Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 3 страница



Odlot mojej Alitalii opó ź nił się o godzinę, bo nie był o pewne, czy przyjmie nas Orł y, czy De Gaulle. Poszedł em się wię c przebrać, bo i w Paryż u zapowiadano 30 stopni w cieniu. Nie pamię tał em, w któ rej walizce mam siatkowe koszulki, wię c wybrał em się do ł azienek z wó zkiem, któ ry nie mieś cił się na eskalatorze, i bł ą dził em dł ugo pochylnia­mi podziemia, aż jakiś radż a wskazał mi drogę. Nie wiem, czy był naprawdę radż ą, chyba nie, bo prawie nie wł adał angielskim, ale miał zielony turban. Ciekaw był em, czy go zdejmie w wannie. On też udawał się do ł azienek. Wy­cieczką z wó zkiem tyle zmitrę ż ył em czasu, ż e wzią ł em tusz i przebrał em się ekspresowo w pł ó cienne ubranie i sznu­rowane pł ó cienne trzewiki, a drobiazgi z neseserem wpa­kował em do walizki i do odprawy poszedł em z wolnymi rę kami. Wszystkie rzeczy poszł y na bagaż. Krok ten okazał się rozsą dny, bo wą tpię, ż eby mikrofilmy — miał eoi je w neseserze — wyszł y cał o z “rzeź ni na schodach".

Klimatyzacja na hali szwankował a, miejscami cią gnę ł o lodem, a miejscami grzał o. Przy kierunku paryskim dmu­chał o ciepł em, narzucił em wię c bluzę na ramiona. To też był o szczę ś liwym posunię ciem. Każ dy z nas dostał “prze­pustkę Ariadny", plastykowy karnet na bilety, w któ ry wprasowano elektroniczny rezonator. Nie moż na wejś ć bez niego do samolotu. Tuż za koł owrotem przejś cia szedł eska­lator tak wą ski, ż e trzeba był o wchodzić nań gę siego. Jazda przypominał a trochę Tivoli, a trochę Disneyland. Jedzie się zrazu w gó rę, tam stopnie skł adają się w chodnik bie­gną cy nad halą w potopie jarzenió wek. Mimo to nie widać jej dna, ukrytego w mroku. Nie wiem, jak uzyskano ten efekt. Za, -, mostem westchnień " chodnik skrę ca i stają c się znó w schodami idzie doś ć stromo wzwyż, przez tę samą halę, ale moż na ją poznać tylko po aż urowym stropie, bo każ dy transporter ujmują z obu stron aluminiowe pł yty ze sce­nami mitologicznymi. Dalszego cią gu drogi nie był o mi są dzone poznać. Jej idea jest prosta — karnet pasaż era, mają cego przy sobie coś podejrzanego, daje o tym znać nieustę pliwym dź wię kiem. Napię tnowany nie moż e uciekać, bo transporter jest zbyt wą ski, a powtarzają ce się pasaż e nad halą mają go psychicznie rozmię kczyć i skł onić do po­zbycia się broni. W sali odpraw widnieją dwudziestoję zy­czne ostrzeż enia, ż e przemycają cy broń i materiał y wybu­chowe narazi swoje ż ycie, jeś li spró buje terroryzować wspó ł ­pasaż eró w. Ró ż nie wykł adano tę enigmatyczną pogró ż kę. Sł yszał em o wyborowych strzelcach pochowanych za alu­miniowymi ś cianami, ale nie dawał em temu wiary.

Lot był czarterowy, ale podstawiony Boeing okazał sią nad potrzebę wynajmują cych, dlatego kasy sprzedawał y na bież ą co pozostał e wolne miejsca. Tak wię c popadł w ka­bał ę ten, kto jak ja kupował bilet w ostatniej chwili. Boe­ing został wynaję ty przez jakieś konsorcjum bankó w, naj­bliż si są siedzi na schodach nie wyglą dali mi jednak na ban­kowcó w. Pierwsza weszł a na eskalator staruszka z laską, za nią blondynka z pieskiem, potem ja, mał a dziewczynka i Japoń czyk. Spojrzawszy z gó ry za siebie, ujrzał em pł achty gazet rozpostarte przez paru mę ż czyzn. Wolał em się rozglą ­dać, wetkną ł em wię c mego “Heralda" pod szelki na barku jak furaż erkę.

