Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 16 страница




się, co by zrobił, gdybym pocał ow ał a go nagle w usta. C zuję, ż e się porusza. Pochyla się i podnosi z podł ogi gazetę.

 

– Straszne, co? B iedna dziew czyna. To dziw ne, bo tam byliś m y. To był o w tedy, nie? Tego w ieczoru, w tedy zaginę ł a.

 

Siedzę jak poraż ona, bo jakby czytał w m oich m yś lach. O dw racam się gw ał tow nie. C hcę zobaczyć

jego oczy.  
– Sł ucham?  
– Spotkaliś m y się w pocią gu, w sobotę. W tedy zaginę ł a ta dziew czyna, któ rą w czoraj znaleź li
O statni raz w idziano ją podobno w pobliż u stacji. C ał y czas m yś lę, ż e ja też m ogł em ją w idzieć. A le

nie pam ię tam. B ył em naw alony. – W zrusza ram ionam i. – Ty coś pam ię tasz?

 

D ziw nie się czuję, kiedy to m ó w i. C hyba jak nigdy dotą d. N ie m ogę odpow iedzieć, bo odpł ynę ł am zupeł nie gdzie indziej, poza tym nie chodzi o jego sł ow a, tylko o pł yn po goleniu. Przem ieszany z zapachem papierosó w – ś w ież y, cytrynow y, arom atyczny – budzi w spom nienia i przypom ina m i

się, ż e siedział am

w pocią gu obok niego tak jak teraz, zupeł nie tak sam o, tylko ż e jedziem y
w przeciw nym

kierunku i ktoś się gł oś no się ś m ieje. O n trzym a rę kę na m oim ram ieniu, pyta, czy

m am ochotę na drinka, lecz nagle coś się zm ienia, coś jest nie tak. Jestem w ystraszona,

skonsternow ana. K toś chce m nie uderzyć. W idzę jego pię ś ć i się pochylam, osł aniam rę kam i gł ow ę Już nie jestem w pocią gu, jestem na ulicy. Znow u sł yszę ten ś m iech, ś m iech albo krzyk. Schody, chodnik – to takie dezorientują ce, serce w ali m i jak m ł otem. M uszę trzym ać się od niego z daleka M uszę od niego uciec.

Zryw am się na ró w ne nogi.

 

– Przepraszam – m ó w ię gł oś no, ż eby sł yszeli m nie w szyscy w w agonie, ale w agon jest praw ie pusty i niktnie odw raca gł ow y.

R udzielec patrzy na m nie zaskoczony i zabiera nogi, aby m nie przepuś cić.

– Przepraszam, skarbie – m ó w i. – N ie chciał em cię zdenerw ow ać.

 

Idę najszybciej, jak m ogę, ale pocią g szarpie, koł ysze się i tracę ró w now agę. Przytrzym uję się oparcia. Ludzie patrzą na m nie. Szybko przechodzę przez są siedni w agon, potem przez nastę pny, idę, aż dochodzę do koń ca pocią gu. B oję się, brakuje m i tchu. N ie um iem tego w yjaś nić, nie pam ię tam, co się stał o, ale to czuję, czuję ten strach i zam ę t. Siadam przodem do kierunku, z któ rego przyszł am ż eby zobaczyć go, gdyby m nie szukał.

 

U ciskam oczy dł oń m i, chcę się skupić. Pró buję to uchw ycić, znow u zobaczyć obraz, któ ry przed chw ilą w idział am. Po jaką cholerę pił am? G dybym tylko m ogł a trzeź w o pom yś leć, ale… tak, m am! Jest ciem no, oddala się ode m nie jakiś m ę ż czyzna. M ę ż czyzna czy kobieta? N ie, kobieta w niebieskiej sukience. A nna.

 

W gł ow ie pulsuje m i krew, w ali m i serce. N ie w iem, czy to, co w idzę i czuję, jest praw dziw e, czy są to m oje w spom nienia, czy tylko w yobraź nia. M ocno zaciskam pow ieki i pró buję ponow nie to poczuć, odtw orzyć, lecz obraz znika na dobre.



A nna

 

Sobota, 3 sierpnia 2013

 

 

W ieczorem

 

 

Tom um ó w ił się na drinka z kum plam i z w ojska, a Evie ś pi. Siedzę w kuchni i m im o upał u pozam ykał am w szystkie okna i drzw i. N areszcie przestał o padać, ale jestbardzo duszno.

 

N udzi m i się. N ie m am nic do roboty. C hciał abym pó jś ć na zakupy, w ydać na siebie trochę pienię dzy, ale z Evie to beznadziejne. O na się zł oś ci, a ja się stresuję. D latego siedzę w dom u. N ie m ogę oglą dać telew izji ani patrzeć na gazety. N ie chcę o tym czytać, nie chcę w idzieć tw arzy M egan nie chcę o tym m yś leć.

A le jak tu o niej nie m yś leć, skoro m ieszkam y ledw ie cztery dom y dalej?

