Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY. Nieuchronna podróż w czasie. Maciaruk terminuje u badylarza. Kolejne ofiary grzesznej Pelagii. Ksiądz Pyrko proboszczem a Śliwa wdowcem.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄ TY

Nieuchronna podró ż w czasie. Maciaruk terminuje u badylarza. Kolejne ofiary grzesznej Pelagii. Ksią dz Pyrko proboszczem a Ś liwa wdowcem.

 

Musimy odbyć podró ż w czasie, przeskoczyć jednym susem z roku 1981 do roku 1991, aby zaspokoić natrę tną ciekawoś ć, co też porabiają nasi znajomi, przeniesieni w inną konstelację polityczno-obyczajową. Jeś li zostanie podniesiony zarzut, ż e manipulacji czasowej dokonujemy wył ą cznie dlatego, by ominą ć stan wojenny, któ rym owa dekada został a napię tnowana - to odeprzeć go ł atwo. Przecież wybitne osobistoś ci ró ż nego kalibru gł oszą obecnie, ż e przed ich pojawieniem się na firmamencie Trzydę by przypominał y grzą ską topiel, poroś nię tą jeno paprocią i czerwonym gwiezdnikiem, a nieszczę ś ni tubylcy skazani byli na spoż ywanie muchomoró w i ruskiego zioł a, co doprowadził o do wyludnienia miasteczka oraz powszechnego zdziczenia. Nic dodać nic ują ć.

Tu dygresja. Podobnie rozumował Melchior zwany Kuternogą. Doszedł szy wieku mł odzień czego utrzymywał uparcie, ż e zanim się urodził, ś wiat nie istniał. Wmawianie weń jakoby miał matkę, lub co gorsza jaką ś babkę zrodzoną podobno przez prababkę - jest podstę pnym kł amstwem; on pojawił się samorzutnie, a wraz z nim wszystkie otaczają ce go przedmioty, pojazdy, czworonogi. Zaczepiał spokojnych przechodnió w, woł ają c: „Ja ciebie zrobił em! ”, „Tyś moim dzieł em! ” albo jeszcze inaczej. Litoś ciwi ludzie odwieź li go do psychiatry, któ ry stwierdził zaawansowany debilizm i wsadził biedaka do domu bez klamek, gdzie wkró tce dokonał ż ywota. Koniec dygresji.

Z drugiej strony, zważ ywszy iż pewne elementy ż yciorysó w muszą być przez tok wydarzeń ujawnione (co wymagał oby nuż ą cej retrospekcji) odfajkujemy skró towo dekadę w tym rozdziale i bę dziemy mieli ś wię ty spokó j. A wię c:

Adam Rak wygrał niespodziewanie konkurs na dyrektora Wytwó rni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Uż ytku, w któ rej był dotą d zatrudniony na podrzę dnym stanowisku. Udał o mu się kupić kilka nowych maszyn, pijakó w z Bukowskim na czele wyrzucił, inż yniera Kajdyra przekazał prokuratorowi. Na taś mę wprowadził nowe wzory nocnikó w: owalne, kwadratowe, sześ cioką tne, stoż kowe, wklę sł e i wypukł e. Odznaczał y się pastelową kolorystyką i malunkami w stylu disneylandu. Produkcja szł a peł ną parą, a zbyt okazał się ogromny. Tak bowiem czł owiek jest skonstruowany, ż e nie baczą c na wszelkie wichry dziejowe - jeś ć i wypró ż niać się musi.

Poza tym ruch kadrowy w firmie ograniczył się do dwó ch osó b. Wywieziony na taczkach majster Ś liwa wró cił na swoje dawne stanowisko, natomiast przewodniczą cy „Solidarnoś ci”, Maciaruk, został internowany. Po trzech dobach, trzech godzinach i trzech minutach zwolniono go, lecz Rak odmó wił ponownego przyję cia do pracy. Oś wiadczył kró tko i wę zł owato:

- U nas przestali pł acić za gardł owanie. Idź pan sobie rozrabiać u prywaciarza.

Maciaruk z rady skorzystał i zatrudnił się u ogrodnika Ś widerskiego przy uprawie pomidoró w. Z dwó ch wzglę dó w był to czyn heroiczny - pracodawca okazał się wymagają cym nerwusem, a w porze zbioró w otaczał a dział acza agresywna czerwień owocó w, natarczywie przypominają ca komunę, panoszą cą się na zewną trz szklarni.

