|
|||
Stanisław Lem 1 страницаStanisł aw Lem Katar
Doktorowi Andrzejowi Madejskiemu
NEAPOL — RZYM
Ostatni dzień wló kł mi się jak ż aden. Nie od tremy. Nie bał em się. Nie był o zresztą czego. Wcią ż czuł em się sam w ró ż noję zycznym tł umie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Opiekunowie nie pchali mi się w oczy, zresztą nawet ich nie znał em. A ponieważ nie wierzył em w klą twę, któ rą ś cią gam na siebie ś pią c w pidż amach Adamsa, golą c się jego maszynką i chodzą c jego ś ladami nad zatoką, powinienem był czuć ulgę, ż e zrzucę nazajutrz fał szywą skó rę. Takż e na drodze nie spodziewał em się ż adnej zasadzki. Przecież i jemu wł os nie spadł z gł owy na autostradzie. A jedyną noc w Rzymie miał em spę dzić pod szczegó lną opieką. Mó wił em sobie, ż e to tylko chę ć skoń czenia z akcją, bo okazał a się niewypał em. Mó wił em sobie sporo rozsą dnych rzeczy, a jednak wyskakiwał em wcią ż z porzą dku dnia. Po ką pieli miał em wró cić do Vesuvia o trzeciej, a już dwadzieś cia po drugiej znalazł em się w pobliż u hotelu, jakby mnie tam coś gnał o. W pokoju na pewno nic się nie. mogł o zdarzyć, chodził em wię c po ulicy. Otoczenie znał em na pamię ć. Na rogu był zakł ad fryzjerski, dalej sklep tytoniowy, biuro podró ż y, od niego cią gną ł się hotelowy parking, wpuszczony w lukę mię dzy domami. Idą c za hotelem w gó rę mijał o się kaletnika, u któ rego Adams zeszył sobie urwany uchwyt walizki, i mał e kino non stop. Omal nie wszedł em tam pierwszego wieczoru, bo ró ż owe kule na plakacie wzią ł em za planety. Tuż przed kasą dostrzegł em swó j bł ą d. To był gigantyczny zadek. Teraz, w nieruchomym upale, poszedł em do rogu i wró cił em skrę ciwszy- koł o przekupnia, któ ry sprzedawał palone migdał y. Zeszł oroczne kasztany już się skoń czył y. Napatrzywszy się fajkom wszedł em do trafiki i kupił em paczkę kooló w, choć zwykle nie palę mentolowych. Przez uliczny hał as dochodził y z gł oś nikó w kina stę kania i charkoty niczym z rzeź ni. Przekupień migdał ó w popchną ł swó j wó zek w cień padają cy od zadaszonego podjazdu Vesuvia. Moż e był to kiedyś wykwintny hotel, ale są siedztwo ś wiadczył o o jego powolnym upadku. Hali stał prawie pusty. Winda był a chł odniejsza od mego pokoju. Przyjrzał em mu się krytycznie. Pakować się w takim skwarze znaczył o oblać się potem, a wtedy czujniki nie bę dą trzymał y. Przeniosł em się z pakowaniem do ł azienki, w tym starym hotelu prawie tak duż ej jak pokó j. Ł azienka też był a duszna, ale miał a marmurową podł ogę. Wzią ł em tusz w wannie na lwich nogach i umyś lnie nie wytarł szy się do sucha, zaczą ł em ukł adać rzeczy w walizkach, boso, ż eby choć tak doznać chł odu. W neseserze natrafił em na twarde zawinią tko. Rewolwer. Zupeł nie o nim zapomniał em. Najchę tniej wrzucił bym go pod wannę. Wł oż ył em go na dno wię kszej walizki pod koszule, wytarł em starannie skó rę na piersi i staną ł em przed lustrem, ż eby zał oż yć czujniki. Kiedyś miał em w tych miejscach znaki na ciele, ale znikł y. Wymacał em koniuszkowe uderzenie serca mię dzy ż ebrami dla pierwszej elektrody. Druga, w doł ku obojczykowym, nie chciał a trzymać. Jeszcze raz wytarł em się i przycisną ł em plaster zobu stron, ż eby czujnik nie wystę pował nad obojczyk. Nie miał em wprawy, bo dawniej nie robił em