Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 21 страница



 

M ilczę, nic nie m ó w ię, tylko cał uję go znow u, jeszcze nam ię tniej. Przesuw a rę ką po m oim udzie i m ocno zaciska palce.

 

– C o ty na to? G dzie chciał abyś pojechać? N a M auritius? N a B ali? Ś m ieję się.

 

– Serio – m ó w i, odryw ają c się ode m nie i patrzą c m i w oczy. – Zasł uż yliś m y na to. Ty zasł uż ył aś To był cię ż ki rok, praw da?

 

– A le…

 

– A le co? – Posył a m i sw ó j doskonał y uś m iech. – N ie m artw się o Evie, coś w ym yś lim y.

 

– Tom, chodzi o pienią dze.

– D am y sobie radę.

 

– A le… – N ie chcę tego m ó w ić, ale m uszę. – N ie m am y pienię dzy, ż eby pom yś leć o w yprow adzce ale w ystarczy nam na M auritius czy B ali?

 

N adym a policzki, pow oli w ypuszcza pow ietrze i odsuw a się ode m nie. N ie pow innam był a tego m ó w ić. O ż yw a z trzaskiem gł oś nik urzą dzenia m onitorują cego. Evie. Już się obudził a.

– Pó jdę do niej. – Tom w staje i w ychodzi z sypialni.

Przy ś niadaniu Evie daje popis. N ie chce jeś ć, krę ci gł ó w ką, zadziera podbró dek, zaciska usta, odpycha pią stkam i m iskę – teraz to dla niej pyszna zabaw a. Tom szybko traci cierpliw oś ć.

– N ie m am na to czasu – m ó w i. – Ty ją nakarm. – W staje i ze zbolał ą m iną podaje m i ł yż eczkę.

B iorę gł ę boki oddech.    
W porzą dku, m a duż o pracy, jest zm ę czony, w kurzony, ż e nie chciał am fantazjow ać z nim
o w akacjach.    
C hociaż nie cał kiem w porzą dku, bo ja też jestem zm ę czona i chciał abym przeprow adzić z nim

rozm ow ę, któ ra nie skoń czy się jego w yjś ciem z pokoju, rozm ow ę o pienią dzach i naszej sytuacji O czyw iś cie nic takiego nie m ó w ię. N atom iastł am ię zł oż oną sobie obietnicę i w spom inam o R achel.

 

– Znow u się tu krę cił a. N ie w iem, co jej pow iedział eś, ale nie poskutkow ał o. Tom przeszyw a m nie spojrzeniem.

 

– Jak to się krę cił a?

– W czoraj w ieczorem, stał a po drugiej stronie ulicy.

– Sam a czy z kim ś?

– N ie, sam a. D laczego pytasz?


 

– C holera jasna – m ó w i i ciem nieje m u tw arz, znak, ż e jest napraw dę zł y. – K azał em jej trzym ać się z daleka. D laczego nie pow iedział aś m i w czoraj?


– N ie chciał am cię denerw ow ać – odpow iadam ł agodnie, ż ał ują c, ż e poruszył am ten tem at. – N ie chciał am cię m artw ić.

 

– Jezu C hryste! – Z trzaskiem w staw ia kubek do zlew u i przestraszona hał asem Evie zaczyna pł akać. C o nie pom aga. – N apraw dę brak m i sł ó w. K iedy z nią rozm aw iał em, zachow yw ał a się norm alnie. Sł uchał a m nie i obiecał a tu nie przychodzić. W yglą dał a dobrze, zdrow o, jakby w racał a do form y…

 

– W yglą dał a? – pytam i chociaż nie zdą ż ył się jeszcze odw ró cić, w idzę, ż e już w ie, w ie, ż e w padł

 

– Przecież rozm aw ialiś cie przez telefon.

C ię ż ko w zdycha i odw raca się do m nie z pozbaw ioną w yrazu tw arzą.