W drodze do domu Ś liwa mijał ogrodnictwo Ś widerskiego. Ilekroć dostrzegał swego antagonistę, pozdrawiał go grzecznie:

- Szczę ś ć Boż e, panie Maciaruk. Pomidorki dojrzewają?

Stan wojenny w Trzydę bach objawił się w postaci porucznika i trzech szeregowcó w. Przyjechali gazikiem, zakwaterowano ich w ratuszu. Zima wó wczas był a tę ga, ś nieg walił z pochmurnego nieba bez litoś ci, popę dzany wiatrem. Telewizyjne prognozy pogody brzmiał y jak komunikaty z placu boju: szosy nieprzejezdne, pocią g utkną ł w zaspach, pasaż eró w ewakuują ś migł owce, pierwsze ofiary biał ej ś mierci, tragiczny karambol na autostradzie. I tak dalej, a wszystko ilustrowane zdję ciami podbiegunowego krajobrazu.

Ż oł nierze wraz z milicjantami, odziani w sł uż bowe koż uchy, począ tkowo patrolowali ulice regularnie, potem coraz rzadziej, bo porucznika poderwał a Pelagia i cał ymi dniami przesiadywał u niej. Zaprzyjaź nił się nawet z rudowł osym Benjaminem, w któ rym kieł kował a nadzieja, iż ż ona zechce zostać panią oficerową, wreszcie da zgodę na rozwó d i wyniesie się z mieszkania w odległ e strony. Wspó lnie gapili się w mał y ekran a czasem, przy obfitszym poczę stunku, Ben brał gitarę i wyś piewywał ró ż noś ci.

Niestety, zima się skoń czył a, gazik wraz z zał ogą ukradkiem wycofał się do garnizonu a powró cił koszmar. Otó ż Pelagia zaczę ł a gorliwie odwiedzać brata badylarza, chociaż dotą d bliż szych kontaktó w z nim nie utrzymywał a, z uwagi na niechę ć bratowej. Zdaniem tej poboż nej niewiasty nader swobodne obyczaje Pelagii woł ał y o pomstę do nieba; ilekroć dostrzegł a jej wypacykowane oblicze, dziwił a się:

- Jeszcze piorun nie strzelił w twoją wś ciekł ą cipę? Pewnego razu Ś widerski przył apał siostrunię, gdy z Macia-rukiem tarzał a goliznę po sadzonkach w celu rozpustnym.

- Ty wywł oko! - wrzasną ł aż szkł o szklarniowe zabrzę czał o. - Dupą plony mi niszczysz?

Wyrzucił brutalnie Pelagię za pł ot oznajmiwszy, ż e jeś li oś mieli się kiedykolwiek pojawić w posiadł oś ci, wyszczuję ją psami. Natomiast terminator ogrodniczy uderzony został po kieszeni; potrą cił mu czterdzieś ci procent poboró w za straty rzeczowe, a dalszych dwadzieś cia za straty moralne. Maciaruk pró bował bronić się Kodeksem Pracy i ró ż nymi paragrafami, no pewnie, gdyby wsiadł mu na pensję dyrektor Pewnusi, miał by zaraz strajk protestacyjny, o petycjach do Sejmu i ONZ nie wspominają c. Ś widerski tylko rechotał, gdyż wyż szoś ć sektora prywatnego nad pań stwowym ujawnił a się bez obsł onek:

- Maciaruk! Nie podskakuj, bo wyciepnę na zbity pysk i bę dziesz sobie trawkę skubać po poł oninach.

Wobec niesprzyjają cych okolicznoś ci musiał spotykać się z Pelagią w jej sypialni, co przepeł nił o Benową czarę goryczy: najpierw palant wyś wię cony, teraz kutas niezależ ny i samorzą dny. Zapachniał o mordem, wą tek kryminalny wisiał na wł osku. Lecz oto na scenę wtargnę ł a Sił a Wyż sza w osobie niejakiego Pierangelo, turysty wł oskiego, któ ry zabł ą dził w dzikich ostę pach sł owiań skiej krainy, trafiają c pechowo do Trzy-dę bó w. Zatrzymał się parę dni, gdyż jego fiat ritmo wymagał niezbę dnej naprawy. Pelagia okazji nie przegapił a i oczarowany jej wdzię kami podró ż nik uwió zł damę do sł onecznej Italii.

