Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ CZWARTY. Znikająca bestia. Biuralista Rak próbuje naprawić świat. Ślepota dyrektora Pewnusi. Doktor teologii demaskuje piekielne zwierzę.



ROZDZIAŁ CZWARTY

Znikają ca bestia. Biuralista Rak pró buje naprawić ś wiat. Ś lepota dyrektora Pewnusi. Doktor teologii demaskuje piekielne zwierzę.

 

Dojrzał y wiek Adama Raka przypadł na schył ek owej pię knej epoki, w któ rej kró lował y chwytliwe hasł a: Bogać cie się i Polak potrafi, w prasie odmieniano przez wszystkie przypadki moralno-polityczną jednoś ć narodu, a Polska rosł a w sił ę i ludziom ż ył o się dostatniej. Ś ciś lej mó wią c, jednym ż ył o się coraz dostatniej, a innym coraz gorzej. Jeś li zaś o sił ę chodzi, to przypominał a ona balon rozdę ty miliardowymi poż yczkami, któ re dzieci i wnuki bę dą spł acać do - za przeproszeniem - osranej ś mierci. Tego jednak Adam Rak ani wiedział, ani się domyś lał. Był czł owiekiem nieprzyzwoicie przecię tnym. Wzrost ś redni, twarz banalna, wykształ cenie nijakie, charakter bez wyrazu, horyzont myś lowy umiarkowany. Szatyn o piwnych oczach, ż onaty, ojciec dwojga dzieci, wł aś ciciel mieszkania dwupokojowego w nowym bloku i malucha bez garaż u. Ż adnych zainteresowań poza telewizją, stosunek do pracy bezpł ciowy, natomiast do alkoholu ż yczliwy. Moż na podejrzewać, ż e niemił osierny Stwó rca ustawił mię dzy Odrą a Wisł ą sztance i tł ucze bez umiaru samych Rakó w.

Powyż sza charakterystyka jest niesprawiedliwa. Owszem, wstą pił do PZPR z czystego oportunizmu, lecz z biegiem czasu zaczą ł dostrzegać w programie partii pewne pozytywy, za któ rą warto był o nadstawiać karku. Powszechne ś wiadczenia socjalne, dostę pne dla wszystkich warstw szkolnictwo, brak bezrobocia, tanie mieszkania i tak dalej. Prawda, ż e ochrzcił dzieci i chadzał do koś cioł a, gdy jednak dewocja mał ż onki przekroczył a granice tolerancji, zbuntował się i zerwał wię zy z parafią. Przyznać ró wnież trzeba, ż e strawę duchową czerpał z lektury klasycznej beletrystyki, nie poprzestają c na telewizyjnej papce. Jednym sł owem jego charakter ulegał zmianom w czasie, krystalizował się w walce sprzecznoś ci, któ rych ż ycie zwł aszcza w latach 1980-1981 nie szczę dził o.

Miał Adam pewną sympatyczną cechę: lubił zwierzę ta, choć z uwagi na miniaturowe rozmiary mieszkania uczucie to funkcjonował o na odległ oś ć, zdalnie sterowane, jeś li się moż na tak wyrazić. Czasem pogł askał kota na podwó rku, przebiegają cemu psu rzucił patyk, zimą dokarmiał ptaszki, lecz ż adnej ż ywiny w domu nie trzymał. Tylko przypadek sprawił, ż e zmuszony był spojrzeć na problem z bliż szej, niejako dotykalnej perspektywy.

Wracał kiedyś ze spaceru, wesoł o podś piewują c, bo dzień sł oneczny i nieoczekiwana premia w portfelu - a tu coś ociera się o nogawkę i pomiaukuje. Patrzy - niby kot, ale wię kszego kalibru; maś ć prą ż kowana, wię c chyba nie kot; morda bezczelna, wą s gę sty, kł y jak nie przymierzają c u buldoga. Na pewno nie kot. Stworzenie ł eb zadziera, w oczy popatruje i tak ł aszą c się przymilnie podą ż a krok w krok za Adamem, pod sam dom.

- Gdzie ja bę dę ciebie trzymał w tej naszej dziupli na szó stym pię trze - perswaduje Rak - idź sierotko swoją drogą,

- Miauuu, miau miau.

- Samym mlekiem nie wyż yjesz, bidulinko, a z mię sem kł opoty.

- Miiiau!

- Myszy w bloku brak, a zresztą diabli wiedzą czy byś je ż arł.

- Miau mi...