tego sam. Koszula, spodnie, szelki. Nosił em je od powrotu na Ziemię. To był o wygodne. Czł owiek nie ł apał się wcią ż za spodnie od wraż enia, ż e spadają. Na orbicie ubranie nic nie waż y i kiedy się wró ci, powstaje ten “spodniowy odruch", stą d szelki. Był em gotó w. Cał y plan miał em w gł owie. Trzy kwadranse na obiad plus zapł acenie rachunku i odebranie kluczykó w, pó ł godziny do autostrady ze wzglę du na szczyt, dziesię ć minut rezerwy. Zajrzał em do szaf, ustawił em walizki przy drzwiach, umył em twarz zimną wodą, sprawdził em w lustrze, ż e nie znać czujnikó w, i zjechał em na dó ł. W restauracji był już tł ok. Zlany potem kelner postawił przede mną chianti, poprosił em o pastę z zielem bazyliszka i kawę do termosu. Koń czył em już jeś ć, patrzą c na zegarek, kiedy gł oś nik zamamrotał: “Mister Adams proszony do telefonu! " Zobaczył em, jak wł oski wstają mi na grzbietach rą k. Iś ć, czy nie iś ć? Od stolika pod oknem wstał grubas w pawiej koszuli i poszedł do kabiny. Jakiś Adams. Mał o to jest Adamsó w? Widział em już, ż e nic się nie zaczyna, ale był em na siebie zł y. Pł ytki był mó j spokó j. Otarł em tł uste od oliwy usta, zaż ył em gorzką zieloną tabletkę, popił em ją resztą wina i poszedł em do recepcji. Hotel celebrował jeszcze swoje plusze, stiuki i aksamity, ale od oficyn cią gnę ł o kuchennym zaduchem. Jakby arystokracie odbijał o się kapustą. To był o cał e poż egnanie. Wyszedł em w twardy upał za portierem, któ ry wió zł moje walizki. Auto od Hertza stał o dwoma koł ami na chodniku. Hornet czarny jak karawan. Nie pozwolił em portierowi kł aś ć bagaż u do kufra, bo mó gł być w nim nadajnik, odprawił em go banknotem i wsiadł em do auta jak do pieca. Od razu spocony, się gną ł em do kieszeni po rę kawiczki. Niepotrzebnie, kierownica był a obł oż ona skó rą. Kufer był pusty — gdzie wzmacniacz? Na podł odze przed wolnym siedzeniem, przykryty okł adką rozł oż onego magazynu, z któ rej zimno patrzył a na mnie goł a blondyna, wystawiają c bł yszczą cy ś liną ję zyk. Nie wydał em wł aś ciwie gł osu, ale coś we mnie z cicha stę kneł o, kiedy zaczą ł em wpychać się w cią gł y ruch. Kolumna od ś wiateł do ś wiateł. Choć wypoczę ty, był em mię kki, trochę naburmuszony, trochę gł upawo rozchichotany w sobie, moż e, bo zjadł em kopiasty talerz makaronu, któ rego nie cierpię. Jak dotą d groza poł oż enia sprowadzał a się do tego, ż e przybrał em na wadze. Za nastę pnym skrzyż owaniem wł ą czył em dmuchawę. Zawiał o ukropem spalin. Wył ą czył em ją. Auta pchał y się na siebie po wł osku. Objazd. W lusterkach maski i dachy. La potente benzina italiana ś mierdział a czadem. Zatrzymał em się za autobusem w jego cuchną cym wydechu. Dzieci, wszystkie w takich samych zielonych czapkach, gapił y się na mnie przez tylną szybę. W ż oł ą dku miał em kluchę, w gł owie ż ar, na sercu czujnik, któ ry zaczepiał przez koszulę o szelki przy każ dym obrocie kierownicy. Rozerwał em opakowanie kleenexu, rozł oż ył em chusteczki na konsolce biegó w, bo krę cił o mnie w nosie jak przed burzą. Kichną ł em raz, drugi, taki był em zaję ty kichaniem, ż e ani wiem, kiedy Neapol 'został w tyle, znikają c w nadmorskim zniebieszczeniu. Toczył em się już po del Sole. Jak na szczyt prawie luź no. Plimasiny jakbym wcale nie zaż ył. Ł askotał o w oczach, z