 

– K ochanie, pow iedział em tak, bo w iedział em, ż e zdenerw ow ał abyś się, gdybym się z nią zobaczył. Przyznaję, skł am ał em. C zego się nie robi dla ś w ię tego spokoju.

– C hyba ż artujesz.

U ś m iecha się, krę ci gł ow ą, skruszony podnosi rę ce i podchodzi bliż ej.

 

– Przepraszam, przepraszam. C hciał a porozm aw iać osobiś cie i pom yś lał em, ż e m oż e tak bę dzie

lepiej. Jeszcze raz cię przepraszam. Po prostu rozm aw ialiś m y. Spotkaliś m y się w

jakiejś paskudnej

kaw iarni w A shbury i siedzieliś m y tam dw adzieś cia m inut, gó ra pó ł godziny. O K?

 

O bejm uje m nie i przycią ga do piersi. Staw iam opó r, ale jest silniejszy, poza tym

cudow nie pachnie

i nie chcę się kł ó cić. C hcę, ż ebyś m y byli po tej sam ej stronie.

 

– Przepraszam – m ruczy w m oje w ł osy.

 

– Już dobrze – m ó w ię.

 
Pozw alam

m u w yjś ć z tego bez szw anku, poniew aż już się tym zaję ł am. W czoraj w ieczorem

zadzw onił am  

do detektyw R iley i od razu kiedy zaczę ł yś m y rozm aw iać, w iedział am, ż e dobrze

zrobił am, bo

gdy pow iedział am, ż e „kilka razy” (tu lekko przesadził am ) w idział am, jak R achel

w ychodził a z dom u Scotta H ipw ella, w ykazał a duż e zainteresow anie. Pytał a o daty i godziny

(podał am jej dw ie, o pozostał ych przypadkach w yraż ał am się doś ć m gliś cie), pytał a, czy ł ą czył o ich coś przed zniknię ciem M egan i czy m oim zdaniem utrzym ują teraz stosunki seksualne. Szczerze m ó w ią c, nie przyszł o m i to do gł ow y, nie m ogę sobie w yobrazić, ż eby Scott przestaw ił się z M egan na R achel. Poza tym ciał o jego ż ony nie zdą ż ył o jeszcze dobrze ostygną ć.

Pow iedział am jej ró w nież o Evie – o pró bie uprow adzenia – na w ypadek, gdyby zapom niał a.

 

– Jest bardzo niezró w now aż ona – dodał am. – Pew nie m yś li pani, ż e przesadzam, ale nie m ogę ryzykow ać, tu chodzi o m oją rodzinę.

 

– Sł usznie – odparł a. – B ardzo dzię kuję za telefon. Jeś li znow u zobaczy pani coś podejrzanego proszę dać m i znać.

N ie m am poję cia, co z nią zrobią, m oż e tylko ją ostrzegą? A le to dobrze, bo m oż e pom yś lim y
o są dow ym zakazie zbliż ania się. Ze w zglę du na Tom a m am nadzieję, ż e do tego nie dojdzie.

Po jego w yjś ciu idę z Evie do parku. B ujam y się na huś taw kach i konikach na biegunach. K iedy w kł adam m ał ą do w ó zka, natychm iast zasypia, co znaczy, ż e m ogę iś ć na zakupy. B ocznym i ulicam i idziem y do tego w ielkiego hiperm arketu, do Sainsbury’s. Trochę naokoł o, ale jest cicho i spokojnie, praw ie nie m a ruchu, no i przechodzim y przez C ranham Street.

 

W idok tego dom u podnieca m nie naw et teraz – m am m otyle w brzuchu, uś m iech na ustach i rum ień ce na tw arzy. Pam ię tam, jak w biegał am na schody z nadzieją, ż e nie zobaczą m nie są siedzi, jak przygotow yw ał am się w ł azience, perfum ow ał am się i w kł adał am bieliznę, któ rą w kł ada się tylko po to, ż eby ją zaraz zdją ć. Potem przychodził esem es, Tom staw ał w drzw iach i spę dzaliś m y parę godzin w sypialni na gó rze.

