Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 4 страница



Kiedy oficer wyszedł, przez lukę w krę gu otaczają cych zo­baczył em na osobnym stoliku moją bluzę, rozprutą wzdł uż wszystkich szwó w i tak samo rozdartą torebkę Annabelli. Jej zawartoś ć spoczywał a na kwadratach biał ego papieru, rozsortowana niby sztony do gry. Oficer wró cił, rozkł ada­ją c rę ce: prasa! Jacyś przedsię biorczy dziennikarze prze­darli się aż tutaj, nim ich odparto. Inny oficer zwró cił się wtedy do mnie:

— Porucznik Canetti. Co moż e pan powiedzieć o uż y­tym ł adunku? Jak był przenoszony?

— Kamera miał a fał szywe denko. Kiedy ją otworzył, tylna ś cianka wyskoczył a z filmem jak diabeł ek z pudeł ka. Wtedy wyją ł granat.

— Czy panu jest znany ten typ granatu?

— Podobne widział em w Stanach. Czę ś ć dró ż ki procho­wej znajduje się w rą czce. Widzą c, ż e nie ma rą czki, zorien­tował em się, ż e zapalnik został przerobiony. Jest to obron­ny granat rozpryskowy o wielkiej sile raż enia. Metalu w nim tyle co nic. Skorupa jest spiekana z wę glikó w krze­mu.

— W tym miejscu eskalatora znalazł się pan przypadko­wo, nieprawdaż?

— Nie.

Wahał em się, w peł nej napię cia ciszy, przerywanej tyl­ko odgł osem kucia, bo szukał em wł aś ciwych sł ó w.

— Nie znalazł em się tam cał kiem przypadkowo. Ja­poń czyk szedł za dziewczynką, bo wiedział, ż e dziecko na pewno nie spró buje mu wejś ć w paradę. Dziewczynka — wskazał em ją oczami — poszł a przodem, bo zaintrygował ją piesek. Tak mi się wydał o. Czy tak był o? — spytał em Annabellę.

— Tak — powiedział a, wyraź nie zdziwiona. Uś miechną ł em się do niej.

— Co do mnie... spieszył em się. To oczywiś cie irracjo­nalne, ale kiedy czł owiekowi spieszno, cał kiem mimo woli chce pierwszy znaleź ć się w samolocie, wię c i na schodach do samolotu... Nie myś lał em o tym. To się samo stał o.

Odetchnę li. Canetti powiedział coś cicho do prefekta. Ten skiną ł gł ową.

— Chcielibyś my zaoszczę dzić panience wentylowania... pewnych szczegó ł ó w. Czy panienka zechce nas na chwilę opuś cić?

Spojrzał em na Annabellę. Uś miechnę ł a się do mnie po raz pierwszy i wstał a. Otwarto jej drzwi. Kiedy zostaliś my sami, Canetti zwró cił się do mnie znowu.

— Mam takie pytanie: kiedy zaczą ł pan podejrzewać Japoń czyka?

— W ogó le go nie podejrzewał em. W swoim stylu był zrobiony znakomicie. Gdy kucną ł, bł ysnę ł o mi, ż e zwa­riował! A gdy odbezpieczył granat, zrozumiał em, ż e nie mam trzech sekund.

— A ile?

— Tego nie mogł em wiedzieć. Granat nie wybuchł, gdy wyrwał zawleczkę, wię c miał opó ź nienie. Myś lę, ż e jakieś dwie sekundy moż e dwie i pó ł.

— My też tak uważ amy — wtrą cił jeden z ludzi przy oknie.

— Pan ma zdaje się trudnoś ci z chodzeniem? Czy został pan kontuzjowany?

— Wybuchem nie. Usł yszał em go wpadają c do wody. Ile jest z mostu? Pię ć metró w?

— Cztery i pó ł.

— A wię c jedna sekunda. Moje się gnię cie po granat i przerzut przez porę cz to też sekunda. Pan pytał o kontu­zję? Uderzył em o coś -krzyż ami, spadają c. Miał em kiedyś pę knię cie koś ci ogonowej.

