Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 4 страница



Nie mylił się. Po godzinie marszu znaleź li się nagle na skraju lasu. W dole leż ał a wieś. Wzdł uż rozległ ej doliny cią gnę ł a się droga, a po jej obu stronach, nieregularnie rozrzucone, stał y w kę ­pach drzew domy. Spoś ró d lś nią cych jeszcze zo­rzą dachó w jak biał y stalaktyt wystrzelał a smukł a wież a koś cioł a.

Zatrzymali się. Bukowy z uś miechem przyglą ­dał się krajobrazowi. Był o w nim coś dziwnie swojskiego, przywoł ują cego wspomnienia z wł as­nych stron. Wieś budził a się do ż ycia. Nad doma­mi snuł y się dymy; sł ychać był o porykiwanie kró w, podzwanianie pustych wiader, poszczekiwa­nie psó w. Spoza opł otkó w wyszł a dziewczyna w czerwonym sweterku. Gnał a przed sobą sznur rozgę ganych gę si; z krytego gontem dachu zer­wał o się nagle stado goł ę bi, wzbił o się ponad kę ­py drzew i niewidzialnym ś ciegiem spię ł o korony drzew z mglistym bł ę kitem nieba. Na zagorzał ym zboczu pod lasem zazbyrkał y dzwonki; stado owiec jak obł oczek sunę ł o wolno po spł owiał ych trawach, a kudł aty owczarek uwijał się w kł ę bo­wisku, zaganiają c oporne zwierzę ta. Dalej, pod lasem, kobiety kopał y ziemniaki; jak barwne pla­my przesuwał y się ich postacie na ochrowym tle ziemi, a wszystko w miedzianorudej ramie czer­wienieją cych bukó w i pod czystym już niebem je­siennego poranka.

Z zadumy wyrwał go Wichniewicz.

- Musimy odszukać Tabora - powiedział ci­cho.

Bukowy ockną ł się.

- Tak... ale lepiej bę dzie, jeż eli ja tam sam pó jdę. Ty czekaj tu na mnie.

- Dlaczego? - zdziwił się Wichniewicz.

- Bo nie znasz sł owackiego - osadził go Ję d­rek. - Czekaj tu na mnie, a jakby coś się stał o, to wracaj tą samą drogą. - Skiną ł mu rę ką i szybkim krokiem zaczą ł zbiegać wzdł uż kamie­nistej miedzy. Po drodze przypomniał sobie sł owa Palinkasa: " Karczma jest na skraju wsi... Trzeba miną ć kę pę jaworó w, potem biał ą kapliczkę, a po­tem trzeci dom... "

Wszystko się zgadzał o. Kiedy doszedł do drogi i miną ł olszynowy zagajnik zobaczył przed sobą trzy stare jawory w pysznej szacie ż ó ł knieją cych liś ci, a dalej biał ą kapliczkę. Przy kapliczce mi­ną ł chł opa jadą cego pustym wozem. Pozdrowił go gł oś no i wesoł o po sł owacku. Chł op odmrukną ł tylko, ale Bukowy był zadowolony z tej pró by. Woź nica nie objawiał bowiem ani zdziwienia, ani zainteresowania przechodniem.

Za kapliczką droga ginę ł a w cieniu jesionó w, a wś ró d pni czernił y się spalone sł oń cem ś ciany pierwszych zabudowań. Bukowy szedł już coraz pewniej; pozbył się uczucia lę ku i zakł opotania, doznawał nawet pewnego zadowolenia. Lubił ry­zykować.

Trzeci dom był okazalszy, a od strony drogi ja­ś niał ś wież ymi deskami dobudowanej niedawno werandy.

Bukowy bez wahania wszedł na werandę. Za uchylonymi drzwiami zobaczył poł yskują cy mo­sią dzem bufet, a za nim tę gawą kobietę. Mył a w zlewie kufle i szklanki. Ruszył w jej stronę, a gdy miną ł drzwi, ką cikiem oka spostrzegł w ro­gu przy zastawionym butelkami stole kilku mę ż ­czyzn. Z wyglą du i ubioru przypominali drwali, tylko jeden z nich miał na sobie nowy mundur leś niczego, a obok na ł awce leż ał myś liwski ka­pelusz z borsuczą kitą.