nosa ciekł o, za to w ustach schł o. Przydał aby się kawa, choć wypił em w hotelu dwa kapucynki, ale czas na kawę dopiero koł o Maddaleny. “Heralda" znó w nie był o w kiosku przez jakiś strajk. Mię dzy dymią cymi fiacikami a mercedesem wł ą czył em radio. Ostatnie wiadomoś ci. Rozumiał em pią te przez dziesią te. Demonstranci podpalili. Rzecznik prywatnej policji oś wiadczył. Podziemie feministyczne zapowiedział o nowe akcje. Spikerka czytał a gł ę bokim altem deklarację terrorystek, potę pienie papież a, jedno za drugim, potem gł osy prasy. Damskie podziemie. Nikt się już niczemu nie dziwił. Odję to nam zdolnoś ć dziwienia się. O co im wł aś ciwie idzie, o tyranię mę ż czyzn? Nie czuł em się tyranem. Nikt się nie czuł. Biada playboyom. Co one im robią? Czy kler też bę dą porywać? Wył ą czył em radio, jakbym zatrzasną ł zsyp ś miecia. Być w Neapolu i Wezuwiusza nie widzieć — a ja nie zobaczył em. Miał em do wulkanó w stosunek peł en ż yczliwoś ci. Ojciec opowiadał mi o nich przed snem pó ł wieku temu. Niedł ugo bę dę starcem, pomyś lał em, i tak mnie to zaskoczył o, jakbym sobie powiedział, ż e niedł ugo bę dę krową. Wulkany to był o coś solidnego, budzą cego zaufanie. Ziemia pę ka, lawa pł ynie, domy się walą. Wszystko jasne i cudowne, kiedy się ma pię ć lat. Liczył em na to, ż e przez krater moż na zejś ć do ś rodka Ziemi. Ojciec temu przeczył. Szkoda, ż e nie doż ył — był by mi rad. Nie myś li się o przeraż ają cej ciszy tych nieskoń czonych przestrzeni, gdy sł ychać wspaniał y dź wię k zaczepó w cumują cych noś nik do moduł u. Co prawda niedł uga był a moja kariera. Nie okazał em się godny Marsa. Przeż ył by to bodaj cię ż ej ode mnie. Wię c có ż — ż eby umarł po moim pierwszym locie? Tak planować tę ś mierć, ż eby zamkną ł oczy wie\ rż ą c we mnie, czy to cyniczne, czy tylko gł upie? A nie ł aska uważ ać trochę na ruch? Wchodzą c w lukę za psychodeliczną lancią zerkną ł em we wsteczne lusterka. Chryslera od Hertza ani ś ladu. Coś bł ysnę ł o mi daleko w tyle koł o Marianelli, ale nie był em pewny czy to oni, tamten wó z zaraz się schował. Ta banalna, niedł uga trasa, wypchana zaaferowanym tł umem na koł ach, mnie jednemu dawał a przywilej tajemnicy, czyhają cej sposobem niepoję tym dla wszystkich policji starego i nowego ś wiata, ja jeden nie po to miał em w aucie nadymak, pł ywaki, rakietę, ż eby się wczasować, ale ż eby ś cią gną ć na siebie niewiadomy cios. Tak pró bował em się podekscytować, daremnie, bo urok dawno już wywietrzał z tej eskapady, nie zastanawiał em się nad zagadką ś miercionoś nej zmowy, tylko nad tym, czy nie zaż yć drugiej plimasiny, bo wcią ż ciekł o mi z nosa. Wszystko jedno, gdzie jest chrysler. Nadajnik ma stumilowy zasię g. A babcia miał a na strychu majtki koloru tej lancii. O szó stej dwadzieś cia zaczą ł em gnać. Jakiś czas jechał em za volkswagenem, miał wymalowane z tył u wielkie baranie oczy, któ re patrzył y na mnie z czuł ym wyrzutem. Auto — wzmacniacz osobowoś ci. Potem dostał em się w lukę za rodakiem z Arizony z nalepką HAVE A NICE DAY na zderzaku. Za mną i przede mną pię trzył y się na dachach ł odzie motorowe, wodne narty, worki, wę dziska, deski do pł ywania, toboł y malinowe i pomarań czowe, Europa wyciskał a z siebie flaki, ż eby mieć a nice day. Pią ta dwadzieś cia pię ć. Podniosł