Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 25 страница



o jego istnieniu. Jestem m u to w inna, jestem to w inna Libby. I ze w zglę du na nią tym razem zrobię
w szystko inaczej.    
Leż ał am i m yś lał am o tym, co pow iedział m i kiedyś m ó j nauczyciel, o tym, kim był am: m ał ą

dziew czynką, zbuntow aną nastolatką, uciekinierką, dziw ką, kochanką, zł ą m atką i zł ą ż oną. N ie w iem czy m ogł abym być dobrą ż oną, ale dobrą m atką – tego m uszę spró bow ać.

 

B ę dzie cię ż ko. B ę dzie to praw dopodobnie najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolw iek m usiał am zrobić, lecz pow iem praw dę. K oniec z kł am stw am i, koniec z ukryw aniem się, uciekaniem


i w ciskaniem kitu. W ył oż ę kaw ę na ł aw ę i zobaczym y. Jeś li przestanie m nie kochać, trudno.

 

 

W ieczorem

 

 

O dpycham go rę kam i ze w szystkich sił, ale jest trzy razy silniejszy i nie m ogę oddychać. U ciska przedram ieniem m oją tchaw icę i w skroniach pulsuje m i krew, coraz gorzej w idzę. Przygniata m nie do ś ciany, pró buję krzykną ć. C hw ytam go za podkoszulek i m nie puszcza. O dw raca się i odchodzi, a ja osuw am się na podł ogę.

 

K aszlę i charczę, z oczu pł yną m i ł zy. Stoi kilka krokó w ode m nie, a gdy znow u na m nie patrzy, m oja rę ka w ę druje odruchow o do szyi. W idzę, ż e się w stydzi, i chcę m u pow iedzieć, ż e w szystko jes dobrze. Ż e nic m i nie zrobił. O tw ieram usta, lecz zam iast sł ó w w ydobyw a się z nich tylko kaszel. B ó l jest niew iarygodny. Scott m ó w i coś, ale go nie sł yszę, bo dź w ię k jest przytł um iony, dociera do m nie rozm ytym i falam i, jakbyś m y byli pod w odą. N ie rozum iem ani sł ow a.

C hyba m nie przeprasza.

 

Podcią gam się, w staję, m ijam go, biegnę na gó rę, trzaskam drzw iam i i zam ykam je na klucz Siadam na ł ó ż ku i czekam, nasł uchuję krokó w, ale Scott nie przychodzi. W ycią gam torbę spod ł ó ż ka podchodzę do kom ody, ż eby w yją ć ubrania, i w idzę sw oje odbicie w lustrze. D otykam tw arzy w poró w naniu z zaczerw ienioną skó rą, sinym i ustam i i nabiegł ym i krw ią oczam i m oja rę ka jest biał a jak kreda.

 

Jestem w szoku, bo nigdy dotą d się na m nie nie rzucił. A le podś w iadom ie tego oczekiw ał am W gł ę bi duszy zaw sze w iedział am, ż e tak m oż e być, ż e do tego zm ierzam y. Ż e go do tego doprow adzę. Pow oli w yjm uję rzeczy z szuflad: bieliznę, parę podkoszulkó w. W kł adam je do torby.

N ie zdą ż ył am m u naw et pow iedzieć. D opiero zaczę ł am. C hciał am przekazać m u najpierw zł ą w iadom oś ć, a potem dobrą. N ie m ogł am pow iedzieć m u o dziecku i zastrzec, ż e nie jestem pew na, czy to on jestojcem. To by był o zbytokrutne.

Siedzieliś m y na tarasie. O pow iadał o pracy i zauw aż ył, ż e go nie sł ucham.

– N udzę cię? – spytał.

 

– N ie. N o, m oż e trochę. – N ie roześ m iał się. – N ie, jestem po prostu zdenerw ow ana. M uszę ci coś pow iedzieć, kilka rzeczy. N iektó re ci się nie spodobają, ale niektó re…

– C o m i się nie spodoba?

Pow innam był a w yczuć, ż e to nieodpow iednia chw ila. O d razu stał się podejrzliw y, zaczą ł sondow ać m oją tw arz w poszukiw aniu w skazó w ek. Pow innam był a w iedzieć, ż e to straszny pom ysł

 

I pew nie w iedział am, ale był o za pó ź no na odw ró t. Poza tym podję ł am decyzję. Zrobić to, co trzeba.

 

U siadł am obok niego na kam iennym kraw ę ż niku i w zię ł am go za rę kę.

– C o m i się nie spodoba? – pow tó rzył, lecz nie zabrał rę ki.

