie zatrzymał się, wię c zapisano jego numer rejestracyjny.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.