Benjamin odż ył. Powię kszył zespó ł „Bolko” o perkusję i trą bkę, po czym wystartował na Piknik-Country w Mrą gowie odnoszą c duż y sukces, bo wystę py transmitował a telewizja. Niebawem też utwory jego pió ra i kompozycji, ballada o Ateuszu ró wnież, znalazł y się na pł ycie dł ugograją cej, docierają c pod strzechy. Ubierał się teraz w wypuszczoną na spodnie bluzę obszytą frę dzlami, rudą czuprynę chował pod kowbojski kapelusz z szerokim rondem, zę biska szczerzył jak reklama pasty do zę bó w. Gdzie się pojawił, oblegał y go podlotki, a on nie szczę dził im autografó w na swych barwnych zdję ciach. W cią gu roku stał się sł awny i bogaty, co w pewnym stopniu wynagrodził o mu udrę kę mał ż eń ską.

Okoł o poł owy lat dziewię ć dziesią tych zasną ł w Panu ksią dz doktor Macią g, absolwent teologii Uniwersytetu Katolickiego, postać ze wszech miar zasł uż ona dla ewangelizacji społ ecznoś ci trzydę bskiej. On to pierwszy przypuś cił szturm na bastiony ateizmu, odnoszą c sukcesy wyraziste choć poł owiczne. Jednakż e zmagania z fał szywym ś wię tym tudzież mnisia zdrada we wł asnych szeregach nadszarpnę ł y jego organizm. Legł na ł oż u boleś ci, by już nie powstać. Po stokroć miał rację jego wierny uczeń, ksią dz Pyrko, gdy swą mowę poż egnalną nad trumną zakoń czył wzniosł ymi zdaniami:

- Poległ na polu walki z bezboż nym ustrojem. Wstę puje ninie w niebiosa przy wtó rze trą b archanielskich, a ś wię ty Piotr Klucznik w bramie raju obejmuje go braterskim uś ciskiem. Pozostanie w naszej pamię ci jako niestrudzony bojownik o ś wię tą sprawę, ś wietlany przykł ad dla wą tpią cych, natchnienie dla kroczą cych jego ś ladem.

Opustoszał y posterunek, z woli kurii biskupiej, obją ł ksią dz Pyrko. Zmę ż niał ostatnimi czasy - brzuszek krą gł y, stateczne ruchy, gł os znamionują cy pewnoś ć siebie. W przeciwień stwie do poprzednika obce mu był y nastroje kontemplacyjne, nie roztrzą sał zawił oś ci doktryny, a tropienie metafizycznego szatana uważ ał za stratę czasu. Swoje posł annictwo lokował przede wszystkim w obrę bie spraw ś wieckich - należ y wyprzeć komunę ze wszystkich przyczó ł kó w i zapewnić Koś cioł owi nieograniczony rzą d dusz.

Do celu zmierzać miał, na razie, mał ymi kroczkami. A to szopka wystawiona pod bocznym oł tarzem, gdzie diabł ó w przybrano w mundury wojskowe i milicyjne, a to modł y o przywró cenie wolnej ojczyzny, a to pokazywanie zają czkó w poł ą czone ze zbiorową recytacją haseł: „Zima wasza, wiosna nasza” albo na odwró t „Wiosna wasza zima nasza”; pory roku zmieniał y się szybko a wraz należ ał o zawoł ania wiernych modyfikować. Duż ą wagę przywią zywał do tajnych mszy w gę stwinie leś nej dla czają cych się tam konspiratoró w. Był o ich kilkunastu, ukrywali się przed Sierż antem i jego mundurowymi pachoł kami w dziuplach stuletnich dę bó w. Znakomicie funkcjonował zaszyfrowany system ł ą cznoś ci, oparty na uhaniu sowim sposobem lub wystukiwaniu o korę drzew alfabetem Morse'a, co skutecznie imitował o aktywnoś ć dzię cioł ó w. Ksią dz Pyrko skradał się z posł ugą duchową w przebraniu baby zbierają cej chrust; towarzyszył mu zaufany ministrant zamaskowany strojem Czerwonego Kapturka.

Wyprawy wymagał y samozaparcia i odwagi, gdyż w ostę pach zwierz grasował dziki, a czasem nawet dał o się sł yszeć poszczekiwanie psó w tropią cych. Bywał y chwile grozy, szczegó lnie o zmroku, gdy tylko ż arliwa modlitwa pomagał a duszpasterzowi osią gną ć kres wę dró wki.