em, jak setki razy, prawą, potem lewą rę kę patrzą c na wyprostowane palce. Nie drż ał y. A to miał być pierwszy zwiastun. Ale czy moż na być pewnym? Nikt przecież nic nie wie. A gdybym tak wstrzymał na minutę oddech, toby się dopiero Randy przestraszył. Co za idiotyczny pomysł. Wiadukt. Powietrze zał opotał o wzdł uż betonowych pachoł kó w. Zerkał em w bok, jakbym podkradał pejzaż. Cudowna był a zielona pustka po horyzont zamknię ty gó rami. Z lewego pasa spę dził mnie ferrari pł aski jak pluskwa. Znó w kichał em salwami, jakbym klą ł. Szybę miał em wypunktowaną resztkami much, nogawki lepił y się do ł ydek, odblask wycieraczek skakał mi do oczu. Wytarł em nos, paczka kleenexu spadł a mię dzy fotele i szeleś cił a w przecią gu. Kto opisze martwą naturę na orbicie. Kiedy czł owiek myś li, ż e ma już wszystko przywią zane, namagnesowane, umocowane, doklejone przylepcem, zaczyna się istny seans — ró jka pisakó w, okularó w, luź ne koń có wki kabli wiją się jak jaszczurki, a najgorsze są okruszki. Polowanie z odkurzaczem na cwibak... A ł upież? Przemilczana sprawa te kulisy kosmicznych krokó w ludzkoś ci. Tylko dzieci pytał y najpierw, jak się siusia na Księ ż ycu... Gó ry rosł y, brunatne, spokojne, cię ż kie i jakby swojskie. Jedna z lepszych stron Ziemi. Droga zmieniał a kierunek, sł oń ce przesuwał o się kwadratami wewną trz auta i to też przypominał o niemy, majestatyczny obró t ś wiateł w kabinie. Dzień wewną trz nocy, jedno razem z drugim, jak przed stworzeniem ś wiata, i sen stają cy się jawą o lataniu, i pomieszanie, osł upienie ciał a, ż e jest. tak, jak nie moż e być. Sł uchał em wykł adó w o chorobie lokomocyjnej, ale myś lał em swoje. To nie był y zwykł e mdł oś ci, lecz panika kiszek i ś ledziony, wnę trznoś ci zatracał y się, zwykle niewyczuwalne, zgł aszał y protest. Wprost litował em się ich ogł upieniu. Podczas gdyś my się delektowali Kosmosem, naszym ciał om robił o się od niego niedobrze. Od razu miał y go zupeł nie doś ć. Cią gnę liś my je tam, a one stawał y dę ba. Zapewne trening robił swoje. Przecież i niedź wiedzia moż na nauczyć jazdy na rowerze, ale czy niedź wiedź jest do tego? Przecież to tylko poś miewisko. Nie dawaliś my za wygraną, ustawał y uderzenia krwi do gł owy, tę ż enie jelit, ale był o to tylko odroczenie porachunkó w, bo trzeba był o w koń cu wró cić. Ziemia witał a morderczą prasą, wyprostowanie kolan, grzbietu stawał o się rozpaczliwym wyczynem, gł owa leciał a na wszystkie strony jak kula z oł owiu. Zdawał em sobie sprawę z tego, ż e tak bę dzie, widział em atletycznych mę ż czyzn, jak się wstydzili, ż e nie mogą kroku postą pić, sam kł adł em ich do wanien, woda wyzwalał a chwilowo od wagi ciał a, ale diabli wiedzą czemu wierzył em, ż e ze mną tak nie bę dzie. Ten brodaty psycholog mó wił, ż e to każ dy tak. A potem, gdy czł owiek już na powró t oswoił się z cią ż eniem, orbitalna nieważ koś ć powracał a w snach jako nostalgia. Nie nadajemy się do Kosmosu i wł aś nie przez to z niego nie zrezygnujemy. Czerwony rozbł ysk spł yną ł mi w nogę wymijają c ś wiadomoś ć. Sekunda minę ł a, nim poją ł em, ż e hamuję. Opony chrupał y po rozsypanym ryż u, grudki był y coraz wię ksze, jak grad. Nie, szkł o. Kolumna zwalniał a coraz bardziej. Prawy pas zastawiony ochronnymi stoż kami. Usił ował em