Ż onie m ó w ił, ż e m a spotkanie z klientem albo jestna piw ie z kum plam i.

– N ie boisz się, ż e w padniesz? – pytał am, a on lekcew aż ą co krę cił gł ow ą.

 

– U m iem dobrze kł am ać – pow iedział kiedyś z uś m iechem. – N aw et jeś li w padnę, jutro nie bę dzie


tego pam ię tał a, taka już jest.

 

D opiero w tedy zrozum iał am, jak m u cię ż ko.

M yś lę o tym i nagle przestaję się uś m iechać. Przed oczam i staje m i Tom, któ ry ś m ieją c się konspiracyjnie, sunie palcam i po m oim brzuchu, uś m iecha się i m ó w i:

– U m iem dobrze kł am ać.

Tak, jestdobrym kł am cą, w prosturodzonym. W idział am, jak to robi, jak przekonuje recepcjonistę ż e jesteś m y now oż eń cam i, jak w ym aw ia się od dodatkow ych godzin pracy pod pozorem nagł ej spraw y rodzinnej. W szyscy to robią, oczyw iś cie, ż e tak, tylko kiedy robi to on, nie sposó b m u nie uw ierzyć.

 

M yś lę o tym, co był o przy ś niadaniu: przył apał am go na kł am stw ie i od razu się przyznał. N ie m uszę się niczym m artw ić. C hyba nie w iduje się z R achel za m oim i plecam i! C zysty absurd. M oż e i był a kiedyś atrakcyjna – zdecydow anie był a, w idział am zdję cia z czasó w, gdy się poznali: w ielkie ciem ne oczy i zaokrą glone kształ ty – ale teraz jest po prostu gruba. To nę kanie, te nocne telefony i esem esy, to odkł adanie sł uchaw ki – nie, na pew no by do niej nie w ró cił, nie po tym, co m u zrobił a co zrobił a nam.

 

Stoję w alejce z konserw am i – Evie na szczę ś cie ś pi – i m yś lę o tych telefonach, o nocy – a m oż e nocach? – kiedy się budził am i w idział am ś w iatł o w ł azience. Zza zam knię tych drzw i dobiegał jego gł os, cichy, ł agodny. U spokajał ją, w iem, ż e ją uspokajał. M ó w ił m i, ż e R achel w ś cieka się czasem tak bardzo, ż e m u grozi, ż e chce przyjś ć do dom u, do jego biura albo rzucić się pod pocią g. Tom pew nie jestbardzo dobrym kł am cą, ale ja w iem, kiedy m ó w i praw dę. M nie nie oszuka.

 

 

W ieczorem

 

 

Tylko ż e jednak oszukał. G dy opow iadał m i, ż e rozm aw iał z R achel przez telefon, ż e m iał a raź ny

 

gł os, ż e był a niem al szczę ś liw a, a już na pew no w lepszej form ie, ani przez chw ilę nie w ą tpił am, ż e
m ó w i praw dę. A gdy w poniedział ek w ieczorem w ró cił do dom u, a ja spytał am, jak m iną ł dzień

i zaczą ł opow iadać m i o jakim ś nudnym porannym spotkaniu, sł uchał am go ze w spó ł czuciem zupeł nie nie podejrzew ają c, ż e ż adnego spotkania nie był o, ż e przez cał y czas siedział ze sw oją był ą

w kaw iarni w A shbury.