Na widok Bukowego mę ż czyź ni zamilkli, unieś li oczy znad stoł u i peł nymi zaciekawienia spojrze­niami odprowadzili go aż do bufetu.

- Dzień dobry! - Bukowy przywitał kobietę po sł owacku. - Macie piwo?

Obrzucił a go nieufnym wzrokiem.

- Ciemne czy jasne?

- Jasne.

Bez sł owa podeszł a do kurka. Po chwili do ku­fla potoczył a się z sykiem piana. Bukowy stał i czuł, jak roś nie w nim napię cie. Był o cicho. Mę ż czyź ni tę pawo przyglą dali mu się. Nie wi­dział ich, lecz na plecach niemal fizycznie wyczu­wał ich spojrzenia. Zdawał o mu się, ż e dł uż ej nie wytrzyma, lecz w tej chwili kobieta z rozmachem postawił a przed nim kufel. Zanurzył w chł odnej pianie spieczone wargi i nagle doznał uczucia ulgi. Wypił piwo duszkiem.

- Dobre macie piwo...

- Preszowskie.

- To poproszę jeszcze jedno.

Gdy kobieta toczył a drugie piwo, zagadną ł już spokojniej:

- A gospodarz w domu?

Znowu obrzucił a go nieufnym, nieco ję dzowa­tym spojrzeniem, lecz wnet odwró cił a się ku uchy­lonym drzwiom, za któ rymi widać był o pę kate beczki wina, i zawoł ał a:

- Frano... Frano, ktoś do ciebie.

Po chwili z ciemnej sieni wytoczył się tę gi, szpakowaty mę ż czyzna; ze spoconą i nalaną twa­rzą. Rę kawy koszuli miał odwinię te, a na osypa­nym gę sto wł osem przedramieniu widniał tatuaż.

- A co? - zapytał ś widrują c przybysza ma­ł ymi, bystrymi oczami.

Bukowy przechylił się nieco przez ladę. - Ja od Istvana Palinkasa z Koszyc - powie­dział cicho.

Oczy Tabora nagle przygasł y, a nalana twarz stę ż ał a.

- A wy ską d? - zapytał przecią gle. Jego ostrzegawcze spojrzenie poszybował o w stronę siedzą cych pod oknem drwali. - Moż e z Horehronia?

- Nie... ja Spisak - odparł niepewnie.

- A mó wicie jak horehroń cy.

Bukowy poczuł się nagle nieswojo. Spodzie­wał się, ż e Tabor przyjmie go przychylnie. Tym­czasem zaczynał go indagować. Rzucił wię c zu­chwale:

- Macie pozdrowienia od Palinkasa.

Tabor sykną ł i nagle jego twarz aż po zawinię ­tą szyję oblał purpurowy rumieniec.

- Mó wicie, ż e jesteś cie ze Spiszu... Ale ską d? - zapytał już gł oś no, jak gdyby chciał, by go usł yszeli siedzą cy pod oknem ludzie.

- Ze Spiskiej Biał ej - odparł wyzywają co. W tej samej chwili usł yszał, ż e za nim ktoś pod­nosi się od stolika. Na twarzy Tabora zobaczył przeraż enie. Odwró cił się. Zbliż ał się ku niemu mę ż czyzna w zielonym mundurze leś niczego.

- Ze Spiskiej Biał ej?... - powiedział tamten, wpatrują c się dociekliwie. Bukowy widział jego pł aską, osypaną jasnym zarostem twarz i mę tne od alkoholu, niebieskie oczy. Cofną ł się, lecz leś ­niczy przytrzymał go za rę kaw. - Ze Spiskiej Biał ej? - powtó rzył. - A dlaczego powoł ywaliś ­cie się na Palinkasa?

- Palinkasa? - odparł Bukowy ostro. - Toś ­cie się przesł yszeli.

- O, nie, bracie - szarpną ł go tamten. - Dobrze sł yszał em... Palinkas...

Bukowy zrozumiał, ż e palną ł straszne gł upstwo, a wł aś ciwie od samego wejś cia do tej karczmy popeł nia bł ą d za bł ę dem. Zbytnio sobie zaufał, nie zachował ostroż noś ci, a teraz znalazł się w niebezpieczeń stwie. Był jednak na tyle rozsą ­dny, ż e ogarną ł leś niczego ostrym, ś miał ym spoj­rzeniem i stanowczo odtrą cił jego rę kę.