wydostać się spojrzeniem z tł oku aut. Gdzie? Na pole opuszczał się wolno ż ó ł ty ś migł owiec, kurz jak mą ka kł ę bił się pod kadł ubem. Dwa wbite w siebie pudł a z wyrwanymi maskami. Tak daleko od drogi? A ludzie? Opony znó w chrupał y po szkle, jechaliś my noga za nogą wzdł uż policjantó w, wywijają cych rę kami “prę dzej! prę dzej! " Heł my policyjne, karetki, nosze, koł a skapotowanego auta jeszcze się krę cił y, migacz jeszcze mu mrugał. Jezdnią pł yną ł dym. Asfalt? Nie, chyba benzyna. Kolumna wracał a na prawy pas, od szybkoś ci lż ej się oddychał o. Prognoza przewidywał a czterdzieś ci trupó w. Pokazał a się mostowa restauracja, obok z mroku hal duż ej Area di Servizio ł yskał y wś ciekle gwiazdki spawania. Spojrzał em na licznik. Wnet bę dzie Cassino. Na pierwszym zakolu przestał o mnie nagle krę cić w nosie, jakby plimasina teraz dopiero przedarł a się przez makaron. Drugi wiraż. Drgną ł em czują c czyjś wzrok w niemoż liwy sposó b idą cy z doł u, jakby ktoś leż ał lam na wznak i obserwował mnie zimno spod fotela. To sł oń ce rozjaś nił o okł adkę magazynu z blondynką wystawiają cą ję zyk. Nie patrzą c pochylił em się i odwró cił em ś liski zeszyt pisma na drugą stronę. Pan ma za bogate ż ycie wewnę trzne jak na astronautę, powiedział mi ten psycholog po teś cie Rorschacha. Wycią gną ł em go na rozmowę. A moż e on mnie wycią gną ł. Uważ ał, ż e są dwa rodzaje strachu, wysoki od wyobraź ni i niski, prosto z kiszek. Moż e chciał mnie w ten sposó b pocieszyć, sugerują c, ż e jestem za dobry? Niebo wyciskał o z siebie obł oki zlewają ce się w bielmo. Zbliż ał a się stacja benzynowa. Zwolnił em. Wyprzedził mnie mł odzież owy starzec, dł ugie siwe wł osy rozwiewał mu wiatr, gnał przed siebie z ochrypł ą fanfarą, zgrzybiał y Wotan. Zjechał em ku pompom. Gdy nalewano mi benzyny, wychylił em cał ą zawartoś ć termosu ze zbrą zowiał ym cukrem na dnie. Szyby w rozpryskach tł uszczu i krwi nie przetarli. Podjechał em dalej, ku wykopom, wysiadł em i rozprostował em koś ci. Stał tu duż y oszklony pawilon handlowy. Adams kupił w nim talię kart, naś ladownictwo wł oskiego taroka z XVIII czy XIX wieku. Stacja był a w rozbudowie, dó ł wykopany dla nowego dystrybutora okalał biał y, jeszcze nie wywalcowany ż wir. Szklane pł yty rozsunę ł y się przede mną. Wszedł em do ś rodka. Był o pusto. Sjesta? Już po sjeś cie. Przeszedł em mię dzy stertami kolorowych pudeł i sztucznych owocó w. Biał y eskalator prowadzą cy na pię tro ruszył, gdy się zbliż ył em, a kiedy obszedł em go, staną ł. Zobaczył em się w telewizorze koł o witryn, czarno-biał y obraz drż ał w sł onecznych refleksach, widział em się z profilu. Chyba nie był em naprawdę taki blady. Ani jednego sprzedawcy. Na kontuarach pię trzył a się pamią tkowa tandeta, stosy kart, na pewno tych samych. Szukał em w kieszeni drobnych, rozglą dają c się za sprzedawcą, kiedy ż wir na dworze zachrupał pod koł ami. Z biał ego opla, któ ry zatrzymał się zamaszyś cie, wysiadł a dziewczyna w dż insach, wyminę ł a ró w i weszł a do pawilonu. Widział em ją, odwró cony, w telewizorze. Stał a nie ruszają c się kilkanaś cie krokó w za mną. Wzią ł em z lady imitacje starego drzeworytu, Wezuwiusz dymią cy nad zatoką, był y tam też pocztó wki z podobiznami freskó w pompejań skich, któ rymi gorszyli się nasi