Tak gawę dzą c a przekomarzają c się weszli do windy. Przy drzwiach jednak niby-kot przepadł bez ś ladu. Odetchną wszy z pewną ulgą, Adam wkroczył do mieszkania. Zjadł obiad, to znaczy ł ykowatą kurę z ziemniakami, popił kompotem i bez entuzjazmu przepytał starszą pociechę z lekcji. Jeszcze musiał wysł uchać codziennej porcji narzekań ż ony, tym razem na temat opieszał ego zał atwiania wczasó w w Buł garii. Poł owicę los mu wyznaczył urodziwą, lecz gderliwą nad wyraz; pomiatanie rodzajem mę skim wyssał a z mlekiem matki. Odetchną ł z ulgą, gdy wyniosł a się do kuchni; mó gł wreszcie zają ć się gazetą. Chce sią ś ć w fotelu, a tu dziwne zwierzę rozwala się na jego miejscu i pomrukuje zadowolone.

- Któ rę dyś wlazł, kocurze? - zdziwił się. - Oj, dostanie nam się, bo Ania dziś wstał a lewą nogą. Gdy poznasz ją bliż ej, bę dziesz zmykał, gdzie pieprz roś nie.

To coś pokrę cił o ł bem ze zrozumieniem, wię c pogł askał sierś ć jedwabistą, a elektryzują cą jak sztuczne tworzywo.

- Wstawię się za tobą.

Napeł nił talerz mlekiem; w okamgnieniu był pusty. Zgarną ł resztki z obiadu; zniknę ł y natychmiast, nawet chrupania kurzych koś ci nie usł yszał. Oho - pomyś lał - zgł odniał o nieboractwo.

- Umó wmy się: bę dę cię woł ał Kubuś, dobrze? Ż ona wró cił a i zaczę ł a demonstracyjnie sprzą tać.

- Sł uchaj, Aniutka, przydał by nam się kot.

- Zwariował eś? Ż eby mieszkanie zapaskudził?

- Mił e zwierzę. Dzieci się ucieszą.

- Nigdy! A moż e już przywlokł eś jaką ś pokrakę?

- Wł aś nie..

- Gdzie jest?

- Wlazł pod kaloryfer.

Z miotł ą w garś ci ruszył a do ataku. Intruza wszakż e nie znalazł a, chociaż przetrzą snę ł a każ dy ką t.

- Kpiny sobie ze mnie urzą dzasz?

Wzruszył ramionami i wsadził nos w gazetę. Nie ulegał o wą tpliwoś ci, ż e stworzenie posiadł o cudowną umieję tnoś ć znikania w chwili zagroż enia. Istniał o jednak niebezpieczeń stwo, ż e moż e pojawić się w niestosownych momentach, co mogł oby wywoł ać lawinę komplikacji. Należ ał o je nieco wytresować.

Po pewnym czasie starania Adama odniosł y skutek. Kubuś materializował się, gdy tylko zabrzmiał o jego imię, a przepadał bez ś ladu na rozkaz: znikaj! Ró sł szybko i okazał o się niebawem, ż e Rak zafundował sobie tygrysią tko, tygryska, w koń cu tygrysa dł ugiego pó ł tora metra (nie liczą c ogona) i wyglą dają cego nader groź nie. Zwierzę okazał o się mał o absorbują ce, a w miarę przybierania na wadze, wrę cz samowystarczalne: przeszł o na wikt pozadomowy. Czym i gdzie się ż ywił o, Bó g wie. Przywią zał o się do tego stopnia, ż e towarzyszył o Adamowi nawet w podró ż ach sł uż bowych do odległ ych miejscowoś ci. Każ de sł owo pana był o dla niego zrozumiał e, a polecenia wypeł niał o z wyraź nym zadowoleniem, czego dowodem radosne pomruki i merdanie ogonem. Oczywiś cie chwost poruszał się nie w poziomie jak u psa, tylko w gó rę i w dó ł; czasem walił o podł ogę niby w bę ben, aż echo tego tam-tamu rozchodził o się po okolicy.

Adam przywykł do dziwnego zjawiska, ponieważ, jak wiadomo, są na ziemi sprawy, o któ rych się nikomu nie ś nił o. Rychł o też wycią gną ł wniosek, ż e powstał y sprzyjają ce okolicznoś ci, z któ rych powinien skorzystać. Był by durniem, gdyby nie skorzystał, zachowują c daleko posunię tą ostroż noś ć. Jako czł owiek przezorny, przed wypł ynię ciem na szersze wody postanowił przeprowadzić pewne eksperymenty w najbliż szym otoczeniu. Okazji nie brakował o. Kiedyś mał ż onka miał a wyją tkowo zł y dzień i zaczę ł a bluzgać nieprzystojnie:

- Ty fajtł apo! Inni się bogacą, a ty przynosisz ż ał osną urzę dniczą pensyjkę i chcesz, ż ebym był a szczę ś liwa? Niedojdo zatracona!