 

M yś lę o tym, rozł adow ują c zm yw arkę. R obię to bardzo ostroż nie, bo Evie ś pi i brzę k naczyń m oż e

 

ją obudzić. Tak, oszukał m nie. W iem, ż e nie zaw sze jest do koń ca szczery. O t, choć by ta historia z jego rodzicam i: zaprosił ich na nasz ś lub, ale nie przyjechali, poniew aż byli na niego ź li za to, ż e zostaw ił R achel. Zaw sze uw aż ał am, ż e to dziw ne, bo dw ukrotnie rozm aw iał am z jego m am ą i za każ dym razem w ydaw ał o m i się, ż e cieszy się z naszej rozm ow y. B ył a m ił a, zainteresow ana m ną

 

i Evie.

 

– M am nadzieję, ż e się w kró tce zobaczym y – pow iedział a, ale kiedy w spom niał am o tym Tom ow i, tylko m achną ł rę ką.

– C hce, ż ebym ich zaprosił, bo w tedy bę dzie m ogł a odm ó w ić. K to kogo, w alka o w ł adzę.

N ie robił a w raż enia kobiety, któ ra lubi takie przepychanki, lecz nie drą ż ył am tem atu. R elacje rodzinne innych ludzi są nieprzeniknione. W iem, ż e Tom zaw sze znajdzie pow ody, aby trzym ać ich na dystans, ż e bę dzie to przede w szystkim chę ć chronienia m nie i Evie.

W ię c dlaczego zastanaw iam się, czy to praw da? To ten dom, ta sytuacja, w szystko to, co się tu
dział o, spraw ia, ż e zaczynam w ą tpić w sam ą siebie, w ą tpić w nas. Jeś li nie bę dę ostroż na, w padnę

w obł ę d i skoń czę jak ona. Jak R achel.

 

Siedzę i czekam, aż suszarka skoń czy suszyć prześ cieradł a. Zastanaw iam się, czy nie w ł ą czyć


telew izora, m oż e akurat leci odcinek Przyjació ł , któ rego nie w idział am już ze trzysta razy, czy się trochę nie porozcią gać, nie się gną ć po pow ieś ć ze stolika nocnego, bo czytam ją od dw ó ch tygodni i przeczytał am tylko dw anaś cie stron. I w tedy przychodzi m i na m yś l laptop Tom a, któ ry stoi na

stoliku do kaw y w salonie.    
M yś lę i robię coś, o co nigdy bym siebie nie podejrzew ał a. Się gnę ł am po butelkę czerw onego
w ina, któ rą otw orzyliś m y w czoraj do

kolacji, i nalew am sobie kieliszek. Potem biorę laptopa

w ł ą czam go i pró buję odgadną ć hasł o.    

R obię to sam o co ona: piję do lustra i w ę szę. R obię to, czego Tom

nie znosił. A le ostatnio

a w ł aś ciw ie dziś rano, coś się zm ienił o. Jeś li on zam ierza kł am ać, to ja bę dę go spraw dzał a. To chyba uczciw e, praw da? N ależ y m i się trochę uczciw oś ci. Tak w ię c hasł o. Pró buję ró ż nych kom binacji naszych im ion, jego i m ojego, jego i Evie, m ojego i Evie, potem w szystkich trzech, od tył u i od przodu. Potem naszych dat urodzin, też w ró ż nych kom binacjach. N astę pnie rocznic: pierw szego spotkania, dnia, kiedy pierw szy raz poszliś m y ze sobą do ł ó ż ka. Pró buję num eró w, trzydziestki czw ó rki od dom u przy C ranham Street, dw udziestki tró jki od naszego. Staram się m yś leć

nieszablonow o: w ię kszoś ć m ę ż czyzn uż yw a jako hasł a nazw druż yn

pił karskich, ale

Tom nie

przepada za pił ką. Lubi krykieta, w ię c piszę A shes [2], B oycott i B otham  [3]. N ie znam

nazw isk
         

 

w spó ł czesnych graczy. W ypijam w ino i dolew am sobie pó ł kieliszka. W

sum ie dobrze się baw ię, to

             

jak rozw ią zyw anie krzyż ó w ki. Pró buję nazw jego ulubionych zespoł ó w, tytuł ó w film ó w, nazw isk aktorek. W ystukuję: „hasł o”, w ystukuję: „1234”.