- A wł aś ciwie, czego ode mnie chcecie? Tamten zmruż ył mę tnawe oczy.

- Ja?... Czego?... A czego wy od Palinkasa? Bukowy wzruszył ramionami.

- A co wam do tego? Leś niczy zaś miał się chrypliwie.

- To, bracie, nie wiesz, ż e Palinkasa rano prowadzili finance... Skutego. - Chciał znowu chwycić go za rę kaw, lecz Ję drek uchylił się w porę.

- Nic mnie to nie obchodzi.

Leś niczy zacisną ł mocno usta, aż mu wargi zbielał y.

- Poczekaj... moż e inaczej z tobą pogadamy. Bukowy obejrzał się. Był teraz przygotowany na najgorsze. Pomyś lał, ż e w razie niebezpieczeń ­stwa jednym kopniakiem obezwł adni leś niczego i ucieknie. Droga był a wolna. W tej samej chwili usł yszał zza bufetu gł os Tabora.

- Spokojnie, panie Szpengel. Dlaczego pan zaczepia moich goś ci?

Bukowy zdziwił się. Nie oczekiwał pomocy ze strony. Tabora. Chciał coś powiedzieć, lecz zanim zdoł ał otworzyć usta, leś niczy znowu natarł na niego.

- Moż e wy razem z Palinkasem szmuglujecie? Moż e czekasz na niego? Jak chcesz, to zaraz za­dzwonimy na posterunek.

Bukowy posł ał mu peł ne wzgardy spojrzenie.

- Niech pan dzwoni.

Pewnoś ć, z jaką to powiedział, osadził a nieco leś niczego.

- Ciekawe... - powiedział z namysł em. - Mó wicie, ż e jesteś cie ze Spiszu, a pewno wracacie z Koszyc...

- Ja was nie pytam, ską d wracacie - przer­wał mu stanowczo Ję drek.

- Wł aś nie - wtrą cił spokojnie Tabor i dał Bu­kowemu ledwo widoczny znak gł ową, ż eby wy­chodził. Ten się gną ł do kieszeni po pienią dze. Tabor zastopował go: - Już zapł acone - powie­dział z naciskiem. Ruch gł ową, ton gł osu - wszystko mó wił o wyraź nie: " wyrywaj stą d, bra­cie, pó ki czas". Bukowy uś miechną ł się ką cikiem ust.

- No to... do widzenia.

- Z Bohom - odetchną ł z ulgą karczmarz. Ję drek przeszedł obok drwali, nie rzuciwszy im nawet spojrzenia. Sł yszał za sobą suchy, pijacki ś miech leś niczego i jego sł owa:

- Moż e pozdrowić od was Palinkasa?

Nie odwró cił się. Szedł zrazu wolno, jak gdyby dź wigał na ramionach nieznoś ny cię ż ar i nie mó gł się go pozbyć. Deski podł ogi skrzypiał y pod jego stopami. Zdawał o mu się, ż e nigdy nie doj­dzie do schodkó w... Nareszcie droga, orzeź wia­ją cy cień jesionó w i chł ó d powiewu na rozpalo­nej twarzy, a jednak czuł, ż e koszula klei mu się do ciał a, a za uszami i z czoł a spł ywają drobne struż ­ki potu. Szedł coraz szybciej i miał takie uczucie, jakby go ktoś ś cigał. Nie ś miał jednak odwró cić gł owy. Dopiero przy kapliczce obejrzał się... Dro­ga był a pusta.

Za kapliczką skrę cił w opł otki. Wzdł uż sadu z karł owatymi jabł onkami pchał się w stronę lasu. Nie mó gł jeszcze pozbierać myś li ani pozbyć się lę ku. Wiedział jedynie, ż e spartaczył cał ą ro­botę. Trzeba był o zajś ć do karczmy od tył u, od sieni i wywoł ać karczmarza. Na pewno inaczej by wtedy z nim rozmawiał.

Kiedy docierał do skraju lasu, usł yszał, ż e ktoś za nim biegnie. Odwró cił się gwał townie, lecz wnet się uspokoił - zobaczył bowiem chł op­ca, któ ry woł ał za nim:

- Hej, zaczekajcie! Zaczekajcie!