- Ależ Aniu, jestem uczciwym czł owiekiem.

- Jesteś dupą woł ową, popychadł em, beztalenciem!

- Kubuś - zdenerwował się Rak.

Tygrys pojawił się na kanopo-tapczanie. Przecią gną ł się leniwie, ziewną ł i wlepił ż ó ł te ś lepia w panią domu. Oniemiał a, zbladł a, szczę ka zaczę ł a jej kł apać.

- Proszę, kontynuuj - powiedział ze zł oś liwą satysfakcją. Wrzasnę ł a przeraź liwie, zanosił o się na atak histerii.

- Bą dź cicho, skarbie, bo cię poż re. Wyglą da na zgł odniał ego. Omdlał a osunę ł a się na fotel. Tymczasem zwabione krzykiem przyleciał y z są siedniego pokoju dzieci.

- Jaki ś liczny kotek! - zawoł ał a có reczka i dalej gł askać bydlę po ł bie, a trzyletni Kazik uczepił się ogona i usił ował wleź ć na tapczan.

- Znikaj! - rozkazał ojciec.

Po chwili tylko wymię te poduszki ś wiadczył y o obecnoś ci Kubusia. Przynió sł szklankę wody. Chlusną ł ż onie w twarz. Pogroził palcem, zaglą dają c w oczy, gdzie kotł ował a się panika.

- Jeś li jeszcze raz otworzysz swoją niewyparzoną japę, umywam rę ce. On schrupie cię w trymiga. Wię cej szacunku dla ś lubnego, babo.

W tym czasie mieszkanie zaczę ł o bezlitoś nie obnaż ać wszelkie usterki budowlane. Paczył się parkiet, przeciekał y rury, wiatr dą ł nie dopasowanymi oknami. Po bloku krą ż ył a ekipa remontowa, któ ra za sł oną opł atą naprawiał a wł asną fuszerkę. Ró wnież do Rakó w wkroczyli trzej bezczelni faceci w kombinezonach. Adam wskazał co i jak, po czym nieś miał o zapytał o cenę usł ugi.

- Bierzemy po dwa tysią ce. Jak za darmo, szefuniu.

- Dobrze.

Uwinę li się w jedno popoł udnie, animuszu dodawał o im Piwo, któ re w charakterze premii musiał przynieś ć ze sklepu. Obmywszy się nieco, wycią gnę li prawice po swoją dolę.

- Panom należ y się sześ ć kawał kó w - oś wiadczył Adam - a straty wł asne, poniesione wskutek waszego partactwa, ocenił em na pię tnaś cie tysię cy. Z prostego rachunku wynika, ż e pł acicie mi dziewię ć tysię cy, po trzy od ł ebka.

- My?!

- Oczywiś cie. I posł uchajcie, drobni szachraje. Naprawicie bezpł atnie, podkreś lam - bezpł atnie, wszystkie usterki w tym bloku, bo jeś li nie... Kubuś!

Tygrys odcią ł cwaniakom drogę do drzwi. Parskną ł gniewnie, obnaż ają c kł y. Ogonem bił o podł ogę.

- Kubuś, zbierz należ noś ć.

Chwytał zę bami banknoty z rozdygotanych palcó w fachowcó w, któ rzy stł oczyli się w ką cie, pó ł przytomni ze strachu, pobladli. Rak przeliczył pienią dze i wskazał drzwi:

- Won!

Poklepał tygrysa po karku i roześ miał się:

- Dobry Kubuś! Aleś my ich rozumu nauczyli, co?

Przyszł a kolej na zł odziei, któ rzy odwiedzali każ dy nowo zasiedlony dom, zanim mieszkań cy zdoł ali się poznać i zorganizować samoobronę. Panował a dokuczliwa grypa i Rak przed poł udniem został sam w mieszkaniu. Ł ykał piguł ki, co godzina pł ukał gardł o, a nudę zabijał czytają c Kubusia Fatalistę. Od pewnego czasu był a to jego ulubiona lektura, ponieważ widział uderzają ce podobień stwo swego pechowego losu i perypetii bohatera ksią ż ki. Na dzwonek u drzwi nie zareagował, zagł ę biony w opis pewnej sceny mił osnej. Dopiero gdy usł yszał odgł os wytrycha w zamku, unió sł się w ł ó ż ku, obserwują c z zaciekawieniem bieg wydarzeń. W przedpokoju rozległ y się cię ż kie kroki. Po chwili miał przed sobą ponure indywiduum o zaroś nię tej gę bie, z workiem w jednej ł apie a noż em w drugiej:

- Witam - powiedział - przyszedł eś rabować? Co najmniej pię ć lat cię ż kiego wię zienia za napad z bronią w rę ku.