 

R ozlega się przeraź liw y pisk, jakby ktoś skrobał paznokciam i po tablicy, i przed sem aforem zatrzym uje się londyń ski pocią g. Zaciskam zę by, pocią gam dł ugi ł yk w ina i nagle w idzę, któ ra jes godzina. C hryste, m yś lę, już praw ie sió dm a, Evie w cią ż ś pi, a on zaraz bę dzie w dom u, i kiedy o tym m yś lę, dosł ow nie w tym m om encie sł yszę brzę k kluczy. Staje m i serce.

 

Szybko zam ykam laptopa i zryw am się na ró w ne nogi, potrą cają c krzesł o, któ re przew raca się z trzaskiem. Evie budzi się i zaczyna pł akać. K ł adę laptopa na stoliku, zanim Tom w chodzi do pokoju, ale i tak w yczuw a, ż e coś jestnie tak, bo patrzy na m nie i pyta:

– C o się stał o?

– N ic, nic – m ó w ię. – Potrą cił am krzesł o.

 

Tom w yjm uje Evie z w ó zka, ż eby ją utulić, a ja w idzę sw oje odbicie w lustrze na korytarzu. Jestem blada i od w ina m am ciem noczerw one usta.

 

 

 2 Turniejkrykieta odbyw ają cy się naprzem iennie w A ngliiiA ustralii(w szystkie przypisy pochodzą od tł um acza).  3 G eoffrey B oycott iIan B otham – sł ynniangielscy zaw odnicy z lat sześ ć dziesią tych isiedem dziesią tych.



R achel

 

C zw artek, 15 sierpnia 2013

 

 

R ano

 

 

C athy zał atw ił a m i rozm ow ę w spraw ie pracy. Jej znajom a zał oż ył a firm ę public relations i potrzebuje asystentki. Tak napraw dę chodzi o zw ykł e sekretarzow anie i pensja jest niew ielka, ale w szystko m i jedno. Ta kobieta jest gotow a zobaczyć się ze m ną bez referencji, bo C athy pow iedział a

jej, ż e przeż ył am

zał am anie nerw ow e, ale już doszł am do siebie. Spotkanie jest jutro po poł udniu

u niej w dom u – kieruje firm ą z szopy w

ogrodzie za dom em – a tak się przypadkiem skł ada, ż e

m ieszka w W itney. D latego dzisiaj m iał am

dopracow ać m oje C V i przygotow ać się do rozm ow y. I się

przygotow yw ał am, tylko ż e zadzw onił Scott.

– M oglibyś m y porozm aw iać? – zaczą ł.

 
– N ie m usim y…

N ie m usisz nic m ó w ić. To był … O boje w iem y, ż e to był bł ą d.

     

– W iem. – Pow iedział to tak sm utno, zupeł nie nie jak Scott z m oich koszm aró w, bardziej jak ten zał am any Scott, któ ry siedział na m oim ł ó ż ku, opow iadają c o sw oim m artw ym dziecku. – A le napraw dę chcę z tobą porozm aw iać.

– O czyw iś cie. O czyw iś cie, ż e m oż em y porozm aw iać.

– O sobiś cie?

O statnią rzeczą, jakiej potrzebow ał am, był a ponow na w izyta w jego dom u.

– Przepraszam, ale dzisiaj nie m ogę.

 

– Proszę cię, R achel, to w aż ne. – B ył przygnę biony i w spó ł czuł am m u w brew sobie. Pró bow ał am w ym yś lić jaką ś w ym ó w kę, lecz pow tó rzył: – Proszę …

Tak w ię c zgodził am się i poż ał ow ał am tego, gdy tylko sł ow o to w yszł o z m oich ust.