— Tam jest deflektor — wyjaś nił czł owiek spod ok­na. — Wysię gnik ze skoś nym okapem. Kieruje każ dy obiekt tak, ż eby wpadł w ś rodek uchylni. Pan nie wiedział o def­lektorze?

— Nie.

— Przepraszam. Jeszcze ja! — odezwał się Canetti. — Czy ten czł owiek — ten Japoń czyk — rzucił granat?

— Nie. Trzymał go do koń ca.

— Nie usił ował uciec?

— Nie.

— Poltrinelli, szef ochrony lotniska — wł ą czył się mę ż ­czyzna w poplamionym kombinezonie, oparty o biurko. — Czy pan jest zupeł nie pewny tego, ż e ten czł owiek chciał zginą ć?

— •Czy chciał? Tak. Nie pró bował się ratować. Mó gł przecież pozbyć się cał ej kamery.

— Pozwoli pan? To jest dla nas bardzo waż ne. Czy nie mogł o być tak: chciał rzucić granat mię dzy pasaż e­ró w i zeskoczyć z mostu, ale pan przeszkodził mu atakiem. Wtedy upadł, a granat odbezpieczony wybuchł.

— Tak nie mogł o być. Ale mogł o być inaczej — przy­znał em. — Nie zaatakował em go. Chciał em mu tylko wy­rwać granat, gdy oderwał go od twarzy. Zobaczył em w jego zę bach zawleczkę. Był a z nylonowej pę telki, nie z drutu. Trzymał granat oburą cz. Tak się nie rzuca.

— Pan się gną ł z gó ry?

— Nie. Uderzył bym tak, gdyby nikogo nie był o na scho­dach. Gdybyś my stali ostatni. Ale on wł aś nie dlatego nie staną ł z tył u. Biją c pię ś cią z gó ry, moż na wytrą cić każ dy beztrzonkowy granat. Poleciał by po stopniach. Ale gdy­bym mu wybił go z rą k, został by blisko. Niektó rzy sta­wiają podrę czny bagaż na stopniach, choć niby nie wolno. Nie potoczył by się daleko. Dlatego się gną ł em z lewej i to go zaskoczył o.

— To, ż e z lewej? Czy pan jest mań kutem?

— Tak. Nie spodziewał się tego. Zrobił fał szywy unik. To był fachowiec. Osł onił się podniesionym ł okciem — z prawej.

— Co był o dalej?

— Kopną ł mnie i rzucił się w tył. Na plecy. Musiał mieć ś wietny trening, bo nawet jak czł owiek decyduje się zginą ć, jest niesł ychanie trudno rzucić się ze schodó w gł ową w tył. Wolimy umierać przodem.

— Schody był y peł ne ludzi.

— To prawda. A jednak! Stopień za nim był wolny. Kto mó gł, pchał się wstecz.

— Tego nie widział.

— Nie, ale to nie był a improwizacja. Zbyt szybko dzia­ł ał. Wszystkie ruchy miał w pogotowiu.

Szef ochrony trzymał blat biurka rę kami, któ rych ko­stki zbielał y. Pytania padał y szybko, jak w przesł uchaniu krzyż owym.

— Pragnę podkreś lić, ż e pana zachowanie jest powyż ej wszelkiej krytyki. Ale, powtarzam, ustalenie stanu rzeczowego jest dla nas niesł ychanie waż ne. Rozumie pan, dla­czego!

— Chodzi o to, czy mają ludzi gotowych na pewną ś mierć.

— Tak. Dlatego proszę, ż eby pan jeszcze raz zastano­wił się nad tym, co zaszł o w cią gu tej sekundy. Stawiam się w jego poł oż eniu. Odbezpieczam granat. Chcę zesko­czyć z mostu. Pan usił uje mi wyrwać granat. Gdybym trzy­mał się planu, mó gł by pan zł apać rzucony granat l cisną ć go za mną, na dó ł. Waham się, co robić, i to wahanie prze­są dza sprawę. Czy nie mogł o tak być?

