Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Stanisław Lem 2 страница



Tablice zwiastował y Frosinone. Pot ś ciekał mi po ple­cach, jakby kto pió rkiem wodził mię dzy ł opatkami, a bu­rza, teatralna jak Wł osi, zamiast wzią ć się do roboty, wy­graż ał a hur-kotaniem bez kropli deszczu. Ale siwawe grzy­wy szł y jak jesienny dym przez krajobraz i widział em nawet, wchodzą c w rozcią gł y zakrę t, miejsce, w któ rym nawisł y skoś nie tuman ś cią ga chmurą ku autostradzie. , Z ulgą przywitał em rozpryski pierwszych grubych kropel na szybie. Nagle lunę ł o jak z cebra.

Szyba był a istnym pobojowiskiem, nie puś cił em wię c od razu wycieraczek, wreszcie zeskrobał y owadą i pomiot, wte­dy wył ą czył em je i zjechał em na pobocze. Bitą godzinę miał em stać. Deszcz szedł falami, bę bnią c po dachu, mija­ją ce mnie auta cią gnę ł y za sobą mę tne pasy roziskrzonej wody i kotł ował y deszcz, a ja oddychał em gł ę boko. Uchy­loną szybą lał o mi się ciurkiem na kolana. Zapalił em pa­pierosa, chowają c w dł oni by nie zamó kł, nie smakował, mentolowy. Przejechał metaliczny chrysler, ale woda tak pł ynę ł a po szybach, ż e nie był em pewien, czy to ten. Ciem­niał o coraz bardziej. Bł yskawice, trzask jak dartej blachy, z nudó w liczył em czas od rozbł ysku do huku, autostrada mruczał a i szumiał a, jakby nic nie był o jej w stanie pora­zić. Wskazó wki minę ł y sió dmą — czas. Wylazł em z wes­tchnieniem. Zimny tusz nie był zrazu przyjemny, ale wnet zrobił o mi się raź niej. Manipulował em przy wycieraczkach, niby je naprawiają c, popatrywał em przy tym na jezdnię, ale nikt się o mnie nie zatroszczył, policji też ani widu. Przemoczony do ostatniej nitki wsiadł em i ruszył em. Bu­rza sł abł a, ale robił o się coraz ciemniej, za Frosinone na­wet nie kropił o, asfalt wysychał, od kał uż na poboczach bił o snują cą się nisko biał ą parą, w któ rą wpadał y ś wiatł a reflektoró w, aż zza chmur wyszł o sł oń ce, jakby krajobraz chciał w ostatniej chwili przed nocą ukazać sią w nowym ś wietle. W ró ż owym nieziemskim blasku zjechał em na par­king mostowej restauracji Pavesiego, odlepił em koszulę od ciał a, ż eby nie był o znać czujnikó w, i poszedł em na gó rę. Chryslera na postojowym placu nie zauważ ył em. Na gó rze tł um beł kotał dziesię cioma ję zykami i jadł nie patrzą c na auta, któ re gnał y doł em jak kule w krę gielni. Zaszł a we i mnie, ani wiem kiedy, zmiana, uspokoił em się, wł aś ciwie zro­bił o mi się wszystko jedno, o dziewczynie pomyś lał em tak, jakby to się przytrafił o przed laty, wypił em dwie kawy, schweppsa z cytryną, moż e posiedział bym dł uż ej w rozle­niwieniu, ale przyszł o mi do gł owy, ż e konstrukcja jest ż elbetowa, wię c ekranuje i nie bę dą wiedzieli, jak się ma moje serce. Nie ma takich problemó w mię dzy Houston i Księ ż ycem. Wychodzą c umył em w toalecie rę ce i twarz. Przygł adził em wł osy przed lustrem, patrzą c na siebie ra­czej niechę tnie, i w drogę.