 

Pow iedział am, ż e go kocham, i poczuł am, ż e tę ż eją m u w szystkie m ię ś nie, jakby się już dom yś lił, jakby przygotow yw ał się na najgorsze. B o tak jest, praw da? K iedy ktoś m ó w i ci w ten sposó b, ż e cię kocha. K ocham cię, napraw dę, ale… A le.

 

Pow iedział am, ż e popeł nił am kilka bł ę dó w, i w tedy zabrał rę kę. W stał, zrobił paę krokó w

 

w kierunku toró w i się odw ró cił.

– Jakich? – spytał spokojnie, jednak w idział am, ż e duż o go to kosztuje.

– C hodź, usią dź obok m nie. Proszę.

Pokrę cił gł ow ą.

– Jakich bł ę dó w, M egan? – pow tó rzył, tym razem gł oś niej.

– B ył … To już skoń czone, ale… był ktoś. – M iał am spuszczone oczy, bał am się na niego spojrzeć.


Zaklą ł pod nosem, ale praw ie tego nie sł yszał am. Podniosł am w zrok, lecz on zdą ż ył się już

 

odw ró cić i z rę kam i na skroniach patrzył na tory. W stał am, stanę ł am za nim i poł oż ył am rę ce na

 

jego biodrach, ale odskoczył ode m nie jak oparzony. R uszył w stronę dom u i nie patrzą c na m nie

 

sykną ł:

– N ie dotykaj m nie, dziw ko.

Pow innam był a go zostaw ić w spokoju, dać m u czas na otrzeź w ienie, ale nie m ogł am

 

Przekazał am m u zł ą w iadom oś ć i chciał am, ż eby usł yszał teraz dobrą, w ię c poszł am za nim.

 

– Scott, proszę, w ysł uchaj m nie, to nie takie straszne, jak m yś lisz, to już skoń czone. W ysł uchaj m nie, proszę …

 

C hw ycił nasze zdję cie, to, któ re tak lubi – kazał am je opraw ić i dał am m u je w prezencie z okazji drugiej rocznicy naszego ś lubu – i ze w szystkich sił cisną ł nim w e m nie, celują c w gł ow ę. K iedy roztrzaskał o się o ś cianę, runą ł na m nie, zł apał m nie za ram iona, zacią gną ł na drugą stronę pokoju i rzucił na przeciw legł ą ś cianę. G rzm otnę ł am w nią tak m ocno, ż e odskoczył a m i gł ow a. Potem nachylił się z przedram ieniem na m oim gardle i bez sł ow a zaczą ł napierać, coraz m ocniej i m ocniej Zam kną ł oczy, ż eby nie w idzieć, jak się duszę.

 

K oń czę pakow ać torbę i natychm iast zaczynam ją rozpakow yw ać, w kł adać w szystko z pow rotem do szuflad. Jeś li spró buję w yjś ć z torbą, na pew no m nie nie w ypuś ci. N ie, m uszę w yjś ć z pustym i rę kam i, tylko z torebką i telefonem. Po chw ili zm ieniam zdanie i znow u się pakuję. N ie w iem, doką d pó jdę, ale w iem, ż e nie m ogę tu zostać. Zam ykam oczy i czuję jego rę ce na szyi.

W iem, co zdecydow ał am – koniec z uciekaniem i ukryw aniem się – ale dzisiaj nie m ogę tu zostać Sł yszę cię ż kie i pow olne kroki na schodach. Trw a to w ieki. Zw ykle w biega na gó rę, lecz dzisiaj w chodzi jak na szafot. N ie w iem tylko, czy jako skazaniec, czy kat.

 

– M egan? – N ie pró buje otw orzyć drzw i. – Przepraszam, ż e zrobił em ci krzyw dę, przepraszam … Praw ie pł acze. D ostaję szał u, m am ochotę w ypaś ć na korytarz i podrapać m u tw arz. N ie w aż się

 

beczeć, nie po tym, co m i zrobił eś! Jestem w ś ciekł a, m am ochotę na niego naw rzeszczeć, pow iedzieć, ż eby spadał, odszedł od drzw i, ale gryzę się w ję zyk, bo nie jestem gł upia. M a pow ody do gniew u. A ja m uszę m yś leć racjonalnie, trzeź w o. B o teraz m yś lę za dw oje. Ta konfrontacja dodał a m i sił, jestem bardziej zdeterm inow ana. Sł yszę go za drzw iam i, bł aga m nie o w ybaczenie, ale nie

m ogę o tym

m yś leć, nie teraz. Teraz m uszę coś zrobić.