— Nie. Czł owiek, któ ry chce rzucić granat, nie trzyma go oburą cz.

— Ale pan go pchną ł, chcą c chwycić granat!

— Nie. Gdyby mi się palce nie ześ lizgnę ł y, (pocią gną ł ­bym go wł aś nie ku sobie. Chwyt nie udał mi się, bo on od­skoczył, padają c na wznak. To był o umyś lne. Powiem panu coś. Nie docenił em go. Powinienem był zł apać go i prze­rzucić przez porę cz razem z granatem. Chybabym spró ­bował, gdyby mnie tak nie zaskoczył.

— Wtedy upuś cił by panu granat pod nogi.

— Wtedy skoczył bym za nim. To znaczy — pró bował ­bym. Zapewne, to musztarda po obiedzie. Myś lę jednak, ż e bym zaryzykował. Waż ę ze dwa razy wię cej od nie­go. Rę ce miał jak dziecko.

— Dzię kuję. Nie ma wię cej pytań.

— Inż ynier Scarron — przedstawił się mł ody, siwy cy­wil w rogowych okularach. — Czy moż e pan sobie wyobra­zić zabezpieczenie, któ re zapobiegł oby takiemu zamacho­wi?

— Duż o pan chce ode mnie. Podobno macie tu wszystkie moż liwe zabezpieczenia.

Powiedział, ż e byli przygotowani na wiele, ale nie na wszystko. Na przykł ad na operację typu Ló d znaleź li spo­só b. Poszczegó lne czę ś ci eskalatora moż na za pociś nię ciem guzika zmienić w ró wnię pochył ą, z któ rej wszyscy ludzie zsuwają się do zbiornikó w z wodą.

— Z tą pianą?

— Nie. To jest pojemnik antydetonacyjny, pod mostem. Są inne.

— A wiać — czemuś cie tego nie zrobili? Zresztą to by nic nie dał o...

— Wł aś nie. A poza tym dział ał zbyt szybko.

Pokazał mi na rozstawionym planie kulisy Labiryntu. Cał a trasa doprawdy został a zaprojektowana takż e jako po­le obstrzał u. Z gó ry moż na zalać ją wodą pod ciś nieniem zwalają cym z nó g. Nikt nie zdoł a wydostać się z mojego leja — zaszł o poważ ne niedopatrzenie, ż e nie zatrzaś nię to klap wyjś ciowych. Chciał mnie zaprowadzić jeszcze do ma­kiety, ale podzię kował em.

Inż ynier był roztrzę siony. Chciał demonstrować dowody swej przezornoś ci, choć rozumiał chyba, jakie to daremne. O te zabezpieczenia spytał mnie po to, abym nie umiał ich nazwać. Myś lał em, ż e to już koniec, ale stary czł owiek, któ ry usiadł na fotelu Annabelli, podnió sł rę kę.

— Doktor Toricelli. Mam jedno pytanie. Czy moż e pan powiedzieć, w jaki sposó b uratował pan tę dziewczynkę? Zastanawiał em się.

— Był to szczę ś liwy traf. Stał a mię dzy nami. Ode­pchną ł em ją, ż eby do niego dojś ć, a kiedy upadł, rozmach rzucił mnie na nią. Porę cz jest niska. Gdyby tam stał ktoś dorosł y, cię ż ki, nie zdą ż ył bym go przerzucić, moż e nawet bym nie pró bował.

— A gdyby tam stał a kobieta?

— Tam stał a kobieta — powiedział em, patrzą c mu w oczy. — Przede mną. Blondynka w perł owych spod­niach z wypchanym pieskiem. Co się z nią stał o?

— Wykrwawił a się. — To powiedział szef ochrony. — Wybuch oberwał jej obie nogi.