W gazetach piszą o dziecku M egan, jej pierw szym m artw ym dziecku. A w ł aś ciw ie o jego ojcu
W ytropili go. N azyw a się C raig M cK enzie i cztery lata tem u zm arł w H iszpanii z pow odu

przedaw kow ania heroiny. C o go w yklucza. Zresztą zaw sze uw aż ał am, ż e to m ał o praw dopodobny m otyw: gdyby ktoś chciał ukarać M egan za to, co w tedy zrobił a, ukarał by ją lata tem u.

K to w ię c zostaje? C i co zw ykle: m ą ż i kochanek. Scott i K am al. A lbo przypadkow y zabó jca, któ ry porw ał ją z ulicy – seryjny m orderca, któ ry dopiero zaczyna m ordow ać? C zyż by M egan m iał a być jego pierw szą ofiarą, kolejną W ilm ą M cC ann [4] bą dź Pauline R eade [5]? Poza tym kto pow iedział, ż e to m usi być m ę ż czyzna? M egan H ipw ell był a drobna. M alutka, krucha jak ptaszek. D ał by jej radę najw ię kszy sł abeusz.


 

 

Po poł udniu


Pierw szą rzeczą, jaka do m nie dociera, gdy Scott otw iera drzw i, jest zapach. K w aś ny i obrzydliw y; pot, piw o i coś jeszcze, coś gorszego. G niją cego. Scott jest w spodniach od dresó w i poplam ionym szarym podkoszulku, m a brudne w ł osy i bł yszczą cą skó rę, jak w gorą czce.

 

– D obrze się czujesz? – pytam, a on uś m iecha się szeroko i już w iem, ż e pił.

– Jasne, w ejdź, w ejdź.

N ie chcę, ale w chodzę.

 

Zasł ony w oknach od ulicy są zacią gnię te i salon tonie w czerw onaw ej poś w iacie, któ ra zdaje się pasow ać do zapachu i upał u.

Scottw chodzi do kuchni, otw iera lodó w kę i w yjm uje piw o.

– C hodź, siadaj – m ó w i. – N apij się.

 

U ś m iech jest jak przyklejony, sm utny, ponury. W jego tw arzy dostrzegam coś niem ił ego. Pogarda któ rą w idział am w sobotę rano, po tym, jak ze sobą spaliś m y, w cią ż tam jest.

 

– N ie m ogę dł ugo zostać – tł um aczę. – Jutro m am rozm ow ę o pracę i m uszę się przygotow ać.

 

– N apraw dę? – U nosi brw i. Siada i kopniakiem przysuw a m i krzesł o. – Siadaj i pij. – To rozkaz nie zaproszenie.

 

Siadam naprzeciw ko niego, a on podsuw a m i butelkę. B iorę ją i pocią gam ł yk. Sł yszę piskliw e krzyki – to baw ią ce się w ogrodzie dzieci – z oddali dochodzi sł aby, znajom y stukotpocią gu.

 

– W czoraj przyszł y w yniki badań D N A – m ó w i Scott. – W ieczorem był a tu ta R iley. – C zeka, aż coś pow iem, ale za bardzo się boję, ż e coś palnę, dlatego m ilczę. – To nie m oje. N ie był o m oje. To zabaw ne, bo i nie K am ala. – Ś m ieje się gł oś no. – M iał a na boku kogoś jeszcze. D asz w iarę? – Posył a m i ten koszm arny uś m iech. – N ic o tym nie w iedział aś, praw da? O tym drugim. N ie zw ierzył a ci się, co?

 

U ś m iech znika i nachodzą m nie zł e, bardzo zł e przeczucia. W staję i robię krok w stronę drzw i, ale Scottzachodzi m i drogę, chw yta m nie za ram iona i popycha na krzesł o.

– Siadaj, do kurw y nę dzy! – Ś cią ga m i z ram ienia torebkę i rzuca ją na ś rodek pokoju.

– Scott, nie rozum iem, o co chodzi…

 

– Przestań! – krzyczy, pochylają c się nade m ną. – B ył yś cie takim i dobrym i przyjació ł kam i!