ojcowie. Dziewczyna zrobił a kilka krokó w w moją stronę, jakby niepewna czy jestem sprzedawcą. Schody ruszył y. Szł y cicho, a ona stał a, drobna figurka w spodniach. Odwró cił em się, ż eby wyjś ć. Nie był o w tym nic osobliwego. Twarz miał a prawie dziecinną, niewyrazistą, drobne usta i to tylko, ż e patrzał a przeze mnie zaokrą glonymi oczami, drapią c paznokciem koł nierz biał ej bluzki, spowodował o, ż e mijają c ją zwolnił em kroku, a ona ze spokojną twarzą bez gł osu zaczę ł a lecieć w tył. Był em tak nie przygotowany, ż e nim doskoczył em, leciał a jak kł oda. Nie zdą ż ył em jej podeprzeć, osł abił em tylko upadek, chwyciwszy za goł e ramiona jakbym z jej zgodą kł adł ją na plecach. Leż ał a jak lalka. Patrzą c z zewną trz moż na by pomyś leć, ż e przyklą kł em nad przewró conym manekinem, bo bliż ej szyb po obu stronach stał y manekiny w neapolitań skich strojach, a ja mię dzy nimi. Wzią ł em ją za przegub. Puls był nikł y, ale tykał ró wno. Leż ą c pokazywał a koń ce zę bó w i biał ka, jakby spał a z nie domknię tymi oczami. Sto metró w dalej zajeż dż ał y pod pompę auta, potem od razu zakrę cał y i w biał ym kurzu wracał y w huczą cy nurt del Sole. Tylko dwa samochody stał y przed pawilonem, mó j i dziewczyny. Powoli wyprostował em się. Raz jeszcze spojrzał em na leż ą cą. Przedramię z wiotką kiś cią, któ re puś cił em, kł onił o się zwolnionym ruchem w bok. Kiedy pocią gnę ł o za sobą ramię, ukazują c jasne wł oski obnaż onej pachy, dostrzegł em tuż pod nimi dwa drobne znaki jak zadrapania albo miniaturowy tatuaż. Widział em kiedyś podobny u jeń có w SS, ich runy. Ale był o to raczej zwykł e znamię. Nogi drgnę ł y mi, by na powró t klę kną ć, lecz powś cią gną ł em ten odruch. Poszedł em do wyjś cia. Jakby podkreś lają c, ż e scena się skoń czył a, idą ce bezgł oś ne schody stanę ł y. U progu obejrzał em się. Stos kolorowych balonó w przesł aniał leż ą cą, ale zobaczył em ją w dalekim telewizorze. Obraz drż ał. Wydał o mi się, ż e to ona drgnę ł a. Poczekał em dwie albo trzy sekundy. Nic. Szklane drzwi przepuś cił y mnie usł uż nie. Przeskoczył em wykop, wsiadł em do horneta i cofną ł em się, ż eby zobaczyć rejestrację opla. Był a niemiecka. W ś rodku z barwnej mieszaniny rzeczy sterczał golfowy kij. Miał em nad czym myś leć wł ą czają c się do ruchu. Wyglą dał o to na cichy atak epileptyczny, petit mai. Bywają takie, bez drgawek. Mogł a poczuć zwiastuny i dlatego się zatrzymał a, a kiedy weszł a do pawilonu, tracił a już przytomnoś ć Stą d niewidzą cy wzrok i owadzi ruch palcó w, drapią cych koł nierzyk. Ale mogł a to być też symulacja. Nie zauważ ył em jej opla na trasie. Co prawda nie był em zbyt uważ ny, a takich aut, biał ych o kanciastej linii, napotkał em sporo! Jak przez powię kszają ce szkł o oglą dał em każ dy zapamię tany szczegó ł. W pawilonie musiał o być co najmniej dwó ch, moż e i trzech, sprzedawcó w. Wszyscy naraz poszli na drinka? Dziwne. Chociaż, co prawda, teraz i to moż liwe. Poszli do kafejki wiedzą c, ż e o tej porze nikt do pawilonu nie zachodzi, a dziewczyna podjechał a, bo wolał a, ż eby to ją naszł o tam, a nie na stacji, nie chciał a dać przedstawienia chł opcom w kombinezonach Supercortemaggiore. Jak naturalnie to się ukł adał o. Prawda? A nie nazbyt naturalnie? Był a sama. Kto w takim