Blondynka w obszytych pereł kami spodniach, obcisł ych, aż ukazywał y zarys majteczek na poś ladkach, trzymał a wy­pchanego psa. Wyglą dał jak ż ywy, bo mrugał. Przypomina­ł a mi blondynkę z okł adki, któ ra towarzyszył a mi w jeź dzie do Rzymu. iDziewczynka, z bystrymi oczkami, wyglą dał a w bieli jak laleczka. Japoń czyk, niewiele wyż szy od niej, przedstawiał gorliwego turystę, cał y jakby wyję ty z lodó w­ki znakomitego krawca. Na zapię tym kraciastym garnitu­rze krzyż ował y mu się rzemienie tranzystora, lornetki, du­ż ej kamery Niccon Six, kiedy się obejrzał em, wł aś nie roz­pią ł futerał, jakby zamierzał fotografować cuda Labiryntu. Schody spł aszczył y się w chodnik, gdy usł yszał em przecią ­gł y pisk. Odwró cił em się. Dochodził od Japoń czyka. Dziew­czynka odsunę ł a się od niego trwoż niej przyciskają c do piersi torebkę z karnetem, on zaś z twarzą bez wyrazu na­gł oś nił swoje radio. Naiwny, jeś li są dził, ż e zagł uszy pisk: był o to tylko pierwsze ostrzeż enie.

Sunę liś my nad wielką halą. Po obu stronach pomostu bł yszczał y w ś wietló wkach postaci Romulusa, Remusa, wil­czycy, a karnet Japoń czyka wył już rozdzierają co. Drgnie­nie przeszł o przez stł oczonych ludzi, choć nikt się nie ode­zwał. Jeden Japoń czyk nawet okiem nie mrugną ł. Dobrą chwilę stał z kamienną twarzą w nasilają cym się wyciu, ale pot wystę pował mu kroplami na czoł o. Wyrwał z kie­szeni karnet i zaczą ł się z nim furiacko zmagać. Targał go jak berserker, w oś rodku spojrzeń, choć dalej wszyscy mil­czeli. Ani jedna kobieta nie krzyknę ł a. Co do mnie, był em tylko ciekaw, w jaki sposó b wył owią go spomię dzy nas. Kiedy “most westchnień " się skoń czył i chodnik popł yną ł zakrę tem, Japoń czyk kucną ł tak nagle i nisko, jakby się w ziemię zapadał. Nie od razu poją ł em, co robi skulony. Wyrwał z futerał u pudł o swego Niecona, otwarł je, chod­nik jechał z nami znowu po prostej, lecz teraz stopnie zaczę ł y się podnosić: zmieniał się w eskalator, gdyż drugi “most westchnień " jest wł aś ciwie schodami, powracają cy­mi skosem przez wielką halę. Gdy stawał na ró wne nogi, jednocześ nie z jego Niecona wył aniał się obł y kształ t, roz­iskrzony jak od cukrowych igieł ek walec, któ ry ledwie obją ł bym garś cią. Był to bezmetaliczny granat korundowy, z powł oką zapiekaną w zę by, bez trzonka. Przestał em sł y­szeć wyją cy karnet. Japoń czyk oburą cz przycisną ł do ust denko granatu, jakby je cał ował i dopiero gdy oderwał go od twarzy, poją ł em, ż e wyrwał zę bami zapalnik — miał go w wargach. Runą ł em po granat, ale dotkną ł em go tylko, bo rzucił się gwał townie w tył, zbijają c z nó g ludzi za sobą i ko­pną ł mnie w kolano. Odwinię tym ł okciem trafił em dziew­czynkę w twarz, zaniosł o mnie impetem na porę cz, zderzy­ł em się z nią znowu i pocią gną ł em za sobą, przeskakują c przez porę cz. Polecieliś my oboje. Poczuł em twarde uderze­nie w krzyż i z blasku wpadł em w mrok.