- Gdzie forsa? Gdzie trzymasz dolary?

- A zł oto cię, obwiesiu, nie interesuje?

- Moż e być zł oto. Oddasz dobrowolnie, czy mam pomę czyć?

- Wolisz krugerandy czy raczej sztabki?

- Wszystko.

- To sobie weź. Z banku, przy alei Wolnoś ci numer 18.

- Gardł o poderż nę! - rykną ł drab rzucają c się w stronę ł ó ż ka.

- Kubuś!

Tygrys zł apał rę kę uzbrojoną w nó ż; trzasnę ł y koś ci. Uderzeniem ł apy powalił opryszka na wznak i przysiadł na nim. Zł odziej charczał, Kubuś oblizywał się ł akomie, a Adam, powstawszy z ł oż a boleś ci, przyglą dał się scenie z satysfakcją.

- Wolisz siedzieć czy być zaką ską dla mojego zwierzaka? Wybieraj.

Odpowiedział mu nieartykuł owany bulgot; od wł amywacza bił a fala smrodu.

- Wynieś go, Kubuś, na ś mietnik.

Tygrys pochwycił napastnika wpó ł i ruszył ku drzwiom, roztrą cają c sprzę ty. Ł adunek nie mieś cił się w futrynie; najpierw pró bował przepchać go na sił ę, walą c nogami i gł ową o ś cianę, potem ję czą cego z bó lu chytrze przesuną ł bokiem i wydostał się na klatkę schodową. Adam otworzył okno.

Wkró tce ujrzał zwierzę wloką ce draba przez podwó rko. W piaskownicy bawił y się dzieci, lecz zdawał y się nie dostrzegać Kubusia. Natomiast ujrzał go milicjant; odskoczył przestraszony parę metró w i zaczą ł mocować się z kaburą.

- Znikaj! - krzykną ł Rak.

Tygrys nic, dalej taszczy zł odzieja w stronę ś mietnika. Milicjant już wycią ga pistolet.

- Znikaj, do cholery!

Tygrys rzuca wierzgają cy tł umok mię dzy kubł y i już go nie ma. Teraz oprych na czworakach pielgrzymuje do stó p wł adzy i skamle:

- Zamknijcie mnie, ja obrabiał em mieszkania, zamknijcie mnie natychmiast! Litoś ci, bo ten diabeł zagryzie...

Adam zdenerwował się. Ochł oną wszy nieco, zaczą ł rozmyś lać. Fakt pierwszy: Kubuś nie moż e znikną ć gdy ma kontakt z materialnym przedmiotem. Fakt drugi: jedni tygrysa widzą, inni nie. Dlaczego? Czym wytł umaczyć ten fenomen? Jaki z dzisiejszych obserwacji powinien wycią gną ć praktyczny wniosek? Niestety, znalezienie odpowiedzi przekraczał o moż liwoś ci jego umysł u. Zamkną ł okno. Zegar wybił godzinę, wię c trzeba poł kną ć dawkę antygrypiny, popić herbatą i do ł ó ż ka.

Pogł oski o grasowaniu tygrysa w tutejszej dzielnicy rozeszł y się szybko. Trwał o ś ledztwo, milicja poszukiwał a naocznych ś wiadkó w, tajniacy krą ż yli od domu do domu, wypytują c mieszkań có w. Bezskutecznie, Poza relacją zł odzieja i posterunkowego, któ ry go ują ł, dysponowano jedynie mał o precyzyjnym anonimem:

Rak Adam trzyma w domu tygrysa i szantaż uje bestią uczciwych rzemieś lnikó w, co stanowi zagroż enie dla ż ycia i zdrowia oraz spokojnej pracy ku chwale ojczyzny.

Dzielnicowy, kapral Jó ź wiak, wybrał się do domniemanego gniazda zwierza. Był czł owiekiem odważ nym, lecz na wszelki wypadek na schodach odbezpieczył pistolet. Zadzwonił. Adam, w piż amie, uchylił drzwi, a widzą c mundur speszył się jakby.

- Do mnie?

- Sł uż bowo, panie Rak.

- Proszę wejś ć.

- Mogę dokonać oglę dzin mieszkania?

- Oczywiś cie. Spekulacją się nie zajmuję, handlem walutami też nie.

Kapral, zachowują c konieczne ś rodki ostroż noś ci, z bronią na podorę dziu, zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Nieco dokł adniej zlustrował zwł aszcza wannę.

- Zwierzą t domowych nie hodujecie?