Kiedyś kroczył leś nym duktem opodal matecznika konspiratoró w, gdy przed nim ukazał się drwal pijaniusień ki jak bela. Jechał rowerem, to znaczy: usił ował jechać, bowiem co kilkanaś cie metró w jakiś przekorny pień zagradzał wehikuł owi drogę i kierowca spadał z siodeł ka mię dzy mchy i porosty. Klą ł wó wczas szpetnie a ominą wszy przeszkodę startował ponownie z wytrwał oś cią godną podziwu. Otó ż drab ó w, ujrzawszy babę z wią zką chrustu na plecach, przypomniał sobie ż e jest mę ż czyzną. Ponieważ zaś chruś ciara zdał a mu się mł ó dką, zatoczył się ku niej i na ziemię powaliwszy, się gną ł pod sukienkę. Ksią dz Pyrko zdrę twiał z przeraż enia i zaczą ł się modlić do ś wię tego Jerzego, pogromcy smokó w. Pomogł o. Drwal, pogmerawszy koł o sedna, nagle odskoczył jak oparzony:

- O kurwa, baba z jajami!

Był to czł ek prymitywny, wł adają cy ubogim sł ownictwem, lecz ż ywią cy zabobonny lę k wobec wybrykó w natury; wytrzeź wiawszy bł yskawicznie, uciekał aż się za nim kurzył o. Tymczasem wokó ł rozlegał o się zewszą d uhu uhu uhu, na przemian z kukaniem w ró ż nych tonacjach lub dzię cioł owym alarmem: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki (SOS). To konspira gł osił a wszem wobec, ż e w pobliż u pojawił się reż imowy siepacz. Ale ż aden skubaniec nie wylazł z dziupli by pomó c proboszczowi. Musiał przez godzinę ś piewać Psalmy Dawidowe, umó wione hasł o, nim zalę knione owieczki zebrał y się wokó ł pasterza, któ ry omalż e nie został zgwał cony drugi raz w swym mł odym ż yciu.

W roku 1985 syn Ś liwó w, Piotr, zdał maturę i wkró tce potem egzamin na uniwersytecką polonistykę. Wydoroś lał, zapuś cił sobie hiszpań ski wą sik, wł osy przystrzygł na jeż a. Teresa nie mogł a się nadziwić, jaki podobny do ojca - wzrost, kanciaste rysy, usposobienie. Zwł aszcza skrytoś ć syna ją denerwował a bo do zwierzeń nie skory, każ de sł ó wko musiał a zeń wycią gać. A ż e do studió w zabrał się z neoficką gorliwoś cią i poza lekturą ś wiata nie widział, wymyś lał a mu czasem od moló w ksią ż kowych. Gdy rodzice zagadnę li jak wyobraż a sobie przyszł oś ć, oś wiadczył:

- Mam ustalony sposó b na ż ycie. Bę dę belfrem, tutaj, w Trzydę bach. Chcę zają ć miejsce opuszczone przez Ateusza Pokornego. Ktoś musi to przecież zrobić.

- No, no! - zdziwił się Ś liwa.

- Obyś tylko nie skoń czył jak on - w gł osie Teresy zabrzmiał a matczyna troska.

Od pewnego czasu Teresa skarż ył a się na bó l piersi. Ś liwa począ tkowo zlekceważ ył jej narzekania, lecz gdy zaczę ł a w nocy popł akiwać, przestraszył się i zaprowadził do lekarza zakł adowego. Zbadał Teresę, dał skierowania na prześ wietlenie i do Kliniki Onkologicznej. Dowiedziawszy się, ż e przyszł a z mę ż em, wywoł ał Ś liwę z poczekalni.

- Dopilnuje pan, ż eby ż ona zrobił a wszystkie badania? Nowotwó r nie musi być zł oś liwy, wystarczy kosmetyczny zabieg i po kł opocie. Na wszelki wypadek weź mie się wycinek. Bez obaw, szanowna pani, to nie boli.

- Czy rzeczywiś cie muszę mieć anioł a stró ż a? - odezwał a, się Teresa lekko zniecierpliwiona.

- Tak lepiej - odrzekł konował uś miechają c się obł udnie. - W nawale codziennych zaję ć ł atwo zapominamy o terminach wizyt; mą ż wyglą da na troskliwego, bę dzie czuwał.