Oczekiwał em uderzenia o piasek. Gazety nie pisał y, co pokrywa dno hali mostowej, ale podkreś lał y, ż e eksplozja bomby nie wywoł ał a ż adnych zniszczeń. Wię c liczył em na piasek i dlatego starał em się lecą c zebrać nogi. Ale zamiast piasku poczuł em coś mię kkiego, podatnego, mokrego, co zapadł o się pode mną jak piana, a pod nią wpadł em w lo­dowatą ciecz: zarazem. aż do szpiku wszedł we mnie grzmot eksplozji. Zgubił em dziewczynkę. Nogi wlazł y mi w grzą ski muł czy bł oto, pogrą ż ał em się w nim, biją c rozpaczliwie " rę kami, aż jak silna garś ć chwycił mnie spokó j. Miał em oko­ł o minuty, moż e nieco wię cej, ż eby się wykaraskać. Pier­wej myś leć, potem dział ać. Musiał to być zbiornik utrud­niają cy ukształ towaniem kumulację fali udarowej. A wię c nie czasza, raczej lej, wył oż ony grzą ską masą, wypeł niony wodą, pokrytą grubym koż uchem tł umią cej piany. Zamiast rwać się w gó rę daremnie, bo ugrzą zł em po kolana, przy­siadł em jak ż aba, macają c rozpostartymi rę kami dno. Pod­nosił o się z prawej. Uż ywają c rą k pł asko jak szufli poczoł ­gał em się tam, wycmokują c nogi z mazi — był to ogromny wysił ek. Popeł zł em dalej; obś lizgiwał em się po pochył oś ci, znowu uż ył em rą k jako szufli, dź wigają c się na nich, jak przy wspinaczce bez chwytó w po ś niegowym zboczu, ale tam moż na oddychać.

Darł em się w gó rę, aż na twarzy ję ł y mi pę kać wielko­bą bliste pę cherze i wypł yną ł em wpó ł uduszony, ł apią c po­wietrze, w pó ł mrok peł en chó ralnego wycia ludzi nade mną. Rozejrzał em się z gł ową tuż nad rozchybotaną powierzch­nią piany. Dziewczynki nie był o. Wcią gną ł em porzą dnie po­wietrze i zanurkował em. Nie mogł em otworzyć oczu, w wo­dzie był o coś, od czego piekł y ż ywym ogniem, trzy razy wył aził em i nurkował em, czują c, ż e tracę sił y, bo nie mo­gł em się odbić od grzą skiego dna, musiał em nad nim pł y­wać, ż eby mnie nie wessał o. Tracił em nadzieję, kiedy w dł oń wpadł y mi jej dł ugie wł osy. Od piany był a cał a ś liska jak ryba. Kiedy skrę cał em jej bluzkę w wę zeł uchwy­tu, trzasł a mi w pię ś ci.

Nie wiem dobrze, jak wydostał em się z nią na gó rę. Pa­mię tam szamotaninę, wielkie pę cherze, któ re zdzierał em z jej twarzy, ohydny metaliczny smak tej wody, moje bez­gł oś ne przekleń stwa i to, jak przepychał em ją przez brzeg leja — był o to grube obwał owanie, elastyczne jak z gu­my. Kiedy już leż ał a za nim, nie od razu wylazł em z wody, zwisał em w dó ł po szyję w trzeszczą cej cicho pianie, dy­szą c, a ludzie wyli. Wydał o mi się, ż e pada na mnie rzad­ki, ciepł y deszcz. Czuł em pojedyncze krople. Widać maja­czę, przemknę ł o mi, bo i ską d tu deszcz? Zadzierają c gł o­wę ujrzał em most. Pł achty aluminium zwisał y z niego jak szmaty, a podł oga prześ wiecał a niczym sito. Stopnie są od­lane ze stali na kształ t plastra miodu — umyś lne rzeszota, mają przepuś cić podmuch, ale wstrzymać odł amki.