Teraz miał em znowu mitrę ż yć. Jechał em, jakbym pu­ś cił wodze, a koń znał drogę. Nie podą ż ył em nigdzie my­ś lami, nie ś nił em na jawie, a tylko wył ą czył em się, jakby mnie nie był o. Nazywał em to kiedyś “ż yciem kapusty". Uwaga tlał a przecież, bo zatrzymał em się podł ug rozkł adu. Był to dobry postó j. Staną ł em pod szczytem ł agodnego wzgó rza, tam gdzie autostrada wcinał a się w jego grzbiet geometrycznym wykopem. Przez to wycię cie, jak przez wielką bramę, mogł em się gać oczami po horyzont, gdzie betonowy pas zdecydowanym rozmachem przechodził na wylot przez nastę pny poł ogi garb. Wyglą dał o, jakby tutaj był a szczerbina, a tam muszka. Przetarł em szyby, a ż e musiał em po to otworzyć kufer, bo skoń czył mi się kleenex, dotkną ł em mię kkiego dna walizki, gdzie cię ż arem spoczy­wał a broń. Jak w niewiadomej zmowie wszyscy jednocze­ś nie prawie zapalali ś wiatł a. Obejmował em wzrokiem znaczną przestrzeń. Kierunek neapolitań ski jaś niał biał ymi smugami, a rzymski czerwieniał jakby po drodze toczył y się czerwone wę gielki. U dna kotliny hamowali i hamowa­nie to mż ą cą czerwienią dygotał o wcią ż na tym samym odcinku trasy — ł adny przykł ad fali stoją cej. Gdyby droga był a ze trzy razy szersza, mogł oby to być w Teksasie albo w Montanie. Taki był em sam, choć kilka krokó w od drogi, ż e ogarną ł mnie pogodny spokó j. Ludzie tak jak kozy po­trzebują trawy, ale nie wiedzą tego tak dobrze jak one. Gdy w niewidzialnym niebie przehuczał helikopter, odrzu­cił em papierosa i wsiadł em do auta. We wnę trzu zachował się ostatek dziennego upał u.

Za nastę pnymi wzgó rzami bezcieniowe jarzenió wki ję ł y zwiastować bliskoś ć Rzymu. Miał em jednak dalszą drogę, bo musiał em okrą ż yć miasto. Mrok uniewidaczniał ludzi w autach, a zwał y rzeczy na dachach czynił zagadkowymi kształ tami. Wszystko stawał o się waż ne i anonimowe, peł ne niedopowiedzeń, jakby u koń ca drogi znajdował y się nie­poję cie doniosł e sprawy. Rezerwowy astronauta musi być choć w jednym calu ś winią, bo coś czeka w nim na po­tknię cie tych wł aś ciwych, a jeż eli nie czeka, to osioł. Mu­siał em potem jeszcze raz staną ć, kawa, plimasina, schwep­pes, woda z lodem zrobił y swoje, wyszedł em poza obrys drogi i otoczenie zaskoczył o mnie — był o tak, jakby nie tylko ruch znikł, ale i czas razem z nim. Odwró cony, czuł em poprzez woń spalin w sł abo ł opocą cym powietrzu woń kwia­tó w. Co bym zrobił, gdybym miał trzydzieś ci lat? Zamiast szukać odpowiedzi na takie pytania, lepiej zapią ć rozpo­rek i jechać dalej. Kluczyk upadł mi w ciemnoś ć mię dzy pedał y, szukał em go po omacku, bo nie chciał o mi się ś wiecić lampki-w lusterku. Pojechał em dalej ani ś pią cy, ani trzeź wy, ani zł y, ani spokojny — obcy, mię kki jakiś i trochę zdziwiony. Masztowe ś wiatł a wpł ywał y przednią szybą, wybielał y mi rę ce na kierownicy i ś ciekał y w tył, tablice z nazwami przesuwał y się jaś nieją c jak zjawy, a be­tonowe spoiny odzywał y się mię kkim bę bnieniem. Teraz w prawo, na pierś cień okoł orzymski, ż eby wjechać od pó ł ­nocy, jak on. Nie myś lał em o nim wcale, był jednym z je­denastu, przypadek zrzą dził, ż e wł aś nie po nim dostał em wszystkie rzeczy. Randy obstawał przy tym i miał zapewne rację. Jeś li już coś zrobić, to tak dokł adnie, jak tylko moż ­na. A mnie ś wiadomoś ć, ż e uż ywam koszul i walizek umarł ego, był a raczej oboję tna, jeś li począ tkowo trudno mi to przychodził o, to tylko dlatego, ż e był y to rzeczy obce­go czł owieka, a nie dlatego, ż e nie ż ył. Trafiał y się dł ugie odcinki prawie puste i wcią ż mi się zdawał o, ż e czegoś bra­kuje, przez opuszczone szyby wiał o powietrze peł ne woni kwitnienia, dobrze, ż e trawy udał y się już na nocny spo­czynek. Nawet nosem nie pocią gał em. Psychologia psycho­logią, ale zadecydował katar. Tego był em pewien, choć wmawiano mi, ż e nic podobnego. Racjonalnie rzecz biorą c niby prawda, alboż na Marsie roś nie trawa? Wię c uczulenie na pył ki nie jest ż adnym mankamentem. Tak, ale gdzieś w rubrykach moich akt personalnych, w uwagach musiał o być napisane “alergik", a wię c niepeł nowartoś ciowy. Jeś li taki, to rezerwowy, czyli oł ó wek, któ ry ostrzy się najlep­szymi narzę dziami, ż eby nim w koń cu ani kropki nie po­stawić. Rezerwowy Krzysztof Kolumb, jak to brzmi.