Przystaną ł. Oparł się plecami o pień drzewa i czekał, aż chł opiec się zbliż y.

- Czego chcesz? - zapytał ostro. Chł opiec przyglą dał mu się z zaciekawieniem.

- Tata kazał wam przyjś ć za godzinę.

- Ty od Tabora?

- Tak... tylko prosił, ż ebyś cie zaszli od pod­wó rza, ż eby was nikt nie zobaczył.

" Jednak nie wszystko stracone" - pomyś lał i ogarnę ł a go radoś ć. Miał ochotę uś cisną ć chł op­ca, lecz ten stał w oddaleniu i przyglą dał mu się nieufnie.

Chł opiec uś miechną ł się przekornie, zmarsz­czył ł uszczą cy się nos, bł ysną ł ż ywo burymi ocza­mi, przechylił gł owę i nagle roześ miał się.

- Dzię kuję - rzucił wesoł o Bukowy.

- A wy pewno Polak... Bo tu już nieraz Po­lacy do taty przychodzili.

Bukowy ś wisną ł przez zę by.

- Poję tny z ciebie chł opak! Malec wzruszył ramionami.

- No a jak... - zrobił komiczny grymas, obró cił się na pię cie i biegiem ruszył z powrotem. Bukowy patrzył za nim jeszcze chwilę, a gdy chł opiec znikną ł w opł otkach, ruszył w stronę lasu. Przedzierają c się mozolnie przez zaroś la, brodzą c po pas w jał owcach, dotarł do miejsca, gdzie czekał Wichniewicz. Na jego widok Antek unió sł się. - Jak poszł o? - zapytał.

Bukowy spluną ł ze zł oś cią.

- Mał o nie wpadł em. Wygł upił em się jak ja­sna cholera, ale jednak miał em szczę ś cie...

 


 

Kiedy po godzinie Bukowy ubliż ał się do karczmy, Tabor czekał już na niego w ogro­dzie. Wskazał mu mał ą furtkę w pł ocie i zapro­wadził bez sł owa do szopy, gdzie był skł ad pu­stych butelek, gą siorkó w i beczek. Twarz miał zasę pioną, a jego bure oczy spoglą dał y z niepoko­jem na Bukowego.

- Czł owieku - zaczą ł niskim gł osem - wko­pał byś mnie i siebie. Nie mogł eś mnie wywoł ać albo... - machną ł zniecierpliwiony rę ką. - Dobrze, ż etak się skoń czył o. Sł yszeliś cie, ż e Palinkasa zł apali finance na granicy?

- Tak - mrukną ł Bukowy, nie kryją c zakł o­potania. - A kto to był ten w zielonym mundu­rze?

- Szwab i do tego hlinkowiec. Mieliś cie szczę ­ś cie. Mó gł was porzą dnie wpakować. - Nagle spojrzał dociekliwiej i z naciskiem zapytał: - A wy... czego ode mnie chcecie?

- Palinkas mó wił, ż e moż ecie wystarać się o taksó wkę albo inny samochó d.

Tabor rozł oż ył rę ce gestem wyraż ają cym bez­radnoś ć.

- Czł owieku, nie macie poję cia, co się tu te­raz dzieje. Wczoraj finance zł apali dwó ch Pola­kó w. Postawili na nogi cał ą straż graniczną. Za­mknę li granicę nawet dla mał ego ruchu... A wy - samochó d?... - Nie, bracie, widzę, ż e znowu chcesz mnie wpakować. Radzę wam, wracajcie do Koszyc.

- Ł atwo wam powiedzieć - wracajcie. Zro­zumcie mnie... nie mogę.

- Ja nic wam nie poradzę. Nie znam ż adnego kierowcy. A zresztą, kto teraz bę dzie się naraż ał...

Bukowy cał y czas obserwował go uważ nie. Wy­czuł, ż e Tabor odgrywa przed nim scenę, któ rą już wcześ niej wyreż yserował w myś li. Aktorem był znakomitym. Jego ż ywe, peł ne wyrazu gesty nerwowa mimika, cieniowanie gł osu - wszystko obliczone był o na przekonanie rozmó wcy. Ję d­rek postanowił skoń czyć ten seans i zagrać w otwarte karty. Domyś lał się, ż e Tabor, mają c kontakt z Palinkasem, brał prawdopodobnie udział w przemycie, a w każ dym razie czerpał z niego zyski. Powiedział wię c chł odno:

- Przecież my nie chcemy, ż ebyś cie się na­raż ali za darmo.