Wydź wigną ł em się na wał owaty brzeg w deszczu, któ ry wcią ż padał, i przeł oż ył em sobie dziewczynkę przez kolano, twarzą ku ziemi. Był o z nią lepie j. niż się obawiał em, bo zaczę ł a wymiotować. Masował em miarowo jej plecy, czu­ją c, jak pracuje wszystkimi kosteczkami. Krztusił a się i dł a­wił a, ale już dyszał a. Mnie też brał y torsje. Pomogł em im palcem. Ulż ył o trochę, ale nie miał em jeszcze odwagi sta­ną ć na nogach. Już dostrzegał em otoczenie, choć niewie­le dochodził o tu ś wiatł a, tym bardziej, ż e czę ś ć jarzenió ­wek nad mostem zgasł a. Wycie nad nami zmieniał o się w ję ki i charczenie. Konają tam, pomyś lał em — dlaczego nikt nie pojawia się z pomocą? Ską dsiś pł yną ł zgieł k, coś szczę kał o, jakby usił owali uruchomić zastygł y eskalator. Dobiegł y mnie krzyki, ale inne, ludzi zdrowych, cał ych. Nie rozumiał em, co się dzieje w gó rze. Cał a dł ugoś ć eska­latora był a zapchana ludź mi zwalonymi na siebie w pani­ce. Nie moż na się był o dostać do giną cych nie usuną wszy pierwej oszalał ych ze strachu. Odzież i buciki uwię zł y mię ­dzy stopniami. Nie był o ż adnego bocznego dojś cia, most okazał się puł apką.