Podzw onił am

po znajom ych, ż eby spraw dzić, czy któ raś nie w padł aby do m nie z dzieckiem, ale

w szystkie m ają plany. Zadzw onił am naw et do siostry, jednak jej w izytę trzeba oczyw iś cie
rezerw ow ać co najm niej z tygodniow ym w yprzedzeniem. Zresztą pow iedział a, ż e jest zbyt

skacow ana, ż eby siedzieć teraz z Evie. Poczuł am w tedy ukł ucie straszliw ej zazdroś ci i zatę sknił am za sobotam i, kiedy to praw ie nie pam ię tają c, o któ rej w yszliś m y w nocy z klubu, leż eliś m y na sofie czytają c gazety.

 

To napraw dę gł upie, bo m am coś, co jest m ilion razy lepsze, i bardzo się poś w ię cił am, ż eby to zdobyć. Teraz m uszę tylko tego strzec. D latego siedzę w dusznym dom u, pró bują c nie m yś leć o M egan. Pró buję nie m yś leć i o R achel, ale podskakuję, ilekroć w idzę za oknem jakiś cień. To nie do zniesienia.

 

N ie m ogę ró w nież przestać m yś leć o tym, ż e w ieczorem w dniu zaginię cia M egan był a tu R achel ż e w ł ó czył a się po ulicy kom pletnie pijana, a potem nagle zniknę ł a. Tom szukał jej i szukał, ale nie m ó gł jej znaleź ć. C ią gle się zastanaw iam, co tu robił a.

 

N ie m a ż adnego zw ią zku m ię dzy nią a M egan. Po tym jak zobaczyliś m y R achel przed dom em H ipw elló w, rozm aw iał am z tą policjantką, detektyw R iley, któ ra pow iedział a, ż eby się nią nie przejm ow ać. „Jest ciekaw ska – to jej sł ow a. – Sam otna i trochę zdesperow ana. Po prostu chce, ż eby coś się w okó ł niej dział o”.

 

Pew nie m a rację. A le z drugiej strony pam ię tam, jak R achel tu przyszł a i zabrał a m i dziecko, pam ię tam przeraż enie, jakie m nie ogarnę ł o, gdy zobaczył am ją z Evie pod pł otem. Pam ię tam ró w nież ten upiorny, m roż ą cy krew w ż ył ach uś m ieszek, któ ry posł ał a m i przed dom em H ipw elló w R achel m oż e być niebezpieczna, detektyw R iley po prostu o tym nie w ie.



R achel

 

N iedziela, 4 sierpnia 2013

 

 

R ano

 

 

Ten koszm ar jest inny. Zrobił am w nim coś zł ego, ale nie w iem co, w iem tylko, ż e nie m oż na tego napraw ić. W iem, ż e Tom m nie nienaw idzi, nie chce ze m ną rozm aw iać, ż e opow iadał o tym w szem w obec i w szyscy zw ró cili się przeciw ko m nie: starzy znajom i, przyjaciele, naw et m oja m atka. Patrzą na m nie z pogardą, nikt nie chce m nie w ysł uchać, nikt nie pozw ala m i pow iedzieć, jak bardzo m i przykro. C zuję się strasznie, m am potw orne w yrzuty sum ienia, nie w iem tylko, co zrobił am. B udzę się i w iem, ż e ś nił o m i się to pod w pł yw em w spom nień, jakiegoś prastarego grzechu, teraz niew aż ne

już jakiego.

 
Po tym

jak w ysiadł am w czoraj z pocią gu, przez pię tnaś cie czy dw adzieś cia m inut stał am przed

w ejś ciem na stację. C hciał am spraw dzić, czy nie w ysiadł razem ze m ną – ten rudzielec – ale nigdzie

go nie był o. D enerw ow ał am

się, ż e m oż e go nie zauw aż ył am, ż e gdzieś tam jest i tylko czeka, aż

ruszę do dom u, a w tedy zacznie m nie ś ledzić. Jak bardzo, jak rozpaczliw ie chciał abym pobiec do dom u, gdzie czekał by na m nie Tom. A lbo ktokolw iek inny.

Po drodze w padł am do m onopolow ego.

W m ieszkaniu nikogo nie był o i poczuł am się jak w m iejscu, z któ rego w szyscy się przed chw ilą w yprow adzili, jakbym o w ł os m inę ł a się z C athy. A le z listu na blacie dow iaduję się, ż e pojechał a z D am ienem na lunch do H enley i w ró ci dopiero w niedzielę w ieczorem. O garną ł m nie lę k C hodził am od pokoju do pokoju, podnoszą c rzeczy i odkł adają c je na m iejsce. C oś był o nie tak, lecz w koń cu zdał am sobie spraw ę, ż e to tylko ja.