Przez otył ą twarz karczmarza przebiegł nagł y skurcz, a jego oczy nasią kł y oleistym blaskiem. Zagryzł wargi.

- Ró b, co chcesz, ale ja ci teraz nie mogę pomó c - rzekł bez przekonania i uczynił taki gest, jakby go chciał wyprosić.

Bukowy uś miechną ł się przekornie.

- Sł uchajcie... dobrze zapł acimy.

Tabor unió sł rę ce jak aktor wzywają cy na pomoc nadprzyrodzone sił y.

- Czł owieku, zwariował eś! Mnie ż ycie droż sze niż pienią dze.

Bukowy przymruż ył kpią ce oko.

- Nawet niż dolary?

Twarz karczmarza nabrał a wreszcie normalne­go wyrazu.

- Dolary? - powtó rzył z naboż eń stwem. - Ską d ty masz dolary?

- To już moja sprawa - uś miechną ł się po­rozumiewawczo, a potem dokoń czył chł odno, z naciskiem: - Moż e jednak namyś licie się?

Tabor grał teraz zafrasowanego poczciwca: ma­sował chwilę kark, mierzwił wł osy, wreszcie pod­rapał się za uchem.

- Zaraz... zaraz... Sł yszał em, ż e ma tu przyje­chać jeden z Dobszyny z towarem do sklepu. Mo­gę z nim pogadać... Ale nie wiem, czy: się zgodzi.

- Jemu też zapł acimy.

Tabor bł ysną ł przebiegle oczami.

- A ile?

- To jest sprawa do obgadania. Zastanó wcie się i powiecie mi, kiedy wszystko bę dzie zał at­wione.

- No tak - powiedział przecią gle i, ż eby do­grać rolę do koń ca, unió sł rę ce w wymownym ge­ś cie.

- Ej, wy Polaki... Polaki... Przez was same kł opoty.

 

*

 

Tabor postawił na stole karafkę wina.

- Nie denerwujcie się, Miko zaraz tu bę dzie. Siedzieli w starej szopie na beczkach od piwa.

Jedli w milczeniu gulasz, któ ry uprzednio przy­nió sł im karczmarz z kuchni. Był o mroczno. Pod pował ą tlił a się sł aba ż aró wka. Paję czyny rzuca­ł y na ś ciany fantastyczne wzory. Zdawał o się, ż e cał ą szopę osnuł y smugami cieni. Wichniewicz nalał do szklanek wina.

- Dobry był ten gulasz - powiedział jakby do siebie.

- I wino dobre - uś miechną ł się gospodarz. Spojrzał wyczekują co na Wichniewicza. Ten w mig poją ł, o co mu chodzi. Wyją ł z myś liw­skiej kurtki portfel, zaczą ł odliczać zielone ban­knoty, a gdy skoń czył, przesuną ł je w stronę Tabora.

- Tak jakż eś my się umó wili.

Karczmarz zgarną ł plik dolaró w, zł oż ył staran­nie, potem wsuną ł do tylnej kieszeni spodni. W jego oczach pojawił y się weselsze bł yski. Się g­ną ł po szklankę.

- No to za dobrą drogę!

Wypili w milczeniu. Tabor odstawił szklankę. Chwilę masował solidne udo.

- Mieliś cie szczę ś cie, ż e Miko się zgodził. Od­wiezie was do Szczyrbskiego...

- Do Trzech Studniczek - poprawił go Bu­kowy.

- No jasne... Doką d chcecie. To porzą dny czł o­wiek. Moż ecie na nim polegać. W tej chwili za oknami usł yszeli warkot silnika, a potem jasne snopy ś wiateł wdarł y się przez zakurzone okno do szopy.

- Już jest - powiedział z ulgą Tabor. Czekali w milczeniu. Silnik umilkł, ś wiatł a zgasł y, a za chwilę w drzwiach szopy ukazał a się sylwetka mę ż czyzny.

- To wł aś nie Miko - wskazał gospodarz rę ką na wchodzą cego.