Tymczasem zatroszczył em się o siebie i mał ą. Zdawał o mi się, ż e jest przytomna, bo usiadł a. Mó wił em do niej, ż e już wszystko dobrze, ż eby się nie bał a, ż e zaraz się stą d wybierzemy. Oczy nawykł y do ciemnoś ci i wnet w sa­mej -rzeczy odnalazł em wyjś cie. Był a to klapa, uchylona od niedopatrzenia. Gdyby pilnowali swego, zostalibyś my tam jak myszy w potrzasku. Za klapą był tunel, okrą gł y, podobny do kanał u, z nastę pną klapą, a wł aś ciwie wy­pukł ą tarczą, takż e nie domknię tą. Korytarz z ż aró wkami w okratowanych niszach doprowadził nas do podziemia ni­skiego jak bunkier, peł nego kabli, rur i wę zł ó w sanitar­nych. — Te rury mogą doprowadzić do ł azienek — zwró ­cił em się do dziewczynki, ale jej nie był o. — Hej! Gdzie jesteś! — krzykną ł em, rozglą dają c się po cał ej przestrzeni, podpartej betonowymi klocami. Zobaczył em ją biegną cą boso od jednej podpory do drugiej. Dopadł em jej w paru susach z nieznoś nym bó lem w krzyż u i wzią ł em ją za rę kę mó wią c surowo: — Có ż to za pomysł y, moja kochana? Mu­simy się trzymać razem, bo zabł ą dzimy. — Milczą c, po­szł a za mną. Daleko przed nami zaś witał o: pochylnia o kaflowanych biał o ś cianach. Wyszliś my nią na wyż szy poziom i tu od jednego spojrzenia otoczenie wskoczył o mi w gł owie na wł aś ciwe miejsce. Poznał em nastę pną pochyl­nię otwierają cą się opodal: tamtę dy toczył em przed godzi­ną bagaż owy wó zek. Jakoż za wę gł em ukazał się korytarz z szeregiem drzwi. Otworzył em pierwsze, wrzucają c mo­netę, miał em drobne-w kieszeni, i zaraz wzią ł em mał ą za rę kę, bo wydał o mi się, ż e znó w chce uciekać. Chyba je­szcze był a w szoku. Nic dziwnego. Wcią gną ł em ją do ł a­zienki. Nie odzywał a się i ja też przestał em do niej mó ­wić, kiedy zobaczył em ją w ś wietle cał ą we krwi. To był ten ciepł y deszcz. Musiał em wyglą dać tak samo. Zwlokł em wszystko z niej i z siebie, cisną ł em do wanny, odkrę cił em kurek, a sam w slipach popchną ł em ją pod tusz. Gorą ca woda zł agodził a trochę bó l w krzyż u. Spł ywał a z nas ró ż o­wymi strumieniami. Nacierał em mał ej plecy i boki, nie tylko by zmyć krew, ale ż eby ją docucić. Dawał a wszyst­ko z sobą robić, bierna nawet, gdy jak mogł em, pł ukał em jej wł osy. Gdyś my wyszli spod prysznicu, spytał em lekkim tonem, jak się nazywa. Annabella. Angielka? Nie, Francuz­ka. Z Paryż a? Nie, z Clermont. Zaczą ł em mó wić do niej po francusku, zarazem wycią gają c jak popadł o po sztuce nasze rzeczy z wanny — dla przepierki. — Jeś li czujesz się na sił ach — zaproponował em — moż e wypł uczesz sobie sukienkę? Posł usznie schylił a się nad wanną. Wykrę cają c spodnie i koszulę, zastanawiał em się, co dalej. Lotnisko jest zamknię te i peł ne policji. Po prostu iś ć, aż nas gdzieś zatrzymają? Ale wł adze wł oskie nie wiedział y o mojej im­prezie. Jedynym wtajemniczonym z zewną trz był Du Bois Penner, pierwszy sekretarz ambasady. W hali pozostał a mo­ja bluza z biletem na inne nazwisko niż kwit hotelowy. Rewolwer i elektrody zostawił em w Hiltonie jako paczkę, któ rą Randy miał odebrać wieczorem. Jeś li przechwycą to, stanę się im już uczciwie podejrzany. Już się stawał em: zbyt wiele wprawy w desperackim skoku, zbyt dobra orien­tacja w podziemiach dworca, zbyt staranne usuwanie ś la­dó w krwi. Dopuszczał em nawet oskarż enie o jakiś rodzaj wspó ł nictwa. Nikt nie stoi poza podejrzeniem, odką d czci­godni adwokaci i inni notable przenoszą z ideowej sympatii bomby. Oczywiś cie wyplą tał bym się ze wszystkiego, ale pierwej znajdę się pod kluczem. Nic tak nie dopinguje po­licji jak bezradnoś ć. Przyjrzał em się krytycznie Annabelli. Miał a podbite oko, mokre wł osy wisiał y jej w strą kach, suszył a wł aś nie sukienkę pod dmuchawą do suszenia rą k, zmyś lna dziewczynka. Uł oż ył em w gł owie plan. — Sł uchaj, moja mił a — powiedział em — wiesz, kim jestem? Jestem amerykań skim astronautą, a w Europie przebywam w bar­dzo waż nej misji incognito. Rozumiesz? Muszę jeszcze dziś być w Paryż u, a tu bę dą nas chcieli przesł uchiwać po sto razy. Grozi zwł oka. Wię c muszę zaraz zadzwonić do amba­sady, ż eby ś cią gną ć pierwszego sekretarza. On nam pomoż e. Lotnisko zamkną, ale pró cz zwykł ych są samoloty specjał ne, z pocztą dyplomatyczną. Polecimy takim samolotem. Razem. Co? jak ci się to podoba?