N a dnie szafy, w ostatnim z trzech rzę dó w starannie oznakow anych pudeł ek na buty, stoi

ciem noszare pudeł ko z napisem

„czerw one koturny”. W pudeł ku jest stary telefon kom ó rkow y na

kartę, zabytek, któ ry kupił am lata tem u i na w szelki w ypadek zatrzym ał am. D aw no go nie uż yw ał am ale dzisiaj uż yję. B ę dę szczera. W ył oż ę kaw ę na ł aw ę. D oś ć kł am stw, doś ć tajem nic. Tatuś naw arzył piw a i pora, ż eby je w ypił.

Siadam na ł ó ż ku i w ł ą czam kom ó rkę, m odlą c się, ż eby bateria był a choć trochę nał adow ana

Ekran oż yw a i czuję się jak po zastrzyku adrenaliny, m am zaw roty gł ow y i lekkie m dł oś ci, jestem
nakrę cona jak na haju. Zaczynam się dobrze baw ić, jestem podniecona, bo już w kró tce w szystko

w yjdzie na jaw, bo staw ię m u czoł o – jem u i cał ej reszcie – bo w reszcie bę dzie jasne, kim jesteś m y i doką d zm ierzam y. Tak, w ieczorem bę dzie już w iadom o, na czym każ de z nas stoi.

W ybieram num er. O d razu sł yszę pow itanie poczty gł osow ej, ale się tego spodziew ał am
R ozł ą czam się i w ysył am esem esa: „M uszę z tobą porozm aw iać. T O PILN E. O ddzw oń ”. Potem

siedzę i czekam.

 

Przeglą dam rejestr rozm ó w. O statni raz korzystał am z tej kom ó rki w kw ietniu. M nó stw o poł ą czeń w ychodzą cych – nieodebranych – pod koniec m arca i na począ tku kw ietnia. D zw onił am, dzw onił am i dzw onił am, a on m nie ignorow ał, nie odpow iadał naw et na m oje groź by, ż e przyjdę do niego do dom u i porozm aw iam z jego ż oną. A le teraz m nie posł ucha. Zm uszę go do tego.

 

N a począ tku to był a tylko zabaw a. R ozryw ka. W idyw ał am go od czasu do czasu. W padał do


galerii, uś m iechał się, flirtow ał ze m ną, lecz w szystko to razem był o zupeł nie niew inne – m nó stw o

 

m ę ż czyzn w padał o tam i flirtow ał o. A le potem galerię zam knię to i przez cał y czas siedział am
w dom u znudzona i niespokojna. Potrzebow ał am po prostu czegoś jeszcze, czegoś innego. Pew nego

dnia, gdy Scott gdzieś w yjechał, w padł am na niego na ulicy. Zaczę liś m y rozm aw iać i zaprosił am go do dom u na kaw ę. Patrzył na m nie tak, ż e od razu w iedział am, o czym m yś li, tak też się stał o. Pó ź niej stał o się znow u, ale nigdy nie traktow ał am tego pow aż nie, nigdy nie chciał am. Po prostu m iał am frajdę, ż e aż tak na niego dział am, podobał o m i się poczucie w ł adzy. To takie proste i takie gł upie N ie pragnę ł am, ż eby zostaw ił ż onę, pragnę ł am tylko, ż eby chciał ją zostaw ić. Ż eby aż tak m nie poż ą dał.

 

N ie pam ię tam, kiedy pierw szy raz pom yś lał am, ż e to m oż e być coś w ię cej, ż e m oż em y w ię cej z tego m ieć, ż e do siebie pasujem y. A le kiedy tylko tak pom yś lał am, zaczą ł się ode m nie odsuw ać Przestał pisać esem esy, przestał odbierać telefony i ż adne odrzucenie nie zabolał o m nie tak bardzo jak to, ż adne. N ie m ogł am tego znieś ć. D latego gniew przeszedł w coś innego: w obsesję. Teraz to w idzę. Pod koniec m yś lał am, ż e z tego w yjdę, m oż e trochę posiniaczona, ale cał a. Jednak teraz spraw a nie jestjuż taka prosta.

 

Scott w cią ż jest pod drzw iam i. N ie sł yszę go, ale w yczuw am. Idę do ł azienki i dzw onię. Znow u poczta gł osow a, w ię c rozł ą czam się i w ybieram num er ponow nie, drugi raz, trzeci, czw arty N agryw am szeptem w iadom oś ć.