 

M usiał aś w iedzieć o jej kochankach!

K rę cę gł ow ą, a on bierze zam ach i w ytrą ca m i butelkę z rę ki. B utelka stacza się ze stoł u

i roztrzaskuje na w ył oż onej terakotą podł odze.

 

– Ty jej w ogó le nie znał aś! – w rzeszczy. – W szystko, co m ó w ił aś … to w szystko kł am stw o!

 

Pochylam gł ow ę i w staję, m am roczą c: „Przepraszam, przepraszam ”. Pró buję obejś ć stó ł

 

i odzyskać torebkę, telefon, ale on znow u chw yta m nie za ram ię.

– D laczego to zrobił aś? – pyta. – Po co? C o cię napadł o?

 

Patrzy na m nie, jego oczy w w iercają się w e m nie, boję się go, jednocześ nie w iem, ż e pytanie nie jest pozbaw ione sensu. Jestem m u w inna w yjaś nienie. D latego nie w yryw am się, chociaż w bija m i palce w ciał o, dlatego pró buję m ó w ić jasno i spokojnie. Pró buję nie pł akać. Pró buję nie panikow ać.

 

– C hciał am, ż ebyś dow iedział się o K am alu – odpow iadam. – W idział am ich, napraw dę, ale gdybym był a zw ykł ą dziew czyną z pocią gu, nie potraktow ał byś m nie pow aż nie. M usiał am …

– M usiał aś! – Scottpuszcza m nie i się odw raca. – Ty m usiał aś …

 

U spokaja się, m ó w i ł agodniejszym gł osem. B iorę gł ę boki oddech, ż eby spow olnić rytm serca.

 

– C hcę ci pom ó c – m ó w ię. – W iedział am, ż e policja zaw sze podejrzew a m ę ż a, i chciał am ci pow iedzieć, ż e… ż e jestktoś jeszcze.

 

– I w ym yś lił aś historyjkę o tym, ż e znał aś m oją ż onę? Zdajesz sobie spraw ę, jak debilnie to brzm i?

 

– Tak, w iem. – Podchodzę do blatu, biorę ś ciereczkę i na czw orakach ś cieram rozlane piw o. Scottsiedzi ze zw ieszoną gł ow ą i ł okciam i w spartym i na kolanach.

 

– M iał em ją za kogoś innego – m ó w i. – N ie m am poję cia, kim był a.


W ykrę cam szm atkę nad zlew em i opł ukuję rę ce zim ną w odą. Torebka leż y krok ode m nie, w ką cie

 

pokoju. R uszam w tam tą stronę, ale Scott podnosi w zrok, w ię c nieruchom ieję. Stoję tył em

do zlew u

i przytrzym uję się blatu, ż eby nie upaś ć. Ż eby czuć się bezpieczniej.

 

– R iley m i pow iedział a – cią gnie Scott. – W ypytyw ał a o ciebie. Pytał a, czy jesteś m y w

zw ią zku. –
W ybucha ś m iechem. – Ja w zw ią zku z tobą! C hryste. Spytał em

ją, czy w ie, jak w yglą dał a m oja ż ona

C zy ją w idział a. N ie opuszczam poprzeczki tak szybko. – M am

gorą cą tw arz, pod pacham i i na dole

     

plecó w zbiera m i się zim ny pot. – A nna na ciebie narzekał a. W idział a, jak krę cisz się po ulicy. Tak się w szystko w ydał o. Pow iedział em, ż e nic nas nie ł ą czy, ż e jesteś starą przyjació ł ką M egan i m i pom agasz… – Znow u się ś m ieje, sztucznie i ponuro. – A R iley na to: „O na jej nie znał a. To tylko m ał a, sm utna kł am czucha bez w ł asnego ż ycia”. – Przestaje się uś m iechać. – W szystkie kł am iecie W szystkie co do jednej.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.