Tylko patrzył a na mnie. Jeszcze nie moż e się otrzą sną ć, pomyś lał em. Zaczą ł em się ubierać. Trzewiki zachował em, bo był y sznurowane, ale Annabella zgubił a swoje trepki. Co prawda bosa dziewczynka na ulicy to dziś nic takiego. A haleczka mogł a ujś ć za bluzkę. Pomogł em jej uł oż yć z tył u falbanki na sukience, już prawie suchej. — Teraz bę dziemy udawać ojca i có rkę, tak najł atwiej dostaniemy się do telefonu — powiedział em. — Rozumiesz? — Skinę ł a gł ową, wzią ł em ją za rę kę i poszliś my w ś wiat. Na pierwszy kordon natknę liś my się za pochylnią. Karabinierzy wypy­chali za drzwi dziennikarzy z kamerami, straż acy biegli w drugą stronę, w heł mach, nikt się nam dokł adnie nie przyglą dał, a policjant, z któ rym mó wił em, znał trochę angielski. Powiedział em, ż eś my się ką pali, ale nie sł u­chał nawet, kazał nam jechać na gó rę eskalatorem B do sekcji europejskiej, gdzie są gromadzeni wszyscy pasaż ero­wie. Poszliś my wię c do eskalatora, ale gdy nas zasł onił, skrę cił em w boczny korytarz. Zgieł k został za nami. We­szliś my do pustej poczekalni dla pasaż eró w oczekują cych bagaż y. Za pł yną cymi cicho taś mami stał y rzę dem kabi­ny automató w telefonicznych. Wzią ł em Annabellę do kabi­ny i nakrę cił em numer Randy'ego. Wyrwał em go ze snu. W ż ó ł tym ś wietle, otoczywszy rę ką muszlę sł uchawki powiedział em mu, co się stał o. Przerwał mi tylko raz, jakby są dzą c, ż e nie dosł yszy. Potem sł yszał em już tylko jego cię ż ki oddech, a potem już nic, jakby zamarł w so­bie.

— Jesteś tam? — powiedział em, kiedy skoń czył em.

— Chł opie — powiedział. I jeszcze raz: — Chł opie!! Nic wię cej.

Teraz wył uszczył em najważ niejsze. Ma wycią gną ć Fen­nera z ambasady i zaraz z nim przyjechać. Musi to być zro­bione szybko, bo tkwimy mię dzy dwoma kordonami policji. Port zamknię to, ale Fenner na pewno się przedostanie. Mał a jest ze mną. Czekamy w lewym skrzydle gmachu, przy transporterze bagaż owym E 10, przy kabinach. Jeś li nas tam nie bę dzie, to albo znajdą nas wś ró d innych pasa­ż eró w w sekcji europejskiej, albo — najprę dzej — w pre­fekturze. Kazał em mu wszystko zwię ź le powtó rzyć. Odł oż ył em sł uchawką, spodziewają c się uś miechu dziewczynki, ż e tak dobrze się nam udał o, a choć by wyrazu ulgi, ale był a wcią ż tak samo zesztywniał a i milczą ca. Kiedy na nią nie patrzał em, zerkał a na mnie ukradkiem. Jakby czegoś oczekiwał a. Mię dzy kabinami znajdował a się wyś cieł ana ł awka. Usiedliś my na niej. W gł ę bi przez szklane ś ciany otwierał się widok na estakady dojazdowe lotniska. Jedna za drugą zajeż dż ał y karetki pogotowia technicznego. Z gł ę ­bi budynku dobiegał y przez cią gł y hał as spazmatyczne wrza­ski kobiece — byle coś mó wić, spytał em dziewczynkę o ro­dzicó w, o jej wycieczkę, czy ktoś odprowadził ją na lotni­sko, odpowiadał a jakby niezupeł nie do rzeczy, monosylaba­mi, nie chciał a powiedzieć, jaki ma w Clermont adres, co już mnie trochę zgniewał o. Zegarek wskazywał pierw­szą czterdzieś ci. Od rozmowy z Randym upł ynę ł o już po­nad pó ł godziny. Ludzie w kombinezonach kł usem prza­toczyli przez poczekalnię coś, co wyglą dał o mi na spawar­kę elektryczną, ale nawet nie spojrzeli w naszą stronę. Znó w rozległ y się kroki. Wzdł uż kabin szedł technik ze sł uchawkami na uszach, przybliż ają c tarczkę wykrywacza min do każ dych drzwi. Na nasz widok przystaną ł. Przy­szł o za nim dwó ch policjantó w. I oni zatrzymali się przed nami. — Co tu robicie? — Czekamy — odpowiedział em zgodnie z prawdą. Jeden z karabinieró w pobiegł gdzieś i wró cił zaraz z rosł ym cywilem. Na powtó rzone pytanie odparł em, ż e czekamy na przedstawiciela ambasady ame­rykań skiej. Cywil chciał zobaczyć moje papiery. Kiedy wyj­mował em portfel, technik wskazał na kabinę, przy któ rej siedzieliś my. Jej szyby pokrył a wewną trz mgł a, od na­szych ubrań, parują cych, gdyś my stali w ś rodku. Wytrze­szczyli na nas oczy. Drugi karabinier dotkną ł moich spod­ni: — Mokre!