 

– O dbierz albo tam przyjdę. N ie ż artuję. M uszę z tobą porozm aw iać. Przestań m nie ignorow ać. Telefon leż y na brzegu um yw alki. B ardzo chcę, ż eby zadzw onił. Jednak ekran uparcie pozostaje

 

szary i pusty. C zeszę się, m yję zę by i się m aluję. W racają m i rum ień ce. O czy w cią ż m am

zaczerw ienione, w cią ż boli m nie gardł o, ale w yglą dam nieź le. Zaczynam

liczyć. Jeś li telefon nie
zadzw oni, zanim

doliczę do pię ć dziesię ciu, pó jdę tam i zapukam do drzw i. Telefon m ilczy.

C how am go do kieszeni, szybko przechodzę przez pokó j i otw ieram drzw i. Scott siedzi na

podeś cie, obejm ują c rę kam i kolana. M a spuszczoną gł ow ę, nie patrzy na m nie, w ię c m ijam go i bez tchu zbiegam na dó ł. B oję się, ż e chw yci m nie od tył u i popchnie. Sł yszę, ż e w staje.

 

– M egan! – w oł a. – G dzie idziesz? D o niego? O dw racam się u podnó ż a schodó w.

– N ie m a ż adnego „niego”. Jasne? To już skoń czone.

– Proszę, zaczekaj, nie idź.

 

N ie chcę sł yszeć, jak m nie bł aga, nie chcę sł yszeć tego ję czenia, ż ał osnego zaw odzenia. N ie w tedy kiedy gardł o piecze m nie, jakby ktoś w lał do niego kw asu.

 

– N ie idź za m ną – chrypię. – Jeś li pó jdziesz, już nie w ró cę. R ozum iesz? Jeś li spojrzę przez ram ię i cię zobaczę, już nigdy m nie nie ujrzysz.

Trzaskają c drzw iam i, sł yszę, jak m nie w oł a.

C zekam przez chw ilę na chodniku, ż eby upew nić się, czy za m ną nie lezie, potem idę B lenheim R oad, najpierw szybko, pó ź niej coraz w olniej i w olniej. D ochodzę na m iejsce i tracę pew noś ć siebie N ie jestem jeszcze gotow a na taką scenę. M uszę m ieć chw ilę, ż eby się pozbierać. K ilka m inut. Idę dalej, m ijam dom, przejś cie pod w iaduktem, m ijam stację. Idę aż do parku i stam tą d dzw onię jeszcze raz.

 

M ó w ię m u, gdzie jestem, ż e na niego czekam, ż e jeś li się nie zjaw i, bę dzie m iał przegw izdane, bo odw iedzę go w dom u. To jego ostatnia szansa.

 

Jest ł adny w ieczó r, ciepł y i jasny, chociaż m inę ł a już sió dm a. N a huś taw kach i zjeż dż alni w cią ż baw i się grupka dzieci, a ich rodzice stoją obok i z oż yw ieniem rozm aw iają. Ł adny obrazek, taki zw yczajny, ale gdy na nich patrzę, m am bolesne przeczucie, ż e Scott i ja nie przyprow adzim y tu naszej có reczki. Po prostu nie w idzę nas takich – szczę ś liw ych i odprę ż onych. N ie teraz. N ie po tym co w ł aś nie zrobił am.


R ano był am przekonana, ż e w ycią gnię cie w szystkiego na ś w iatł o dzienne jest najlepszym sposobem – nie tylko najlepszym, ale jedynym. K oniec z kł am stw am i i tajem nicam i. A to, ż e się na m nie rzucił, jeszcze bardziej m nie w tym utw ierdził o. Jednak teraz, gdy siedzę tu sam a, gdy Scott jes nie tylko w ś ciekł y, ale też zał am any, dochodzę do w niosku, ż e ź le zrobił am. W cale nie był am silna był am lekkom yś lna i w yrzą dził am B ó g w ie ile szkó d.

 

M oż e odw aga, któ rej m i brakuje, nie m a nic w spó lnego z praw dą, tylko z odejś ciem. I nie chodzi jedynie o ten niepokó j, chodzi o coś w ię cej. M oż e dla jej dobra i m ojego pora odejś ć od nich obu, od tego w szystkiego. M oż e m uszę się cią gle ukryw ać i uciekać, m oż e potrzebuję w ł aś nie tego.

 

W staję i obchodzę park. Tylko raz. C hcę, ż eby telefon zadzw onił, jednocześ nie się tego boję, ale

 

w koń cu cieszę się, ż e m ilczy. Traktuję to jak znak. Zaw racam, idę do dom u.

W idzę go tuż za stacją: w ychodzi szybko z przejś cia pod w iaduktem, jest przygarbiony i m a

 

zaciś nię te pię ś ci. W oł am go – nie zdą ż ył am ugryź ć się w ję zyk – a on odw raca się w m oją stronę.