Z przeciwnej strony szł a dł uga kolumna, a każ dy wó z oś lepiał, zamykał em na przemian to prawe, to lewe oko. Czym nie zabł ą dził czasem? Jakoś nie zauważ ył em zjazdu z autostrady. Naszł a mnie oboję tnoś ć: có ż wię cej moż na, je­chać w tę noc i tyle. W wysokim skoś nym ś wietle zamaja­czył a tablica ROMA TIBERINA. A wię c już. Nocny Rzym zapeł niał się ś wiatł ami i ruchem, w miarę jak zbliż ał em się do centrum. Dobrze, ż e hotele, któ re miał em kolejno odwie­dzić, był y blisko siebie. W każ dym tylko rę ce rozkł adano — sezon, komplet, wię c gramolił em się z powrotem za kierow­nicę. W ostatnim hotelu był wolny pokó j, zaż ą dał em wię c cichego, w oficynie, portier wytrzeszczył na mnie oczy, po­kiwał em z ubolewaniem gł ową i wró cił em do auta.

Pusty chodnik przed Hiltonem zalewał o rzę siste ś wia­tł o. Wysiadają c nie dostrzegł em chryslera i ukł uł a mnie myś l, ż e mogli mieć wypadek i dlatego nie widział em ich po drodze. Zatrzasną ł em machinalnie drzwi i w odbiciu, któ re spł ynę ł o po szybie, zobaczył em z tył u pysk chryslera. Stał za postojem, w pó ł cieniu, mię dzy ł ań cuchami a zna­kiem zakazu. Ruszył em do hotelu. Idą c widział em ciemne wnę trze auta, jak puste, ale szyba był a opuszczona- do po­ł owy. Gdy znajdował em się o pię ć krokó w, zajarzył się tam punkcik papierosa. Chciał em skiną ć im rę ką, ale powstrzy­mał em się, drgnę ł a tylko, wsadził em ją do kieszeni i wsze­dł em do hallu.

To był drobny incydent, powię kszony tym, ż e zamkną ł się jeden rozdział i zaczynał nastę pny, w chł odnym nocnym powietrzu wszystko stał o się nadnaturalnie wyraziste: ka­dł uby aut na parkingu, mó j krok, rysunek bruku, wię c to, ż e nie mogł em rę ką ruszyć w ich stronę, podraż nił o mnie. Dotą d pilnował em chronometraż u jak uczniak rozkł adu za­ję ć, nie myś lał em naprawdę o czł owieku, któ ry jechał prze­de mną tą drogą, tak samo stawał, pił kawę, krą ż ył od ho­telu do hotelu po nocnym Rzymie, ż eby tę drogę zakoń czyć w Hiltonie, bo ż ywy z niego nie wyszedł. Teraz zamajaczył o mi w przyję tej roli coś urą gliwego, jakbym wyzywał los.