Za drzwiami Maleń ka przyjrzał a się z komiczną uwagą staremu.

- Nigdy nie przypuszczał am, ż e twoja kosmata facjata moż e się komuś kojarzyć z duchem opiekuń czym.

- Widocznie pozory mylą - odparł, pocierają c dł onią nie-golony policzek.

Na ulicy wzię ł a go pod rę kę. Wś ró d potoku oboję tnych przechodnió w, przytł oczeni monotonnym szumem przejeż dż ają cych pojazdó w - byli sami. Zacisnę ł a mocno palce. Czuł a się jak wę drowiec, któ remu niespodziewanie droga urwał a się nad przepaś cią. Wię c taki ma być koniec? Dlaczego wł aś nie teraz? I ten bó l, poż erają cy zdrowe tkanki, nawet tego los mi nie oszczę dził?

- Daj chusteczkę.

Wytarł a natrę tne ł zy; z trudem tł umił a pł acz, wargi jej drż ał y.

- Hiruś, jak wy sobie dacie radę beze mnie?

- Moja droga, gdyby każ dy pacjent wpadał w grobowy nastró j, ś wiat nie miał by problemó w demograficznych. Ludzie wykoń czyliby się sami. Ską d u ciebie, dziewczyno, tyle czarnowidztwa?

- Przeciwwaga niezmierzonych pokł adó w optymizmu, któ re tkwią w tobie.

Nazajutrz rentgen wykazał co miał wykazać, chirurg zaś pobrał wycinek odpowiedniej wielkoś ci i oznajmił, ż e poś lą go do Poznania do analizy.

Dwa tygodnie pó ź niej Ś liwa dowiedział się wyniku: nowotwó r zł oś liwy. Wló kł się do domu na oł owianych nogach, ze ś ciś nię tą krtanią, przytł oczony ś wiadomoś cią, ż e ma najbliż szej osobie przekazać wyrok. Tak, wyrok, gdyż szansa iż po operacji nie bę dzie przerzutó w był a mizerna. Jego intymny ś wiat (mawiał czasem: potró jny, bo Maleń ka, Piotruś i on), waż niejszy niż wszystko co dział o się dookoł a - miał się rozsypać. Miotał się mię dzy buntem a rozpaczą, zmoczony strugami deszczu, któ rego nie dostrzegł, po dziecię cemu bezradny.

- Czemuś nie przeczekał ulewy? - powiedział a Teresa na jego widok.

Bł ysk domysł u w oczach, no tak, jej intuicja zawsze trafiał a w dziesią tkę, rozumieli się bez sł ó w.

- Przebierz ubranie bo się przezię bisz.

Sucha koszula i szlafrok. Nabił fajkę drż ą cymi palcami i ć mił czekają c, aż Teresa skoń czy kuchenne porzą dki. Wreszcie usiadł a w swoim fotelu i odsapnę ł a z ulgą.

- No, jeszcze jeden dzień mam zaliczony.

- Rachujesz dni?

- Ż ebyś wiedział. Niebawem zacznę odliczanie ostateczne. Ku finał owi na cmentarzu. Masz ochotę na kieliszek? Kupił am starkę.

- Daj.

Stuknę li się szkł em: oby nam ż ycie nie obrzydł o.

- Ja chyba dostaję fioł a od tego czekania - powiedział a odstawiają c kieliszek. - Są dzą c po twej minie, Poznań nadesł ał wreszcie wyniki?

- Tak.

- Zł oś liwy?,

- Tak. Nie martw się na zapas, nowotwó r sutka jest najmniej groź ny, przerzuty zdarzają się rzadko.

- Aha, impreza zacznie się od amputacji. Pojmuję. Có ż ty, sierotko, poczniesz z babą o jednym cycuszku? Wybrakowany element.

Dolał a sobie wó dki, wypił a jednym haustem, potem rozbeczał a się jak skrzywdzone dziecko. A gdy leż eli już na tapczanie, wpatrzenie w mrok, zasł uchani we wł asne ponure myś li - odezwał a się gł osem przeraź liwie spokojnym:

- Staruszku, mam ż yczenie.

- Co tylko zechcesz, Maleń ka.

- Jeś li medycyna skapituluje, nie zostawisz mnie w szpitalu. Chciał abym ostatnie dni spę dzić w domu. Obiecaj, bę dę spokojniejsza.