— Tak! — przytwierdził em skwapliwie. — Mokrzuteń ­kie!

Podnieś li na nas lufy.

— Nic się nie bó j — mrukną ł em do Annabelli. — Cy­wil wyją ł z kieszeni kajdanki. Bez ż adnych formalnych oś wiadczeń przykuł mnie do siebie, Annabella zają ł się po­licjant. Dziwnie jakoś na mnie patrzał a. Cywil podnió sł do ust walkie-talkie, zwisają ce mu przez ramię, i powiedział coś po wł osku tak szybko, ż e nic nie zrozumiał em. Odpowiedź uradował a go. Wyprowadzono nas bocznym wyjś ciem, gdzie doł ą czyli się do orszaku trzej inni karabinierzy. Eska­lator stał. Zeszliś my szerokimi schodami do hali odpraw, widział em już przez szyby rzą d policyjnych fiató w i za­stanawiał em się wł aś nie nad tym, któ ry nam przeznaczono, gdy z przeciwnego kierunku zajechał czarny continental ambasady z proporczykiem. Nie pamię tam, kiedy widok gwiazd i pasó w sprawił mi taką przyjemnoś ć. Wszystko szł o jak na scenie — zstę powaliś my skuci ku szklanym drzwiom, a tamci wchodzili wł aś nie do ś rodka, Bu Bois, Randy i tł umacz ambasady. Wyglą dali doś ć dziwnie, bo Randy był w samych teksasach, a tamci dwaj w smokin­gach. Randy drgną ł na mó j widok, pochylił się ku Fen­nerowi, ten zwró cił sią do tł umacza, któ ry podszedł ku nam.

Obie grupy zatrzymał y się i przyszł o do kró tkiej, ma­lowniczej sceny. Rzecznik odsieczy wdał się w rozmowę z cywilem, do któ rego był em przykuty. Rozmowa toczył a się staccato, mó j Wł och miał w niej ten handicap, ż e ł ą ­czył y go ze mną kajdanki, i wcią ż o tym zapominają c, pod­rywał mi rę kę w gestykulacji. Opró cz “astronauta Ameri­cano" i “presto! presto! " nic nie zrozumiał em. Ostatecznie mó j opiekun dał się przekonać i ponownie uż ył swego ra­dia. Zaszczyt przemó wienia do aparatu przypadł też Fen­nerowi. Potem mó j agent jeszcze raz przemó wił do pu­deł ka, któ re odezwał o się tak, ż e zebrał nogi na bacznoś ć. Sytuacja uległ a farsowej zmianie. Zdję to nam kajdanki, uczyniliś my zwrot w tył i w szyku podobnym jak poprzed­ni, lecz przy odwró conym sensie — aresztują cy stali się eskortą honorową — udaliś my się na pię tro. Minę liś my poczekalnie peł ne pasaż eró w biwakują cych na czym się dał o, przeszliś my przez mundurowy kordon, aby przez jed­ne i drugie obite skó rą drzwi wejś ć do gabinetu zapcha­nego ludź mi.