Mł ody fagas, sztywny wł asną powagą, a moż e tylko kryją cy rozespanie, wyszedł za mną do auta, brał urę ka­wicznionymi rę kami przykurzone walizki, uś miechał em się bezmyś lnie do jego bł yszczą cych guzikó w. Hali był pusty, drugi dryblas wstawił mó j bagaż do windy, któ ra poniosł a z dź wię kiem pozytywki. Był we mnie jeszcze rytm jazdy. Nie mogł em go się pozbyć, jak natrę tnej melodii. Fagas staną ł, otworzył podwó jne drzwi, zaś wiecił kinkiety i sufi­tó wki, gabinet, sypialnia, uł oż ył moje walizki i został em sam. Z Neapolu do Rzymu jest jak rę ką podać, a jednak czuł em zmę czenie, inne niż zwykle, napię te, i to był o ko­lejnym zaskoczeniem. Jakbym wypił puszkę piwa ł yż ecz­kami — trochę oszał amiają cej czczoś ci. Obszedł em pokoje, ł ó ż ko się gał o podł ogi, nie trzeba bawić się w zaglą danie, otwierał em wszystkie szafy, dobrze wiedzą c, ż e w ż adnej nie znajdę skrytobó jcy, gdybyż to był o takie proste, ale robił em to, co miał em zrobić. Podniosł em prześ cieradł a, materace podwó jne, regulacja wezgł owia, jakó " ś nie wierzy­ł em, ż e nie wstanę z tego ł ó ż ka. Ejż e? Czł owiek jest urzą ­dzony niedemokratycznie. Centrum ś wiadomoś ci, gł osy z lewej, z prawej to tylko malowany parlament, bo są ka­takumby, któ re nim trzę są. Ewangelia wedł ug Freuda. Sprawdził em klimatyzator, rozsuną ł em i zasuną ł em ż aluzje, sufity był y gł adkie, jasne, nie jak w “Gospodzie Pod Trze­ma Wiedź mami". Jakie wyraź ne, uczciwie makabryczne tam niebezpieczeń stwo, baldachim ł oż a, któ ry spadał na ś pią cego i dusił go, a tu nie był o ani baldachimu, ani za­wiesistej romantyki. Fotele, biurko, dywany, wszystko do­brze uł oż one, zwyczajna ekspozycja komfortu, czy wył ą ­czył em w aucie ś wiatł a?

Okna wychodził y na inną stronę, nie mogł em go do­strzec, chyba tak, a jeś li zapomniał em, niech się Hertz martwi. Zacią gną ł em zasł ony, rozebrał em się, niedbale rzu­cają c spodnie, koszulę, już nagi odlepił em uważ nie czujnik. Po prysznicu trzeba go przylepić na nowo. Otworzył em wię kszą walizkę, pudeł ko z plastrami leż ał o na wierzchu, ale nie znalazł em noż yczek. Stał em poś rodku pokoju, czują c lekki ucisk w gł owie i puszystoś ć dywanu stopami, prawda, wrzucił em je do teczki. Szarpną ł em niecierpliwie zatrzask, razem z noż yczkami wypadł a relikwia zamknię ta w plasty­kowej szybce, ż ó ł ta jak Sahara fotografia Sinus Aurorae, moje niedoszł e lą dowisko numer jeden. Leż ał a na dywanie u moich bosych nó g, był o to przykre, gł upie i znaczą ce. Podniosł em ją, obejrzał em w biał ym ś wietle sufitó wek, dziesią ty stopień szerokoś ci pó ł nocnej i pię ć dziesią ty drugi dł ugoś ci wschodniej, u gó ry zaciek Bosporus Gemmatus, niż ej formacja zwrotnikowa. Miejsca, po któ rych mogł em chodzić. Stał em z tym zdję ciem, wreszcie, zamiast wsuną ć je do teczki, poł oż ył em obok telefonu na stoliku nocnym i poszedł em do ł azienki.

Prysznic był znakomity, woda buchał a setką gorą cych strumieni. Cywilizacja zaczyna się od bież ą cej wody. Klo­zety kró la Minosa na Krecie. Jakiś faraon kazał ulepić ce­gł ę z brudu, zeskrobywanego ze skó ry za cał ego ż ycia, na wł asny wezgł ó wek w grobowcu. Obmywania zawsze są po trosze symboliczne.