- Jak widać, nie.

- A dzikich?

- To znaczy?

- Na przykł ad mał py. Albo krokodyla. Albo tygrysa.

- Ani mi to w gł owie, panie wł adzo. Ż ona by nie pozwolił a. Zresztą czym miał bym je karmić? Mał piszon wtrzą chnie podczas jednego posiedzenia kilo bananó w, któ rych z braku dewiz kraj nie importuje.

- Hm. Wpł yną ł anonim na pana, panie Rak. Proszę przeczytać. Adam rzucił okiem i uś miechną ł się.

- Nie domyś la się pan kto to mó gł napisać?

- Domyś lam się? Ja wiem na pewno, panie dzielnicowy. Kiedyś zawitali w me skromne progi trzej cwaniacy. Miał em im zapł acić poważ ną kwotę za usunię cie usterek budowlanych Oburzył a mnie podobna bezczelnoś ć. Lokator ma bulić za usł ugę, któ rą ich psim obowią zkiem jest wykonać za darmo, sami przecież robotę sknocili. Mam rację?

- Oczywiś cie, panie Rak.

- Zwymyś lał em ł obuzó w i wyrzucił em za drzwi.

- To by tł umaczył o anonim. Są jednak jeszcze dwaj ś wiadkowie na okolicznoś ć tygrysa.

- Zeznania bandziora mogą być wiarygodne? Wą tpię. A pań ski kolega, o ile mi wiadomo, nie przebywał na sł uż bie?

- Zgadza się. Miał dzień wolny.

- To i wypić miał prawo, sł uż ba cię ż ka. Zresztą ludzie dziś ró ż ne rzeczy widują: a to znaki na niebie, a to Matkę Boską zstę pują cą ku ogró dkom dział kowym, a to archanioł a Michał a walczą cego z czerwonym smokiem pod koś cioł em. Ja, broń Boż e, niczego nie sugeruję...

- Rzeczywiś cie - powiedział milicjant ż egnają c się - ż ycie staje się coraz bardziej skomplikowane.

Wykurowawszy grypę, Adam udał się do pracy. Na swoim biurku zastał maszynopis referatu, przygotowanego przez szefa z okazji narady produkcyjnej. Energiczny dopisek alarmował: Pilne! Natychmiast przeczytać i zgł osić uwagi. Rak oddał się lekturze; to i owo podkreś lił czerwonym oł ó wkiem, na marginesie postawił kilka znakó w zapytania i wykrzyknikó w. Po czym zgł osił się u dyrektora.

- I có ż, panie kolego? Podoba się? Ujmuje sedno sprawy? - szef zacierał dł onie, oblicze promieniał o, a w uszach ć wierkał y mu skowronki samozadowolenia. Był sangwinikiem.

- Jakby to rzec, panie dyrektorze - zaczą ł ostroż nie Adam. - Referat jest do bani, a sedna sprawy w ogó le brak.

- Chyba pan przesadził z krytyką. Rozumiem, zaczyna się moda na opluskwianie zwierzchnikó w, ale ż eby do tego stopnia?

- Pozwolę sobie uzasadnić...

- Myś lę.

- Co znaczy „wył onił y się trudnoś ci obiektywne”? Trzeba napisać, ż e maszynista Bukowski spił się podczas pracy i uszkodził tł ocznię, wskutek czego, zabrakł o do planu pię ć set ró ż owych nocnikó w zamó wionych przez resort przedszkoli. Jak rozumieć zdanie: tu i ó wdzie wystą pił y pewne uchybienia? Zł a technologia, któ rą opatentował inż ynier Kajdyr, a któ rą reklamowaliś my jako sensację na skalę europejską - dał a w efekcie naczynia pierwszej potrzeby z dziurami, a tych nikt nie chciał kupować. Mamy magazyny zawalone nocnikowym szmelcem, ot co. Nie wspomnę już o dozometrze; jest wiecznie Zapchany, czeka remontu od począ tku ś wiata, a tymczasem Wypuszcza produkt w ciapki jadowicie zielone, co powoduje notoryczną obstrukcję u nieletnich dziatek.

- Panie Rak, osoby tu wymienione są obecnie dział aczami zwią zkowymi, wlepię im karę, to oskarż ą mnie o szykanowanie! „Solidarnoś ci”. Czy ja wyglą dam na samobó jcę?