Zrobił o się cicho. Ludzie z okna wstawali, zaszurał y krzesł a, a ja wró cił em jeszcze raz do tamtej chwili. Wiem jedno. Nie pró bował em wyhamować impetu na porę czy. Chwycił em się jej prawą rę ką, odbijają c się od stopnia, tak ż e zagarną ł em dziewczynką ramieniem. Dlatego, ska­czą c przez porę cz jak przez konia z podparciem, porwał em ją w dó ł. Ale tego, czy obją ł em ją umyś lnie, czy ż e tak sta­nę ł a, nie wiem. Nie mieli już nic do mnie, ale ja prag­ną ł em się teraz upewnić, ż e zostanę uratowany przed pra­są. Tł umaczyli mi, ż e to zbę dna skromnoś ć, ale był em na to gł uchy. Nie miał o to nic wspó lnego ze skromnoś cią. Nie chciał em, ż eby moja osoba zrosł a się z tą rzeź nią na schodach. Jeden Randy pewno domyś lił się moich moty­wó w.

Fenner zaproponował, ż ebym został w Rzymie przez do­bę jako goś ć ambasady. Ale i tu okazał em się uparty. Chciał em lecieć pierwszą maszyną, jaka wystartuje do Paryż a. Był a taka, Cessna z materiał ami konferencji, któ ­ra zakoń czył a się przyję ciem w poł udnie, dlatego Fenner i tł umacz przybyli w smokingach. Przesuwaliś my się grup­kami ku drzwiom, wcią ż rozmawiają c, gdy poprosił a mnie na bok kobieta, któ rej nie widział em dotą d, dama o wspa­niał ych czarnych oczach. Był a psychologiem. Zaję ł a się Annabellą. Spytał a, czy istotnie chcę ją wzią ć ze sobą do Paryż a?

— Ależ tak. Powiedział a pani, ż e jej to obiecał em? Uś miechnę ł a się. Spytał a, czy mam dzieci.

— Nie, To znaczy prawie. Dwó ch siostrzeń có w.

— Lubią pana?

— Owszem.

Zdradził a mi sekret Annabelli. Mał a jest zmartwiona. Uratował em jej ż ycie, a ona bardzo ź le o mnie myś lał a. Są dził a, ż e jestem w zmowie z Japoń czykiem, lub coś koł o tego. Dlatego chciał a uciec. W ł azience przeraził em ją je­szcze bardziej.

— Czym, na Boga?

W astronautę nie uwierzył a. W ambasadę też nie. My­ś lał a, ż e rozmawiam przez telefon z jakimś wspó lnikiem. A ponieważ jej ojciec ma wytwó rnią win i spytał em ją o adres w Clermont, uznał a, ż e zamierzam ją porwać, by ż ą dać okupu. Dał em owej damie sł owo, ż e nawet o tym Annabelli nie wspomnę. Chyba sama bę dzie mi chciał a to powiedzieć? — zasugerował em.

— Nigdy albo za dziesię ć lat. Moż e zna pan chł opcó w. Dziewczynki są inne. — Uś miechnę ł a się i poszł a, a ja wszczą ł em zabiegi o samolot. Jedno miejsce był o wolne. Oś wiadczył em, ż e muszą być dwa. Doszł o do telefonicz­nych pertraktacji. Jakiś VIP ustą pił w koń cu miejsca An­nabelli. Fenner spieszył się, ale chciał odł oż yć to waż ne spotkanie, jeś li pó jdę z nim na obiad. Wymó wił em się jesz­cze raz. Gdy dyplomaci odjechali z Randym, spytał em, czy mogę zjeś ć coś z, mał ą na terenie lotniska. Wszystkie bary i kafeterie był y nieczynne, lecz nas to nie tyczył o. Znajdowaliś my się już ponad prawem. Kudł aty brunet, pewno agent, zaprowadził nas do mał ego baru za halą odpraw. Annabella miał a czerwone oczy. Dziecko pł akał o. Ale teraz rozzuchwalał o się. Gdy kelner odbierał zamó wienie, a ja zawahał em się, co bę dzie pił a, szybciutko, oboję tnym to­nem zauważ ył a, ż e w domu zawsze pija wino. Miał a na sobie przydł ugą bluzkę z podwinię tymi rę kawami, na no­gach też trochę za wielkie trzewiki. Czuł em się komfor­towo, bo i spodnie zdą ż ył y mi już wyschną ć, i nie musiał em jeś ć makaronu. Nagle przypomniał em sobie o jej rodzicach. Wiadomoś ć mogł a się pojawić w dzienniku popoł udniowym. Uł oż yliś my wię c depeszę, a kiedy wstał em od stolika, jak spod ziemi wyró sł nasz cicerone i poszedł ją nadać. Przy rachunku okazał o się, ż e byliś my goś ć mi dyrekcji. Dał em wię c kelnerowi taki napiwek, jakiego Annabella spodziewa­ł a się po prawdziwym astronaucie. Był em już w jej oczach postacią i bohaterską, i bliską, wię c zdradził a mi, ż e wprost marzy o tym, aby się przebrać. Przewodnik zaprowadził nas do hotelu Alitalii, gdzie czekał y już w pokoju nasze ba­gaż e.