Jako chł opiec nie mył em auta, gdy miał o najmniejszy defekt, dopiero po naprawie, przywracają cej mu cześ ć, wo­skował em i polerował em. A przecież co mogł em wtedy wie­dzieć o symbolice czystoś ci i nieczystoś ć,!, koł aczą cej we wszystkich religiach? W apartamentach za dwieś cie dola­ró w szanuję tylko ich ł azienki. Czł owiek czuje się tak, jak jego skó ra. W cał oś ciennym lustrze widział em mó j namy­dlony tors z odciś nię tym ś ladem elektrody, jakbym znó w był w Houston, biodra biał awe od pł ywek, zwię kszył em dopł yw wody i rury zawył y ż ał obnie. Obliczenie krzywizn przepł ywu, któ re nigdy nie wpadają w rezonans, jest po­noć omal nierozwią zywalnym zadaniem, hydrauliki. Ileż nie­potrzebnych wiadomoś ci. Wytarł em się nie przebierają c w rę cznikach i poszedł em nagi do sypialni, zostawiają c mokre ś lady. Przylepił em czujnik nasercowy i zamiast po­ł oż yć się, usiadł em na ł ó ż ku. Dokonał em szybkiego obli­czenia — wliczają c zawartoś ć termosu, co najmniej siedem kaw. Dawniej zasną ł bym jak suseł, ale poznał em już prze­wracanie się z boku na bok. Miał em w walizce seconal ukryty przed Randym, ś rodek zalecany astronautom, Adams nie miał ż adnego. Widocznie ś wietnie mu się spał o. Zaż yć teraz był oby przecież nielojamoś cią. Zapomniał em zgasić ś wiatł o w ł azience. Podniosł em się, koś ci miał em nie­chę tne. Apartament powię kszył się w pó ł mroku. Nagi, z ł o­ż em za plecami, stał em niezdecydowany. Prawda, trzeba zamkną ć drzwi. Klucz ma zostać w zamku. 303 — ten sam numer. Zadbali o to. Wię c co z tego? Szukał em w sobie strachu. Coś niewyraź nego, trochę wstyd, ale co robić — nie wiedział em, ską d pł ynie niepokó j, z perspektywy bez­sennej nocy czy agonii? Wszyscy są przesą dni, choć nie wszyscy o tym wiedzą. Jeszcze raz zlustrował em otoczenie w ś wietle nocnej lampki — z nie ukrywaną już nieufno­ś cią. Walizki był y pó ł otwarte, rzeczy leż ał y byle jak na fotelach. Istna pró ba generalna. Rewolwer —? Idiotyzm. Potrzą sną ł em litoś ciwie gł ową nad sobą samym, leż ą c już zgasił em nocne ś wiatł o, rozluź nił em mię ś nie i zaczą ł em miarowo oddychać.

Umieję tnoś ć zasypiania o wyznaczonej godzinie był a istotną czę ś cią zaprawy. Czy zresztą dwó ch ludzi nie sie­dział o na dole w aucie patrzą c w oscyloskop, na któ rym moje pł uca i serce rysował y ś wiecą cą linią każ de porusze­nie? Drzwi zamknię te od ś rodka, hermetyczne okna, có ż mnie obchodzi, ż e on kł adł się o tej samej godzinie do tego wł aś nie ł ó ż ka.

Ró ż nica mię dzy Hiltonem a “Gospodą Pod Trzema Wiedź mami" był a niezaprzeczalna. Wyobraził em sobie mó j pawró t. Nie zapowiedziany, zajeż dż am pod dom, albo le­piej, tylko pod aptekę, idę pieszo, jakbym wracał ze spa­ceru, chł opcy już po szkole widzą mnie z gó ry, rozdudnią się pod nimi schody — targnę ł o mną przypomnienie, ż e trzeba się jeszcze napić dż inu. Przez chwilę leż ał em w wa­haniu, podnió sł szy się na ł okciu, flaszka został a w walizce, zwlokł em się z poś cieli, po ciemku do stoł u, wymacał em pod koszulami pł aski kształ t, nalał em do zakrę tki, pociekł o mi po palcach. Wychylił em metalowy kubek do dna znó w z gł upim uczuciem aktora w amatorskiej sztuce. Robię, co mogę, usprawiedliwiał em się przed sobą. Wró cił em do ł ó ż ka niewidzialny, tors, rę ce, nogi znikł y, opalenizna zlewał a się z ciemnoś cią, tylko biodra majaczył y biał awym pasem. Ukł adał em się, alkohol grzał ż oł ą dek, palną ł em poduszkę pię ś cią: na to ci przyszł o, rezerwowy. Nacią gną ł em koł drę i nuż do oddechó w. Nadszedł stan pó ł snu, w któ rym ucho­dzą ce resztki czuwania moż e zdmuchną ć tylko biernoś ć. Coś mi się już zwidywał o. Latał em w powietrzu. Ciekawa rzecz, o takim szybowaniu ś nił em tak samo jak przed po­bytem na stacji. Jakby uparte katakumby mego mó zgu nie chciał y przyją ć do wiadomoś ci ż adnych korektur doś wiad­czenia. Latanie we ś nie jest sfał szowane, bo ciał o zachowuje w nim normalną orientację, a ruchy rą k i nó g są ró wnież ł atwe jak na jawie, choć bardziej pł ynne i lekkie. Naprawdę jest z tym cał kiem inaczej. Mię ś nie wpadają w kompletny zamę t. Chcesz coś odsuną ć, tymczasem sam odlatujesz do tył u, chcesz usią ś ć, a podcią gasz nogi pod brodę — od nie­ostroż nego impetu moż na się ł znokautować kolanami. Ciał o zachowuje się jak opę tane, a jest tylko rozpę tane, wyzbyte zbawiennych oporó w, któ re stawia mu zawsze Ziemia.