- Dobrze, przyrzekam. Dlaczego mamy zaprzą tać sobie gł owy akurat najgorszą moż liwoś cią?

- Bo nadzieja jest matką gł upcó w.

Po operacji Maleń ka przebywał a jeszcze tydzień w zatł oczonym szpitalu; wypisano ją na wł asne ż ą danie.

- Chyba należ y mi się przytulniejszy ką t - powiedział a do mę ż a - niż to wyrko na korytarzu, wokó ł któ rego snują się cienie skazań có w. Zabieraj mnie stą d natychmiast.

W domu przez pierwsze dni leż ał a otę piał a, wpatrują c się w okno, do domownikó w odzywał a się rzadko i monosylabami. Ochota do ż ycia wracał a jej stopniowo: najpierw zaż ą dał a radia na nocny stolik, by sł uchać muzyki od rana do wieczora, potem zaczę ł y ją interesować filmy telewizyjne, a wreszcie wypę dził a z poś cieli ciekawoś ć, co tam jej mę ż czyź ni pichcą na obiad. U Hirka talentu kulinarnego za grosz, wolał a osobiś cie dopilnować kuchni. Stan podgorą czkowy ustą pił, szwy goił y się dobrze tylko bandaż spowijają cy klatkę piersiową krę pował nieco ruchy.

- Bawimy się w loterię, synku - pokpiwał a - przerzuci, nie przerzuci.

- Kto?

- Ten raczek, mó j drogi. Zwierzą tko chytre, moż e już się w okolicy zał apał o?

- Co też mama wygaduje - protestował bez przekonania Piotruś - Wywoł ywanie wilka z lasu.

- Trzeź wa analiza sytuacji, ż adne tam wywoł ywanie. Wolał byś ż ebym tryskał a zał ganym optymizmem?

- Wolał bym. Nie cierpię krakania. Ojciec zresztą też nie.

- Có ż za los, w tej chał upie nie ma do kogo ust otworzyć! - rozł oś cił a się.

Teresa umierał a. Wszystko odbył o się jak na przyspieszonym filmie. W poł owie stycznia lekarze stwierdzili przerzuty w kilku miejscach i zaordynowali naś wietlania. Jeź dził a dwukrotnie w cią gu tygodnia do Szczecina pod bombę kobaltową, bez widocznego rezultatu. Najpierw skó ra na klatce piersiowej poczerwieniał a jak rozległ a blizna po oparzeniu, potem zaczę ł a puchną ć, pę cznieć, rozdymać się. Nowotwó r szukał sobie miejsca, chciał wydostać się na ś wiatł o dzienne. W marcu ordynator zatrzymał Maleń ką w klinice, szpikowano ją chemikaliami i ś rodkami przeciwbó lowymi. A na począ tku kwietnia przysł ał a mę ż owi kartkę: Już czas. Przyjeż dż aj. Obiecał eś.

Wzią ł urlop z pracy i taksó wką przywió zł ż onę do domu. Wychudł a, jadł a coraz mniej, przeł ykanie zaczę ł o sprawiać trudnoś ci. Jeszcze mogł a mó wić, choć sł owa wydobywał y się z krtani chropawe. Począ tkowo usił ował zają ć jej uwagę bzdurzeniem o sprawach nieważ nych, pló tł co ś lina przyniosł a, byleby zapomniał a o swym przemijaniu. Zdobył a się na uś miech:

- Jesteś kochany, Hiruś. Ale nie trzeba się wysilać. Oboje wiemy, ż e to się wkró tce stanie. Po chwili:

- Mił o w naszej chacie. I znó w po dł uż szej pauzie:

- Zawsze cię kochał am. Pamię taj o mnie.

Siadywał na tapczanie, ś ciskają c jej osł abł ą dł oń i milczał. W nocy tulił do siebie, jakby chciał przelać w zmaltretowane ciał o swą energię ż yciową. Wsł uchiwał się w chrapliwy oddech, przerywany ję kami bó lu. Jeszcze nie mó gł się pogodzić z myś lą, ż e Maleń ka odejdzie bezpowrotnie i zostanie sam. Dlaczego? Ma dopiero czterdzieś ci lat, mogł aby doż yć staroś ci. Czemu wł aś nie ona, ta skromna, cicha, ludziom ż yczliwa kobieta?