Musiał em trochę popę dzać dziewczynkę. Ale też wystroi­ł a się i bardzo godnie ruszyliś my do samolotu. Przyszedł po nas zastę pca dyrektora portu: dyrektor był niedyspono­wany. Nerwy. Fiacik kontroli lotó w podwió zł nas do Ces­sny, już przy schodkach dystyngowany mł odzieniec prze­prosił mnie i spytał, czy nie ż yczę sobie zdję ć o charakte­rze dramatycznej pamią tki? Wyś lą je na wskazany adres. Pomyś lał em o blondynce i podzię kował em za zdję cia. Na­stą pił y uś ciski rą k. Nie przysią gł bym, czy w mał ym roz­gardiaszu nie uś cisną ł em rę ki, do któ rej był em niedawno przykuty. Lubię latać mał ymi maszynami. Cessna poder­wał a się jak ptaszek i pomknę ł a na pó ł noc. Po sió dmej wy­lą dowaliś my w Orł y. Ojciec czekał na Annabellę. Jeszcze w samolocie wymieniliś my z nią adresy. Mile ją wspomi­nam. Nie mogę tego powiedzieć o jej ojcu. Rozpł ywał się w dzię kczynieniach, a na poż egnanie obdarzył mnie kom­plementem, któ ry niechybnie obmyś lił usł yszawszy w tele­wizji o rzeź ni na schodach. Powiedział, ż e mam esprit de 1'escalier.


PARYŻ

(O r l y—G a r g e s—O r l y)

 

 

Przenocował em w Orł y w hotelu Air France, gdyż mo­jego czł owieka nie był o już w Centre National du Recher­che Scientifią ue, a nachodzić go w domu nie chciał em. Przed zaś nię ciem musiał em zamkną ć okno, bo zaczę ł o mnie krę cić w nosie i uś wiadomił em sobie, ż e przez cał y dzień ani raz nie kichną ł em. Mogł em, jak widać, pó jś ć za propo­zycją Fennera, lecz jakoś pilno mi był o do Paryż a.

Nastę pnego dnia zaraz po ś niadaniu zatelefonował em do CNRS i usł yszał em, ż e mó j doktor przebywa na urlopie, lecz nie wyjechał, bo wykań cza sobie dom. Zadzwonił em wię c do Garges, gdzie mieszkał, okazał o się wszakż e, ż e wł aś nie podł ą czają mu telefon. Pojechał em wię c bez zapo­wiedzi. Na Gare du Nord nie szł y podmiejskie pocią gi. Był strajk ostrzegawczy. Widzą c milowy ogonek u posto­ju taksó wek, dopytał em się o najbliż szy wynajem samocho­dó w — był to Hertz — i wzią ł em mał ego peugeota. Poru­szanie się autem po Paryż u jest dopustem, gdy się ma do­trzeć do nie znanego miejsca. Niedaleko Opery — nie wy­brał em tego szlaku, jakoś zaniosł o mnie tam — furgonetka stuknę ł a mnie w zderzak, ale nieszkodliwie, wię c pojecha­ł em dalej, myś lą c o kanadyjskich jeziorach i o wodzie z lo­dem, bo ż ar lał się z nieba, rzadkoś ć o tej porze. Zamiast do Garges wjechał em przez omył kę do Sarcelles, brzydkiego standardowego osiedla, potem stał em przed szlabanem ko­lejowym i pocił em się, wzdychają c do klimatyzacji. Do­ktor Filip Barth, któ rego nazwał em moim czł owiekiem, to znany francuski cyfronik, a zarazem naukowy konsultant Surete. Kierował zespoł em, ukł adają cym program dla komputera ś ledczego. Chodził o o automatyczne rozwią zanie spraw wieloczynnikowych, w któ rych iloś ć doniosł ych dla ś ledztwa faktó w przekracza pojemnoś ć ludzkiej pa­mię ci.