Zbudził em się na wpó ł uduszony. Coś mię kkiego, ale nieustę pliwego, udaremniał o wetchnię cie powietrza. Zerwa­ł em się z wycią gnię tymi rę kami, jakbym chciał chwycić tego, kto mnie dusił. Przytomniał em siedzą c z wysił kiem, jakbym zdzierał z mó zgu natrę tną lepką powł okę. Przez szparę mię dzy zasł onami wpadał do pokoju rtę ciowy po­blask z ulicy. W jego mż eniu dostrzegł em, ż e jestem sam. Dalej nie mogł em oddychać, nos jak zabetonowany, usta spieczone, wyschł y ję zyk. Musiał em potwornie chrapać. Wydał o mi się, ż e wł aś nie to chrapanie dochodził o mnie przez ostatek snu, kiedy się już budził em.

Trochę chwiejnie wstał em, bo choć zebrał em już zmy­sł y, sen nadal wypeł niał mnie jak nieruchomy cię ż ar. Po­chylił em się ostroż nie nad walizką, ż eby się gną ć na oś lep do bocznej kieszeni za gumkę, któ ra przytrzymywał a fiol­kę pyribenzaminy. Trawy musiał y już kwitną ć i w Rzymie. Na poł udniu zaczynają rudzieć pylnymi kitkami zawsze najwcześ niej, a potem te fale pł owienia rozchodzą się, zmierzają c ku wyż szym szerokoś ciom, wie o tym każ dy, kto ma w doż ywociu gorą czkę sienną. Był a druga. Zanie­pokoił em się trochę, czy opiekunowie nie wyskoczą z auta, jeś li moje serce bę dzie im brykał o w oscyloskopie, poł oż y­ł em się wię c na powró t, z twarzą bokiem na poduszce, bo tak najrychlej ustę puje wewnę trzne obrzmienie nosa. Le­ż ał em, jednym uchem wsł uchany w to, co za drzwiami, by się upewnić, ż e nie nadcią ga nieproszona odsiecz. Panował a cisza i serce wró cił o do zwykł ego rytmu.

Nie wró cił em już do obrazu domu, bo nie chciał em, a moż e uznał em, ż e nie trzeba wcią gać malcó w w tę sprawę. Nie zasną ć bez pomocy dzieci, rzeczywiś cie! Musi wystar­czyć joga, zaadaptowana na uż ytek astronautó w przez dok­tora Sharpa i jego pomocnikó w. Znał em ją jak pacierz i zastosował em z takim skutkiem, ż e mó j nos zaś wistał ugodowo, przepuszczają c po trosze powietrze, a pyribenza­mina, wyzbyta trzeź wią cego dodatku, wsą czył a mi w mó zg wł aś ciwą sobie, trochę jakby nieczystą, mą tną sennoś ć i ani wiem, kiedy zasną ł em na dobre.


RZYM — PARYŻ

 

 

O ó smej rano poszedł em do Randy'ego w niezł ym na­stroju, bo zaczą ł em dzień plimasiną i mimo suchego upał u nie krę cił o mnie w nosie. Hotelowi Randy'ego daleko był o do Hiltona. Stał w uliczce o rzymskim bruku, zapchanej autami, niedaleko Schodó w Hiszpań skich. Zapomniał em jej nazwę. Oczekują c Randy'ego w przesmyku, któ ry peł nił ro­le hallu, recepcji i kawiarni, przeglą dał em kupionego po drodze “Heralda", zainteresowany pertraktacjami Air Fran­ce z rzą dem, bo nie uś miechał a mi się perspektywa utknię ­cia w Orł y. Strajkował a pomocnicza obsł uga lotniska, ale jak dotą d Paryż przyjmował samoloty.