Apoplektyczny olbrzym zaczą ł na nasz widok wyganiać ich za drzwi. Wyszł o wielu, lecz i tak pozostał o w poko­ju z dziesię ć osó b. Schrypnię ty apoplektyk okazał się wi­ceprefektem policji. Podsunię to mi fotel, Annabella sie­dział a już na drugim. Mimo sł onecznego dnia pł onę ł y wszy­stkie ś wiatł a, na ś cianach wisiał y przekroje Labiryntu, jego makieta stał a na wó zku obok biurka, na blacie lś nił y mokre jeszcze fotografie. Mogł em się domyś leć ich treś ci. Fen­ner, siadają c za mną, ś cisną ł mnie za ramię: poszł o tak gł adko, bo zatelefonował do prefekta jeszcze z ambasady. Jedni ludzie otoczyli biurko, inni posiadali na parapecie okna, wiceprefekt nie odzywał się, chodził tylko z ką ta w ką t, z drugiego pokoju wyprowadzono pod rę ce zapł aka­ną sekretarkę, tł umacz krę cił gł ową mię dzy mną i mał ą, gotó w przyjś ć nam z pomocą, ale mó j wł oski nadzwyczaj się jakoś poprawił. Dowiedział em się, ż e pł etwonurkowie wył owili z wody moją bluzę i torebkę Annabelli, dzię ki czemu stał em się gł ó wnym podejrzanym, bo już i z Hil­tonem zdą ż yli się poł ą czyć. Miał em być wspó lnikiem Japoń ­czyka. Zamierzaliś my uciekać z nim do przodu po od­bezpieczeniu bomby, dlatego wstą piliś my jako jedni z pierwszych na schody. Coś jednak weszł o nam w szyki, Japoń czyk zginą ł, a ja ratował em się skokiem z mostu. Tu się ich poglą dy rozchodził y. Jedni mieli Annabellę za terrorystkę, inni są dzili, ż e porwał em ją dla przetargó w jako zakł adniczkę. Dowiedział em się tego prywatnie, bo oficjalna indagacja jeszcze się nie zaczę ł a — czekano na szefa ochrony lotniska. Gdy się zjawił, Randy jako samo­zwań czy rzecznik amerykań ski zł oż ył wyjaś nienie o na­szej akcji. Sł uchał em go, dyskretnie odlepiają c mokre no­gawki od ł ydek. Wyjaś nił tylko to, co był o konieczne. Fenner też był zwię zł y. Oś wiadczył, ż e nasza akcja jest ambasadzie znana, ż e został o niej powiadomiony ró wnież Interpol, któ ­ry miał przekazać informacje, stronie wł oskiej. Był o to zrę czne pocią gnię cie, bo cał e odium spychano na instytucję mię dzynarodową. Rzecz jasna, nasza impreza nic ich nie obchodził a. Chcieli wiedzieć, co zaszł o na schodach. Inż y­nier z technicznej sł uż by portu uważ ał za niepoję te, jak mogł em wydostać się z leja i z hali nie znają c tamtejszych urzą dzeń, na co Randy zauważ ył, iż nie należ y nie doce­niać wyszkolenia komandosó w USAF, jakie przeszedł em. Nie powiedział tylko, ż e przeszedł em je przed trzydzie­stu paru laty. Wcią ż dochodził y nas odgł osy kucia, wstrzą ­sają ce murami. Trwał a jeszcze akcja ratunkowa — prze­cinano czę ś ć mostu, naderwaną wybuchem. Dotą d wydo­byto ze szczą tkó w dziewię ć trupó w i dwadzieś cia dwie oso­by ranne, w tym siedem cię ż ko. Za drzwiami zakotł ował o się, wiceprefekt wysł ał tam skinieniem jednego z oficeró w.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.