Dom był już z zewną trz wył oż ony barwną okł adziną. Stał w ogrodzie porzą dnie starym. Jedno skrzydł o ocienia­ł y wspaniał e wią zy, podjazd był ż wirowany, poś rodku klomb bodaj z nagietkami — botanika to jedyny fach, któ ­rego oszczę dza się astronautom. Przy otwartej szopie, sł u­ż ą cej prowizorycznie za garaż, stał zabł ocony z szybami 2 CV, a obok kremowy Peugeot 604, z wszystkimi drzwiami na oś cież, z dywanikami na gazonie, ociekają cy pianą, bo mył o go kilkoro dzieci naraz — a tak ż wawo, ż e w pierwszej chwili nie mogł em ich policzyć. Był y to dzie­ci Bartna. Dwoje starszych, chł opiec i dziewczynka, przy­witał o mnie zbiorową angielszczyzną, bo gdy jednemu brak­ł o sł owa, dopowiadał o je drugie. Ską d wiedział y, ż e nale­ż y mó wić do mnie po angielsku? Bo przyszedł z Rzymu telegram, zapowiadają cy przyjazd astronauty. A po czym poznać, ż e jestem tym astronautą? Po tym, ż e nikt nie nosi szelek. A wię c poczciwy Randy zaawizował mnie. Roz­mawiał em ze starszymi, a najmł odsze, nie wiem, chł op­czyk czy dziewczynka, zał oż ywszy rę ce w tył, obchodził o mnie dookoł a, jakby szukają c miejsca, z któ rego prezencja moja okaż e się najciekawsza. Ojciec ich był bardzo zaję ty i zarysował a się alternatywa, czy mam wejś ć do domu, czy raczej myć z nimi auto, lecz tu doktor Barth wychylił się z parterowego okna. Był niespodziewanie mł ody, a wł a­ś ciwie to tylko ja nie przywykł em jeszcze do wł asnych lat. Doktor przywitał mnie grzecznie, lecz wyczuł em dy­stans i pomyś lał em, ż eś my ź le zrobili, zachodzą c go od strony Surete, a nie CNRS.

Ale Randy utrzymywał zaż ylsze stosunki z policją niż z uczonymi. Barth zaprowadził mnie do biblioteki, bo w jego gabinecie panował jeszcze chaos przeprowadzki, i przepro­sił mnie na chwilę — miał na sobie poplamiony lakierem kitel. Dom był jak z igł y, rzę dy ksią ż ek na pó ł kach ś wie­ż o wymusztrowane, woń schną cej politury i wosku, na ś cianie zauważ ył em duż e zdję cie, na któ rym Barth z dzieć ­mi siedział na sł oniu. Przyjrzał em się jego twarzy na zdję ­ciu, nie powiedział bym podł ug niego, ż e to nadzieja francuskiej cyfroniki, ale zauważ ył em już, ż e wyglą dem są lu­dzie nauk ś cisł ych doś ć niepozorni w zestawieniu z huma­nistami w rodzaju filozofó w.