- Ską dż e. Pan, jak czytam w referacie, podją ł konkretne dział ania mają ce na celu wyeliminowanie zaistniał ych trudnoś ci. Wierutne ł garstwo! Ż adnych dział ań a tym bardziej konkretnych. Bukowski jak chlał, tak chleje. Kajdyr dostaje premię co miesią c, a dozometr zaczyna wypisywać na nocnikach antypań stwowe slogany, jakieś „precz”, „hop siup”, „dana, dana”, któ re rę cznie zamalowuje brygada Soł eckiego, wskutek czego rosną koszta produkcji. To ma być gospodarnoś ć?

- Niech się kolega nie unosi, podwyż ka bę dzie. Dawno się panu należ ał a.

- Dzię kuję. Ja tak od serca, bo mi czł owieka ż al. Naprawdę nikt w tej budzie nie dostrzega tygrysa, czają cego się za plecami? Kubuś!

Kubuś kucną ł przed biurkiem, przednie ł apy opierają c o blat i flegmatycznie zabrał się do poż erania dyrektorskich kanapek. Pergamin, w któ ry był y zawinię te, wypluwał na urzę dowe dokumenty.

- Jakiego znó w tygrysa? - zdziwił się dyrektor.

- Tego, co aktualnie rą bie pań skie ś niadanie - odparł Adam, gł aszczą c Kubusia po pasiastym grzbiecie.

- Rozumiem, to z przemę czenia. Daję panu tydzień urlopu. Proszę wypoczywać, unikać wzruszeń, a przywidzenia miną.

Wszelka dyskusja z tym ś lepcem był aby bezcelowa, wiec Rak skorzystał z urlopu. Chadzał na dł ugie spacery, obserwują c koloryt jesieni i ró ż ne zjawiska przyrodnicze, wł aś ciwe dla tej pory roku. Pewnego razu zawę drował w okolicę osiedla, zwanego Zł odziejó wko; wznosili tu sobie imponują ce wille przedstawiciele prywatnej inicjatywy, miejscowi prominenci, dorobkiewicze podejrzanego autoramentu, co maję tniejsi twó rcy. Tutaj rzeczywiś cie rosł a druga Polska, ta lepsza.

Chodzi sobie Adam, chodzi i nagle co widzi? Widzi grubasa, znanego z pierwszych stron gazety, jak krzą ta się w zgrzebnym stroju po obejś ciu, gospodarskim okiem pilnuje porzą dku, rozkazy wydaje, a wokó ł niego maszyny ró ż ne warczą - tu koparka podsię bierna, tam koparka nasię rzutna, ó wdzie betoniarka krę ci bę bnem, pompa hydrauliczna beton leje na stropo-dach, a dź wig niebotyczny pł yty ż erań skie winduje. Cywile pę dzą z taczkami, rekruci dź wigają belki, wię ź niowie pił ują marmury, robota wre, willa roś nie jak na droż dż ach.

Krew nagł a zalał a Raka, wię c woł a Kubusia i kroczą razem ku grubasowi, któ ry - niebezpieczeń stwo dostrzegł szy - cofną ć się chce, lecz za plecami ś ciana pachną ca ś wież ą zaprawą, po bokach manewrują mechanizmy, nie ucieknie.

- Ty ł ajzo! - mó wi Adam. - Na mó wnicy gę ba peł na socjalizmu, a tutaj prywatną dział kę orzesz pań stwowym sprzę tem? Przedsię biorstwa ró ż ne fuchy gratis dla ciebie odwalają? Za materiał y budowlane nie pł acisz? Ty pasoż ytnicza wredoto!

- Milicja! - wrzeszczy grubas trzę są c się jak galareta. Gł os jednak ginie w warkocie motoró w, Rak potrzą sa mu pię ś cią przed nosem, a tygrys szykuje się do skoku. - Weź to zwierzę, daruję napaś ć, ale bł agam: zabierz bestię!

- Strach cię obleciał, grubasku, wypasiony na pań stwowym wikcie. Dopiero dzisiaj Kubusia dostrzegł eś? Myś lał eś, ż e grzeszki ujdą ci bezkarnie, co?

A on niby skruszony, ludzki nagle, dostojeń stwo uleciał o, suwa się boczkiem, metr, drugi, trzeci i nagle ł aps za ł opatę. Zamierza się wś ciekle gotó w Rakowi ł eb rozwalić. Kubuś jest szybszy i stylisko miaż dż y w zę bach. Adam kiwa z ubolewaniem gł ową.

- Proszę, w opresji ką sasz jak kobra. Wszystkich wokoł o byś zagryzł, ż eby wł asną dupę ocalić. A wiesz ty, co trzeba zrobić, gdy ryba cuchnie od gł owy? Odrą bać tę gł owę, im szybciej tym lepiej, moż e chociaż ogon da się uratować.