W milczeniu uś cisnę li sobie dł onie.

Miko był niski, szczupł y, ł ysawy. Twarz sucha, ś niada, rysy i wejrzenie ł agodne, wzbudzają ce zaufanie. Miał na sobie skó rzaną kurtkę szoferską, a pod nią narciarski sweter z surowej weł ny. Powś cią gliwe ruchy i cał a postać wyraż ał y spo­kó j i opanowanie. W mowie też był oszczę dny.

- Chcecie jechać nocą? - zapytał.

- Jak wolicie - odparł Wichniewicz.

- Nocą spokojniej...

Tabor nalał mu wina. Kierowca pił drobnymi ł ykami, a kiedy odstawił szklankę, baczniej przyjrzał się Polakom. Potem spojrzał w okno. Za szybami widać był o zarys budynku, a dalej drze­wa i sinieją ce nad nimi niebo.

- Bę dzie deszcz - rzucił.

- To dobrze czy ź le? - zapytał Wichniewicz.

- Dla was dobrze. Bezpieczniej... Dla mnie gorzej. Ale to się nie liczy.

Tabor poł oż ył przed nim kilka banknotó w.

- To twoja czę ś ć, Miko.

Ten się gną ł po nie z zaż enowaniem.

- Dzię kuję - zwró cił się raczej do Polakó w niż do gospodarza. Zwiną ł je w rulonik i wepch­ną ł do gó rnej kieszeni kurtki. Nagle jego chł odny wzrok spoczą ł na Wichniewiczu. Uś miechną ł się dziwnie i zapytał: - A wam na Wę grzech ź le był o?

Wichniewicz zwlekał chwilę z odpowiedzią. Za­mienił z Bukowym kró tkie, ostrzegawcze spoj­rzenie, jak gdyby chciał zapytać: " Do czego on zmierza"? - lecz wnet uś miechną ł się zdawko­wo.

- Ź le nam nie był o.

- Chyba nie wiecie, co się tam u was dzieje? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, unió sł szklan­kę i skiną ł ku nim przyjaź nie. - Na zdrowie.

Zaczę li się zbierać. Kiedy wyszli z szopy pier­wsze krople deszczu zabę bnił y o blaszany dach karczmy. Miko poprowadził ich do wozu. Był a to stara cię ż aró wka sauer, z budą osł onię tą plandeką. A pod plandeką pod sam dach pię trzy­ł y się chaotycznie stare graty: poł amane krzesł a, cebrzyki bez dna, kredens bez szuflad, dywan, worki wypchane garnkami. Bukowy zamienił z towarzyszem zawiedzione spojrzenia.

- Nie bó jcie się - uspokoił ich Miko. - To specjalnie tak zał adował em, ż ebyś cie się mieli gdzie ukryć, A w razie czego mó wcie, ż eś cie się schowali bez mojej wiedzy.

- Przeprowadzka - zaś miał się w ciemnoś ci Tabor.

- Ż ebyś wiedział - potwierdził Miko. - Je­den kolejarz przenosi się do Ruż omberoku. Wy­kombinował em, ż e jedno przy drugim...

- Masz gł owę na karku, Miko.

Kierowca wspią ł się na wó z, odsuną ł komó dkę zagradzają cą wejś cie do wnę trza.

- Pakujcie się - skiną ł na Polakó w. Pierwszy wskoczył Bukowy. Przecisną ł się mię dzy gratami, dotarł aż pod szoferkę. Tam w blasku latarki zobaczył uł oż oną w poprzek ka­napę.

- Pierwszorzę dne siedzenie - zaż artował.

- Podró ż w luksusowych warunkach - roześ ­miał się Wichniewicz. - Teraz moż emy spać jak w sypialnym wagonie.

 

*

 

Bukowy zapadł w odrę twienie. Niby przez gru­bą i mię kką zasł onę sł yszał chrypliwy warkot sil­nika i ś wist opon na mokrym asfalcie. Był o zim­no, wilgotno. Wystają ce z kanapy sprę ż yny uwie­rał y go boleś nie. Poruszył się wię c nerwowo i zmienił pozycję.

- Nie ś pisz? - usł yszał w zupeł nej ciemnoś ci gł os Wichniewicza.

- Nie.