 

– M egan! C o ty tu, do diabł a… – Jest w ś ciekł y, ale przyw oł uje m nie gestem rę ki. – C hodź – m ó w i kiedy podchodzę bliż ej. – N ie m oż em y tu rozm aw iać. M am sam ochó d.

– C hcę tylko…

– N ie tutaj! – w arczy. – C hodź. – C ią gnie m nie za ram ię. I ł agodniejszym gł osem dodaje: – Pojedziem y w jakieś zaciszne m iejsce, dobrze? G dzieś, gdzie bę dziem y m ogli porozm aw iać.

 

W siadają c do sam ochodu, zerkam przez ram ię. W przejś ciu jest ciem no, ale m am w raż enie, ż e kogoś w idzę w tym m roku. Ż e ktoś nas obserw uje.



R achel

 

N iedziela, 18 sierpnia 2013

 

 

Po poł udniu

 

 

A nna odw raca się na pię cie i w biega do ś rodka, gdy tylko go spostrzega. Z gł ucho w alą cym sercem idę za nią ostroż nie i zatrzym uję się tuż przed rozsuw anym i drzw iam i. Tom obejm uje ją i przytula w raz z dzieckiem. A nna m a pochyloną gł ow ę, trzę są się jej ram iona. O n cał uje ją w czubek gł ow y ale nie spuszcza m nie z oczu.

 

– C o tu się dzieje? – pyta z cieniem uś m iechu na ustach. – D w ie panie plotkują ce w ogrodzie? M uszę przyznać, ż e nie tego się spodziew ał em.

 

M ó w i lekkim gł osem, ale m nie nie nabierze. Już nie. O tw ieram usta, ż eby coś pow iedzieć, lecz nie znajduję odpow iednich sł ó w. N ie w iem, jak zaczą ć.

 

– R achel? Pow iesz m i, o co chodzi? – W ypuszcza A nnę z obję ć i robi krok w m oją stronę. C ofam się, a on się ś m ieje. – C o ci jest, do licha? – pyta. – U pił aś się?

 

A le dobrze w ie, ż e jestem trzeź w a, poznaję to po jego oczach i daję gł ow ę, ż e tym razem tego ż ał uje. W kł adam rę kę do tylnej kieszeni dż insó w – jest tam m oja kom ó rka: m ał a i tw arda dodaje m i otuchy, szkoda tylko, ż e nie był am na tyle rozsą dna, ż eby zadzw onić na policję. U w ierzyliby m i czy nie, gdybym pow iedział a, ż e jestem z A nną i jej dzieckiem, przyjechaliby i tak.

 

Tom jestdw a kroki ode m nie, stoi w drzw iach, ja stoję tuż przed nim i.

– W idział am cię – m ó w ię w koń cu i gdy w reszcie w ypow iadam te sł ow a, ogarnia m nie euforia ulotna, lecz praw dziw a. – M yś lisz, ż e nic nie pam ię tam, ale się m ylisz. U derzył eś m nie, zostaw ił eś m nie tam, pod w iaduktem …

 

Tom w ybucha ś m iechem, jednak teraz w yraź nie to w idzę i nie m am poję cia, dlaczego nigdy dotą d

 

nie um iał am go rozszyfrow ać. W jego oczach czai się panika. Zerka na A nnę, ale ona ucieka

 

w zrokiem w bok.

– C o ty pleciesz?

– W przejś ciu pod w iaduktem. W dniu, kiedy zaginę ł a M egan H ipw ell…

 

– B zdura. – Pogardliw ie m acha rę ką. – N ie uderzył em cię. U padł aś. – B ierze A nnę za rę kę i przycią ga ją bliż ej. – K ochanie, to dlatego jesteś taka zdenerw ow ana? N ie sł uchaj jej, ona bredzi N ie uderzył em jej. N igdy w ż yciu nie podniosł em na nią rę ki. N igdy. – O bejm uje A nnę i przycią ga jeszcze bliż ej. – D aj spokó j. Przecież m ó w ił em ci, jaka ona jest. K iedy pije, nie w ie, co się w okoł o dzieje, zm yś la…

– W siadł eś z nią do sam ochodu. W idział am, jak odjeż dż acie.

 

W cią ż się uś m iecha, chociaż już bez przekonania, i m oż e to tylko m oja w yobraź nia, ale chyba trochę zbladł. Zw alnia uś cisk i puszcza A nnę. Ta siada przy stole tył em do niego, z w iercą cą się có reczką na kolanach.

Tom przesuw a rę ką po ustach, opiera się o blatkuchenny i krzyż uje rę ce na piersi.

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.