Barth wró cił, patrzą c na rę ce z niezadowoleniem, zosta­ł y na nich ś lady lakieru i przez chwile sugerował em mu­sposoby ich usunię cia. Usiedliś my koł o okna. Powiedzia­ł em, ż e nie jestem detektywem i nie mam nic^ wspó lnego z kryminologią, a tylko został em wcią gnię ty w dziwaczna i ponurą sprawę, z któ rą przychodzę do niego, bo to ostat­nia nadzieja. Zastanowił a go moja francuszczyzna, biegł a choć nieeuropejska. Wyjaś nił em, ż e pochodzę z Kanady francuskiej.

Randy bardziej wierzył w mó j osobisty urok aniż eli ja. Zależ ał o mi na przychylnoś ci tego czł owieka tak bardzo, ż e odczuwał em coś w rodzaju zaż enowania sytuacją. Su­rete nie był a ź ró dł em referencji, któ re szczegó lnie cenił. Z drugiej strony opinia ś rodowisk uniwersyteckich jest mocno antymilitarna. Panuje tam prześ wiadczenie, ż e astronauci rekrutują się z wojska, co nie zawsze jest praw­dą — na przykł ad nie jest w moim przypadku. Lecz nie mogł em mu przecież spowiadać się z ż yciorysu. Tak waha­ł em się, niepewny, jaki obrać kurs dla roztopienia lodó w, a jak mi wyjawił znacznie pó ź niej, miał em taką bezradnoś ć wymalowaną na twarzy, tak przypominał em mu ź le przy­gotowanego studenta, ż e go tym trochę ują ł em, bo domysł mó j był trafny: puł kownika, któ rego polecenie zdobył dla mnie Randy, miał za bufona, a jego wł asne stosunki z Su­rete też się nie najlepiej ukł adał y. Lecz nie mogł em wie­dzieć, siedzą c w bibliotece, ż e najlepszą taktyką jest nie­pewnoś ć.

Zgodził się mnie wysł uchać. Siedział em w tej sprawie tak dł ugo, ż e mogł em każ dy fragment recytować z pamię ­ci. Miał em też przy sobie mikrofilmy ze wszystkimi ma­teriał ami, by ilustrować prelekcję, a Barth' akurat wypa­kował rzutnik, wię c podł ą czyliś my go, zostawiają c otwarte okna bez zasł on, co nie przeszkadzał o, bo biblioteka peł ­na był a zielonkawego pó ł mroku drzew.

— To ł amigł ó wka — powiedział em, wkł adają c pierw­szą rolkę do aparatu — zł oż ona z kawał kó w, z któ rych każ dy z osobna jest przejrzysty, a razem ł ą czą się w nie­przejrzystą cał oś ć. Już i Interpol poł amał sobie na niej zeby. Ostatnio przeprowadziliś my akcję symulacyjną, o któ ­rej opowiem panu pó ź niej. Nie dał a rezultatu.

Wiedział em, ż e jego program ś ledczy znajduje się w fa­zie doś wiadczeń, w praktyce nie był nigdy stosowany i roz­maicie o nim mó wiono, ale zależ ał o mi na zaintrygowaniu go, wię c postanowił em mu zaaplikować wariant rzeczy la­pidarny.

Dwudziestego sió dmego czerwca zaprzeszł ego roku dy­rekcja neapolitań skiego hotelu Savoy powiadomił a policję, ż e Roger T. Coburn, pię ć dziesię cioletni Amerykanin, udaw­szy się rankiem poprzedniego dnia na plaż ę, już z niej nie wró cił. Był o to podejrzane, bo Coburn, któ ry mieszkał w Savoyu od dwudziestu dni, co dzień rano udawał się na plaż ę, a ż e z hotelu jest do niej trzysta krokó w, chodził w pł aszczu ką pielowym. Nadzorca plaż y znalazł wieczo­rem ten pł aszcz w jego kabinie.