Bł ysnę ł a latarka. Wichniewicz w snopie ś wiatł a spojrzał na zegarek.

- Jeż eli dobrze pó jdzie, to jeszcze przed ś witem bę dziemy w Tatrach - powiedział ziewają c. Wyją ł z leż ą cego u nó g plecaka termos z kawą. Wolno odkrę cał nakrę tkę.

- Czuję się jak w trumnie - powiedział nagle Bukowy. - Nie lubię być zamurowany. Duszno mi... a jakby co się stał o, to nawet nie zipniemy.

- Nie narzekaj, nie narzekaj! – Wichniewicz podał mu kubek z kawą. Chybnę ł o nieco wozem i Ję drek poczuł gorą cą kawę na dł oni.

- Cholera, rozlał a się... - Został o jeszcze tro­chę w kubiku, wię c unió sł ostroż nie do ust i pił mał ymi ł yczkami. - Wcale nie narzekam - wró ­cił po chwili do tamtej rozmowy - tylko nigdy nie lubił em być zamknię ty. Nawet w gó rach nie lubię grot ani jaskiń. Czuję się, jakbym się du­sił.

Wichniewicz odebrał kubek. Nalał sobie.

- Mieliś my szczę ś cie z tym Miko. Wyglą da na porzą dnego chł opa. Moż e się nam w przyszł oś ci przydać. Trzeba bę dzie z nim pogadać.

Miko tymczasem pochylił się nad kierownicą, zmę czone oczy wbił w wycinek oś wietlonego asfaltu. Deszcz nie przestawał padać. Asfalt lś nił od wilgoci, a na poboczach pł ynę ł a mę tna, spie­niona woda. Wycieraczki z trudem oczyszczał y zroszoną szybę. Droga pię ł a się w gó rę. Niedawno minę li Spiską Nową Wieś, miasto był o puste i ciche jak wymarł e. Teraz zaczę ł y się serpen­tyny. Co chwila w sł upach ś wiatł a ukazywał a się ś ciana lasu, a pnie wyznaczał y miejsce zakrę tu. I co chwila nowa fala deszczu zalewał a zmę t­niał a szybę. Miko czuł ogarniają ce go zmę czenie, Chciał jednak wykorzystać sprzyjają ce okolicz­noś ci - w taką noc nikt ich nie zatrzyma - je­chał wię c bez najmniejszego postoju.

Skoń czył y się serpentyny. Wó z wspią ł się na najwyż szy punkt wzniesienia, a droga opadał a prostą przecinają cą las krechą. Miko odetchną ł, wyprostował się i na chwilę z ulgą przymkną ł oczy. Zdawał o mu się, ż e deszcz nie wali już z taką sił ą... Spod tablicy wyją ł paczkę papiero­só w, zę bami wył uskał jednego i zapalił. Się gną ł po manierkę z herbatą.

Wtedy wł aś nie daleko, na skraju szosy, ujrzał stoją cy samochó d. Mignę ł y czerwone ś wiateł ka, ktoś wyszedł zza maski wozu na ś rodek drogi

Miko zwolnił. Zobaczył stoją cego z uniesioną rę ką ż oł nierza. Zaklą ł, lecz wnet uspokoił się. Wojsko nie zwykł o przeprowadzać rewizji.

Zatrzymał się kilka krokó w przed ż oł nierzem. Wtedy z samochodu wyskoczył podoficer. W stru­gach deszczu zbliż ył się do szoferki. Zasalutował.

- Dokumenty! - powiedział suchym, urzę ­dowym tonem.

Miko przez uchyloną szybę podał mu dokumen­ty. Tamten przyś wiecał latarką i pobież nie przej­rzał papiery.

- Co wieziecie?

- Rzeczy... To znaczy meble... Jeden kolejarz przeprowadza się z Dobszyny do Ruż omberoku.

- A gdzie ten kolejarz?

- Nie ma go. Ja sam jadę.

- To dobrze... Jaka noś noś ć tego wozu?

- Dwie i pó ł tony.

- To wystarczy - szybkim ruchem oddał kie­rowcy dokumenty. Ten odetchną ł z ulgą, lecz ucieszył się za wcześ nie, bowiem podoficer do­rzucił ostro: - Rekwirujemy wó z na dwa dni.

Miko doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś zadał cios mię dzy oczy.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.