Piotrek codziennie przynosił jakiś bukiet, pokó j pachniał jak oranż eria, pulsował paletą koloró w. Wieczorem Ś liwa sadzał ż onę na fotelu, otulał kocem, a syn po turecku na podł odze obok matki. Starał się wykrzesać z siebie odrobinę rozmownoś ci, opowiadał urywanymi zdaniami o studenckim ż yciu, pierwszy rok, nowe ś rodowisko, każ dy drobiazg w jego relacji urastał do rangi wydarzenia. Wpatrywał a się natarczywie w swoich mę ż

czyzn, jakby w obawie, ż e w zaś wiaty zabierze ich obraz nie doś ć wyrazisty. Stary widział ką tem oka jak zaciska wargi, by bó l nie wydostawał się krzykiem, jak cał ą sił ą woli zmusza ramię, by przesunę ł o się w stronę gł owy Piotrusia i dł oń mogł a go pogł adzić po wł osach.

Niebawem przestał a w ogó le jeś ć; aby dać choć trochę pł ynu musiał sił ą rozwierać zę by, poł owa wyciekał a na powró t ką cikami warg. Czasem chciał a coś powiedzieć, lecz sł owa zamieniał y się w nieartykuł owane dź wię ki. Tylko oczy wcią ż się weń wpatrywał y i dostrzegł w nich na przemian to czuł oś ć, to rozpacz. Potem zaczę ł a tracić ś wiadomoś ć - nadeszł a agonia.

Przebudził go kurczowy chwyt palcó w. Teresa patrzył a przytomnie, wzrok wę drował od mę ż a ku otwartemu oknu i z powrotem. Zrozumiał. Wzią ł ją na rę ce jak dziecko i podszedł do parapetu.

Na zewną trz wstawał wiosenny rozsł oneczniony ranek. Ró ż owo kwitł y jabł onie, gał ę zie wiś ni pokryte był y ś nież ystymi pł atkami. Dział ki pracownicze, rozcią gają ce się opodal, wyglą dał y jak wielka ł ą ka, wymalowana pastelową zielenią, seledynem, fioletem i ż ó ł cią, zakoń czona szerokim szlakiem pł oż ą cej się pigwy, teraz rozpł omienionej tysią cami kwiató w. W oddali spię trzona na wzgó rzach puszcza, przypominają ca bukiet cieni o ró ż nej intensywnoś ci. W stronę jeziora szybował y ł abę dzie, biał e smugi na bł ę kicie. Przy domu uwijał y się jaskó ł ki, budują ce gniazda pod okapem dachu, podobne do czarnych pociskó w, wystrzelonych bezł adnie w przestrzeń.

Maleń kiej pł ynę ł y ł zy po policzkach. Ś liwa bał się poruszyć; tkwił jak posą g ze swym najdroż szym cię ż arem w ramionach, aż Teresa przestał a oddychać. Poł oż ył ją wtedy na tapczanie, padł na kolana i cał ują c martwieją cą dł oń zaczą ł rozpaczliwie szlochać.

Pogrzeb miał a skromny, przyszł o kilkoro znajomych i parę bab-ż ał obniczek, któ re wcią ż urzę dują na cmentarzu, uważ ają c za swó j obowią zek uczestniczenie w każ dej ceremonii. Przed zamknię ciem trumny Ś liwa ucał ował woskowe czoł o ż ony, a Piotr przybrał ciał o ró ż ami. Bezkresny spokó j spł yną ł na twarz Teresy, rysy zł agodniał y, wargi rozchylane w pó ł uś miechu, drobne dł onie spoczę ł y swobodnie na sercu. Mizerię ż ywota zostawił a poza sobą, wszystkie jej ż onine i matczyne troski powszednie, cał ą tę szamotaninę mię dzy marzeniem a obowią zkiem, mię dzy kochaniem i mę ką istnienia.

Stary z kamiennym obliczem rzucił pierwszą grudę ziemi na trumnę. Zasł onił twarz spracowanymi ł apskami, każ de uderzenie cię ż aru, spadają cego z ł opat grabarzy na trumnę, odczuwał jak cios we wł asne plecy. Obok Piotr poł ykał ł zy. A potem nie był o już Maleń kiej, został im kubik ziemi, uformowanej w sześ cian, przykryty kwiatami. Ludzie się rozeszli, a oni jeszcze dł ugo stali w milczeniu rozpamię tują c pustkę, któ ra wdarł a się w ich ż ycie.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.