Coburn znany był jako doskonał y pł ywak. Przed dwu­dziestu kilku laty należ ał do czoł ó wki amerykań skich craw­listó w, a i jako starszy pan zachował niezł ą formę, choć miał skł onnoś ci do tycia. Nikt nie zauważ ył jego zniknię cia n% zatł oczonej plaż y. Gdy po pię ciu dniach przeszedł mał y sztorm, fale wyrzucił y jego ciał o na brzeg. Uznano by tę ś mierć za nieszczę ś liwy wypadek, jakich co najmniej kilka rokrocznie zdarza się na każ dej wię kszej plaż y, gdyby nie parę drobiazgó w, któ re sprowokował y ś ledztwo. Zmarł y, makler z Illinois, był czł owiekiem samotnym, a ż e zginą ł ś miercią gwał towną, dokonano obdukcji, któ ra wykazał a, iż utoną ł na czczo. Natomiast kierownictwo hotelu twierdzi­ł o, ż e udał się na plaż ę po ś niadaniu. Sprzecznoś ć raczej bł aha, lecz prefekt policji był ź le z grupą radnych miej­skich, któ rzy wł oż yli kapitał y w rozbudowę hoteli, mię dzy innymi Savoyu, a niedł ugi czas przedtem w tymż e Savoyu zdarzył się wypadek, o jakim bę dzie mowa osobno. Prefek­tura zainteresował a się hotelem, któ rego goś ciom przytra­fiają się nieszczę ś cia. Dyskretne ś ledztwo polecono prze­prowadzić mł odemu aspirantowi. Wzią ł wię c pod lupę ho­tel i jego mieszkań có w. Jako ś wież o upieczony detektyw, bardzo chciał zabł ysną ć przed swoim szefem. Dzię ki takiej gorliwoś ci wyszł y na jaw doś ć dziwne rzeczy. Rankiem bywał Coburn na plaż y, po obiedzie odpoczywał, a pod wieczó r chodził do zakł adu balneologicznego braci Vittorinich na ką piele siarczane, któ re przepisał mu miejscowy lekarz, doktor Giono, Coburn cierpiał bowiem na począ tki choroby reumatycznej. Okazał o się, ż e wracają c z zakł adu Yittorinich, Coburn miał w cią gu ostatniego tygodnia przed ś miercią trzy wypadki samochodowe, zawsze w podobnych okolicznoś ciach: usił ował przejechać skrzyż owanie na czer­wonych ś wiatł ach. Wypadki był y niegroź ne, stł uczki bla­chy, i koń czył y się karą pienię ż ną i reprymendami. Nadto zaczą ł w tym czasie jadać kolacje w pokoju, a nie jak dotą d na wspó lnej sali. Kelnera wpuszczał dopiero upew­niwszy się przez zamknię te drzwi, ż e to pracownik hotelu. Przestał też chodzić po zachodzie sł oń ca na spacery wokó ł zatoki, co w pierwszych dniach pobytu stał o się jego zwy­czajem. Wszystko wskazywał o na poczucie prześ ladowania czy zagroż enia, gdyż ucieczka przez zmianę ś wiateł z ż ó ł ­tych na czerwone jest znanym sposobem pozbycia się prze­ś ladowcy w aucie. W tym uję ciu stawał y sią też zrozumiał e ś rodki ostroż noś ci podję te przez zmarł ego W hotelu. Ni­czego wię cej jednak ś ledztwo nie wykrył o. Coburn, bez­dzietnie rozwiedziony przed czternastu laty, z nikim się w Savoyu nie zbliż ył, nie miał też, jak stwierdzono, zna­jomych w mieś cie. Wykryto tylko, ż e na dzień przed uto­nię ciem usił ował nabyć u rusznikarza rewolwer, bo nie wiedział, ż e we Wł oszech potrzebne jest na to zezwolenie. Nie mają c go, kupił imitację wiecznego pió ra, któ ra po­zwala opryskać napastnika mieszaniną gazu ł zawią cego i trudno usuwalnego barwnika. Pió ro to, nie rozpakowane, znaleziono w jego rzeczach i tym sposobem trafiono do firmy, któ ra je sprzedał a. Coburn nie znał wł oskiego, a rusznikarz bardzo sł abo wł adał angielskim. Dowiedzia­no się tylko, ż e Amerykanin pragną ł broni, któ ra unie­szkodliwił aby groź nego przeciwnika, a nie byle zł odzie­jaszka.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.