Wnet zjawił się Randy, w niezł ym stanie jak na bez­sennie spę dzoną noc, co prawda osowiał y, ale też fiasko by­ł o oczywiste. Zostawał nam Paryż, ostatnia deska ratun­ku. Randy zamierzał odwieź ć mnie osobiś cie na lotnisko, ale mu nie dał em. Chciał em, ż eby się przespał. Twierdził, ż e to w jego pokoju niemoż liwe, wię c poszedł em z nim na gó ­rę. Pokó j był istotnie sł oneczny, a z otwartej na oś cież ł a­zienki cią gnę ł o zamiast chł odu parzonymi mydlinami.

Szczę ś liwie mieliś my wyż azorski, raczej suchy, wię c się gają c do zawodowych wiadomoś ci zacią gną ł em zasł ony, namoczył em ich dolne czę ś ci, ż eby polepszyć cyrkulację powietrza, puś cił em mał ym strumykiem wodę ze wszystkich kurkó w i po tej samarytań skiej operacji poż egnał em się z nim, zapewniają c, ż e bę dę telefonował, gdy uzyskam coś konkretnego. Na lotnisko pojechał em taksó wką, zawadzi­wszy o Hiltona po bagaż, i już przed jedenastą popychał em wó zek z walizkami do odprawy. Pierwszy raz był em na nowym dworcu rzymskim i szukał em oczami cudó w jego technicznych zabezpieczeń, rozreklamowanych przez gaze­ty, nie podejrzewają c, jak dokł adnie bę dę musiał je po­znać.

Prasa powitał a otwarcie tego dworca hał asem, ż e przy­szedł z nim kres wszelkim zamachom. Tylko oszklona hala odpraw wyglą da jak wszę dzie. Gmach z wysokoś ci podobny do bę bna wypeł nia sieć eskalatoró w i chodnikó w filtrują ­cych dyskretnie ludzi. Ostatnio zaczę to przemycać broń i ł adunki wybuchowe w czę ś ciach, do zł oż enia w toalecie samolotu, dlatego Wł osi pierwsi zrezygnowali z magnetome­tró w. Sondaż u ubrań i ciał dokonują drgania ultradź wię ­kowe podczas jazdy eskalatorami, a wyniki tej niewyczu­walnej rewizji ocenia na bież ą co komputer, typują c podej­rzanych o szmugiel. Pisano, ż e te drgania wykrywają każ dą plombę w zę bie i sprzą czkę w szelkach. Nie ujdzie im na­wet ł adunek bezmetaliczny.

Nowy port nosi nieoficjalną nazwę Labiryntu. W pró b­nym rozruchu przez kilka tygodni wywiadowcy z najprze­myś lniej pochowaną bronią pchali się na ruchome schody i ani jednemu jakoby nie udał się przemyt. Labirynt praco­wał już normalnie od kwietnia bez poważ niejszych incy­dentó w, wcią ż tylko wył awiano ludzi z obiektami tyleż dziwnymi co niewinnymi, jak rewolwer dziecinny albo jego sylwetka wycię ta z cynfolii. Jedni eksperci utrzymy­wali, ż e to psychologiczna dywersja zawiedzionych terro­rystó w, inni, ż e starania, mają ce ustalić rzeczywistą spraw­noś ć filtró w. Prawnicy mieli z owymi pseudoprzemytnika­mi kł opot, bo ich intencje zdawał y się jednoznaczne, ale nie był y karalne. Jedyny poważ ny wypadek zaszedł w dniu, w któ rym opuszczał em Neapol. Jakiś Azjata pozbył się prawdziwej bomby na tak zwanym “moś cie westchnień " w ś rodku Labiryntu, kiedy zdemaskował y go czujniki. Ci­sną ł ł adunek w gł ą b hali, nad któ rą biegnie most, co spo­wodował o eksplozję, nieszkodliwą, choć nadszarpnę ł a nerwy wspó ł pasaż erom. Nic wię cej nie zaszł o. Myś lę teraz, ż e te drobne wypadki był y przygotowaniami operacji, w któ rej nowy typ ataku miał przebić nową obronę.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.