Grubas nie dał za wygraną; przesuną ł się jeszcze parę kroczkó w i znienacka skacze na drabinę, nogami przebiera po szczeblach uskrzydlony strachem. Tygrys pró buje gonić zbiega, lecz ł apy osuwają się z drabiny, nie nawykł y do takiego urzą dzenia. Cofa się roztropnie dla rozbiegu i potę ż nym susem lą duje na rusztowaniu. Aktywista już pnie się ku drugiej kondygnacji. Kubuś za nim. Balansują naprzeciw siebie po chwiejnym pomoś cie, a Adam z doł u pokrzykuje:

- Bierz dziada!

Lecz nim tygrys wykona skok ostateczny, pę kną nadgnił e deski i grubas spadnie wprost na stertę pustakó w.

Nazajutrz podczas obiadu, Rak swoim zwyczajem rozł oż ył gazetę. W eksponowanym miejscu ujrzał ż ał obną informację, obwiedzioną czarną ramką i opatrzoną zdję ciem grubasa:

Wczoraj w godzinach popoł udniowych, zginą ł tragicznie podczas wypadku na budowie znany i powszechnie ceniony dział acz, towarzysz Anatol Kciuk. Odznaczony wieloma orderami, znany był szerokim krę gom społ eczeń stwa jako czł owiek skromny i pracowity. Poł oż ył niemał e zasł ugi dla rozwoju naszego miasta. Cześ ć jego pamię ci.

Powinni jeszcze dodać - pomyś lał sobie Adam - ż e na stare lata zeszmacił się doszczę tnie i zdradził ideał y swojej mł odoś ci, a za jego przykł adem poszli inni, podważ ają c w narodzie zaufanie do wł adzy.

Ostatnio zaczę ł y się rozluź niać kontakty z Kubusiem. Zdarzał o się, ż e tygrys nie stawiał się na wezwanie, a jeś li już się pojawił, jego pan mó gł stwierdzić niepokoją ce przemiany. Kubuś zaczą ł gwał townie przybierać na wadze, korpus mu spotę ż niał, mię ś nie stał y się twarde jak stal, potę ż na paszcza przejmował a grozą. W mieszkaniu się nie mieś cił, musiał materializować się na skwerze; jego ogon niby pień dę bu tamował ruch na przyległ ych ulicach. Na szczę ś cie wkró tce przenió sł się w wyż sze rejony.

Pewnego razu, bawią c sł uż bowo w stolicy wojewó dztwa, wybrał się Rak na wiec, bardziej z ciekawoś ci niż z wewnę trznej potrzeby. Ledwo się wcisną ł na salę, gdzie bulgotał tł um ró ż norodny, a z megafonó w wiał o odnową i druzgocą cą krytyką. Na scenie, za stoł em prezydialnym, rozwalił się nonszalancko Kubuś. Ł eb się gał pował y, przesł aniają c portret wą satej osobistoś ci, ż ó ł te ś lepia ś wiecił y jak reflektory, rozwarta paszcza ł apał a powietrze, bo duchota w pomieszczeniu niemoż liwa. Jego chwost ogromniasty spł ywał po schodach, wskutek czego kolejni mó wcy, by dostać się do ambony, musieli wykonywać karkoł omne skoki.

Od czasu do czasu Kubuś wycią gał bł yskawicznie pazury, trzask-prask i już nieszczę ś nika pakował do mordy, wierzgają cego, rę koma machają cego, wzywają cego pomocy wszystkich ś wię tych. Kł em go wprzó dy przyszpiliwszy, poł ykał wraz z butami tudzież wszelkim odzieniem i tekstem mowy ś wiatoburczej.

Adam nie mó gł dostrzec ż adnej reguł y w dział aniu tygrysa, ponieważ wydawał o mu się, iż każ dy mó wca gł osi rzeczy sł uszne obok bzdur wierutnych. No, moż e z wyją tkiem trockistó w, któ rzy chcieli pań stwo polskie wysadzić dynamitem i tym samym skazywali się na nieuchronne poż arcie oraz syjonistó w, ż ą dają cych wyją tkowych przywilejó w dla narodu wybranego, co Kubusia wyraź nie wytrą cał o z ró wnowagi; gniewnie parskał, a czasem wrę cz chichotał zł owró ż bnie.

Oszoł omiony obrachunkowym zgieł kiem, wró cił Rak do domu. Powzią ł niezł omne postanowienie, ż e przestanie się -zajmować polityką, a tygrysa puś ci w niepamię ć.