poł oż eniu jedzie sam? I co? Gdyby się ocknę ł a, nie odprowadził bym jej do auta. Starał bym się jej wyperswadować dalszą jazdę. A wię c? Radził bym zostawić opla i przesią ś ć się do mnie. Każ dy by tak postą pił. Na pewno bym tak zrobił, gdybym znalazł się tu jako turysta. Zrobił o mi się gorą co. Powinienem był zostać, ż eby wplą tać się w to — jeś li był o w co się wplą tać! Przecież po to tu był em! Diabli! Coraz usilniej przekonywał em siebie, ż e doprawdy stracił a przytomnoś ć i coraz mniej był em tego pewny. Nie tylko tego. Nie zostawia się w taki sposó b handlowego pawilonu, toż to prawie dom towarowy. Chociaż kasjerka powinna tkwić na swoim miejscu. A kasa pusta. Co prawda cał e wnę trze widać na przestrzał z kafejki, z drugiej strony wykopó w. Któ ż mó gł jednak wiedzieć, ż e tu zajadę? Nikt. A wię c tak czy owak nie był o to wymierzone we mnie. Anonimową ofiarą miał em zostać? Czyją wł aś ciwie? Jakż e, sprzedawcy, kasjerka, dziewczyna — wszyscy w tej samej zmowie? To był o mi już fantastyczne. Wię c zwykł y traf. l tak w kó ł ko. Adams dojechał do Rzymu cał y. I sam. A inni? Nagle przypomniał em sobie kij golfowy w polu. Mocny Boż e, przecież takie kije... Postanowił em wzią ć się w garś ć, nawet jeś li się kompletnie zbł aź nił em. Jak zł y, ale uparty aktor wró cił em do sknoconej roli. Na nastę pnej stacji benzynowej poprosił em nie wysiadają c o dę tkę. Przystojny brunet w overallu przyjrzał się moim koł om: pan ma bezdę tkowe. Ale potrzebuję dę tki! Pł acił em patrzą c ku autostradzie, ż eby nie przegapić chryslera, ale go nie był o. Dziewię ć mil dalej zmienił em dobre koł o na rezerwę. Zmienił em, bo Adams zmienił. - Gdy przycupną ł em u podnoś nika, ż ar uderzył na dobre. Podnoś nik nie posmarowany skrzypiał, niewidzialne odrzutowce pruł y niebo nad moją gł ową i te gromowe gł osy przypominał y mi okrę tową artylerię, kryją cą normandzki przyczó ł ek. Ską d takie wspomnienie? Był em i potem w Europie, ale jako oficjalny eksponat, co prawda drugiej klasy, bo rezerwowy, czyli prawie fikcyjny — czł onek marsjań skiego projektu. Europa prezentował a mi swó j godny front, dopiero teraz poznawał em ją jeś li nie lepiej, to bez gali, ś mierdzą ce moczem uliczki Neapolu, ich okropne prostytutki, hotel nawet, jeszcze pysznią cy się gwiazdkami, murszał, obł azili go przekupnie, pornokino był oby niegdyś nie do pomyś lenia obok takiego przybytku. A moż e nie tak, moż e rację mieli ci, co mó wili, ż e Europa rozkł ada się od gł owy, od gó ry? Blacha i narzę dzia parzył y. Umył em rę ce kremem, wytarł em w kleenex i wsiadł em. Otwieranie flaszki ze schweppsem, któ rą kupił em na stacji, trwał o chwilę, bo zapodział mi się scyzoryk z otwieraczem, wreszcie ł ykał em gorzki pł yn, myś lą c o Randym, któ ry gdzieś na trasie sł yszał, jak piję. Zagł ó wek zdą ż ył się rozgrzać od sł oń ca i parzył. Miał em spieczoną skó rę na karku. Na asfalcie u horyzontu pł ywał y metaliczne lś nienia, jakby był a tam woda. Czyż by grzmot? Tak. Grzmiał o. Już chyba i przedtem, kiedy odleciał y odrzutowce, ale każ dy dź wię k sł abszy od bliskiego grzmotu gł uszył nieustanny pomruk autostrady. Teraz wybił się nad jej huczenie, nadł amywał niebo o jeszcze zł otawych chmurach, ale to zł oto nacią gał o nad gó rami zapiekł ą ż ó ł cią.
|
|||
|