Nieudolnoś ć organó w ś ledczych, któ re knowaniom piekielnego zwierza nie potrafił y poł oż yć tamy - był a oczywista. Czyż bezboż ny instrument upadają cego reż imu, pozbawiony duchowego przewodnictwa kapelanó w, przeż arty wulgarnym materializmem, mó gł się gną ć ku sferom przed okiem zwykł ego ś miertelnika zakrytym? Po stokroć nie! Przygotowują c się do kolejnego kazania, ksią dz Macią g przeanalizował problem z wnikliwoś cią, jaka przystoi doktorowi teologii. Od dł uż szego już bowiem czasu zbierał wszelkie wieś ci o bulwersują cym zjawisku, skrzę tnie je notują c w podrę cznej księ dze. Pozostał o uogó lnić fakty, odkryć ich istotę i wycią gną ć wnioski utwierdzają ce lud boż y w wierze.

Gdy wdrapał się na ambonę, wzrokiem liczą c wiernych, któ rzy tej niedzieli zjawili się mniej tł umnie niż zazwyczaj - tekst kazania popł yną ł jak wezbrana rzeka:

- Ponoć mundurowi i tajniacy szukają znikają cej bestii. Po Trzydę bach i okolicy szukają, a znaleź ć nie mogą lub raczej nie chcą. Drodzy parafianie, nie dziwmy się ich ś lepocie. Czy któ ryś z tych osobnikó w się gną ł choć raz w ż yciu po Nowy Testament? Wą tpię. A znalazł by tam rozwią zanie zagadki. Zajrzyjmy wię c my do „Objawienia” ś wię tego Jana. Oto co gł osi apostoł.

Poszukał w księ dze wł aś ciwego miejsca, ramiona wznió sł ku gó rze by cofną ć przydł ugie rę kawy sutanny i niby orę ż dzierż ą c sł owo objawione, zacytował archaiczny przekł ad księ dza Wujka:

- I zrzucon jest on smok wielki, wą ż starodawny, któ rego zowią diabł em i szatanem, któ ry zwodzi wszystek ś wiat. I zrzucony jest na ziemię i anioł owie jego potę pieni z nim są zrzuceni. Widział em bestię wychodzą cą z morza, mają cą siedem gł ó w i rogó w dziesię ć, a na rogach jej dziesię ć koron, a na gł owach jej imiona bluź nierstwa. A bestia, któ rą m widział, podobna rysiowi, a nogi jej jako niedź wiedzie, a gę ba jej jako paszcza Iwowa. I dał smok bestyi moc swoją i wł adzę wielką.

W tym miejscu zwró cił uwagę parafian na fakt, ż e smok (czyli szatan) dla czynienia zł a posł uż ył się bestią, któ ra zniewolił a lud wszelki. Każ dy jej sł ugus musiał naznaczyć siebie cechą owemu potworowi wł aś ciwą: imieniem lub znakiem, najlepiej na czole lub dł oni, aby wspó lnicy spisku mogli się rozpoznać w tł umie. Ś wię ty Jan precyzuje dalsze dwa szczegó ł y;

- I widział em niewiastę siedzą cą na czerwonej bestyi, peł nej imion bluź nierstwa. Tu jest mą droś ć. Kto ma rozum, niech zrachuje liczbę bestyi, albowiem liczba jest czł owieka, a liczba jego sześ ć set sześ ć dziesią t sześ ć.

Wyraz triumfu rozjaś nił oblicze księ dza Mać ią ga.

- Bracia i siostry w Chrystusie! Ja zrachował em, jako każ e Apostoł. W Trzydę bach i są siednich wioskach jest sześ ciuset sześ ć dziesię ciu sześ ciu chwalcó w bluź nierstwa. Ni mniej, ni wię cej! Czy naznaczeni są, pytam, upiornym imieniem? A jakż e, legitymacje PZPR w kieszeni, znaczki w klapie, czerwony sztandar nad gł ową. Azaliż ktokolwiek moż e wą tpić, ż e owa niewiasta to partia, siedzą ca okrakiem na czerwonej bestii komunistycznej ideologii? Biada jej nieszczę snym wyznawcom, albowiem ś wię ty Apostoł sł yszał gł os anioł a, groż ą cego gł osem wielkim: Jeś liby się kto kł aniał bestyi i obrazowi jej, i wzią ł by cechę na swe czoł o albo na rę kę swoją - bę dzie mę czon ogniem i siarką...

Niestrudzony w oratorskim natchnieniu, jeszcze dł ugo proboszcz roztaczał apokaliptyczną wizję mą k, któ rych piekł o nie bę dzie szczę dzić komuchom w ogó lnoś ci, a tym z Trzydę bó w w szczegó lnoś ci. Wytknię ci palcem przez niego i zarejestrowani w kartotece ś wię tego Jana, podą ż ają wytrwale ku niesł awnemu koń cowi.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.