 

W obec tego, poniew aż cisza w cią ż dzw onił a m i w uszach, nalał am sobie kieliszek w ina, potem drugi, a jeszcze potem zadzw onił am do Scotta. O d razu w ł ą czył a się poczta gł osow a, nagranie z innego ś w iata, gł os zaję tego, pew nego siebie m ę ż czyzny z pię kną ż oną u boku. K ilka m inut pó ź niej spró bow ał am jeszcze raz. K toś odebrał, lecz się nie odezw ał.

– H alo?

 

– K to m ó w i?

– R achel. R achel W atson.

– A ha.

W tle sł ychać był o jakiś hał as, gł osy, gł os kobiety. Pew nie jego m atki.

– D zw onił pan. N ie sł yszał am.

– N ie… nie. D zw onił em? A ha. Przez pom ył kę. – M iał podenerw ow any gł os. – N ie, przed chw ilą poł oż ył em to tam – dodał i chw ilę trw ał o, zanim zrozum iał am, ż e nie m ó w i do m nie.

– B ardzo m i przykro.

– Tak – m rukną ł spokojnie i bez em ocji.

– N apraw dę.


– D zię kuję.

 

– C hciał pan… chciał pan ze m ną porozm aw iać?

– N ie, m usiał em pom ylić num ery. – Tym razem pow iedział to z w ię kszym przekonaniem.

 

– R ozum iem. – C zuł am, ż e chce już skoń czyć rozm ow ę. W iedział am, ż e pow innam zostaw ić go rodzinie, sm utkow i. W iedział am, ale tego nie zrobił am. – Zna pan A nnę? A nnę W atson?

– K ogo? Ż onę pani był ego?

– Tak.

 

– N ie. To znaczy nie bardzo. M egan… M egan opiekow ał a się ich dzieckiem w zeszł ym roku D laczego pani pyta?

N ie m am poję cia. N ie w iem.

– M oż em y się spotkać? C hcę o czym ś porozm aw iać.

– O czym? – spytał poirytow any. – To napraw dę niezbytdobry m om ent.

U raż ona tym sarkazm em już m iał am się rozł ą czyć, gdy dodał:

– Teraz peł no tu ludzi. M oż e jutro? N iech pani w padnie po poł udniu.

 

 

W ieczorem

 

 

C hyba się zacią ł, bo m a krew na policzku i koł nierzyku. W ita m nie skinieniem gł ow y, staje z boku gestem rę ki zaprasza do ś rodka, ale nic nie m ó w i. M a m okre w ł osy, pachnie m ydł em i pł ynem po goleniu. Zam knię te ż aluzje w salonie, zasł onię te przeszklone drzw i do ogrodu – w dom u jest ciem no i duszno. N a kuchennych blatach stoją plastikow e pojem niki.

 

– W szyscy przynoszą jedzenie – m ó w i. W skazuje m i krzesł o przy stole, ale sam stoi z bezw ł adnie opuszczonym i rę kam i. – C hciał a pani ze m ną o czym ś porozm aw iać? – Jest jak na autopilocie, nie patrzy m i w oczy. Spraw ia w raż enie pokonanego.

 

– C hciał am pana spytać o A nnę W atson, o… sam a nie w iem. Jakie ł ą czył y ich stosunki, ją i M egan? Lubił y się?

Scottm arszczy brw i, kł adzie rę ce na oparciu stoją cego przed nim krzesł a.

– N ie. To znaczy… nie ż eby się nie lubił y. N ie znał y się za dobrze. D latego nie ł ą czył y ich ż adne „stosunki”. – R am iona opadają m u jeszcze bardziej, jestogrom nie zm ę czony. – D laczego pani pyta?

M uszę w yznać m u praw dę.

 

– W idział am ją. C hyba w idział am ją w przejś ciu pod w iaduktem koł o stacji. W ieczorem, kiedy…

 

kiedy zaginę ł a M egan.

Scottlekko krę ci gł ow ą, pró buje to zrozum ieć.

– Sł ucham? A ha, w idział a ją pani. I był a pani… G dzie pani był a?

– Tutaj. Szł am zobaczyć się … z Tom em, m oim był ym m ę ż em, ale…

Zam yka oczy, pociera rę ką czoł o.

 

– Zaraz. B ył a tu pani i w idział a A nnę W atson? N o i? W iem, ż e tu był a. M ieszka kilka dom ó w dalej N a policji zeznał a, ż e okoł o sió dm ej poszł a na stację, ale nie pam ię ta, ż eby w idział a M egan. – Ś ciska rę kam i oparcie krzesł a, traci cierpliw oś ć. – C o w ł aś ciw ie chce m i pani pow iedzieć?

– Pił am – przyznaję z zaczerw ienioną tw arzą i znajom ym w stydem. – D okł adnie nie pam ię tam, ale m am przeczucie…

Podnosi rę kę.

– D oś ć, w ystarczy. N ie chcę tego sł yszeć. M a pani problem y ze sw oim był ym i jego now ą ż oną, to oczyw iste. To nie m a nic w spó lnego ze m ną, nic w spó lnego z M egan, praw da? C hryste, jak pani nie w styd? M a pani poję cie, przez co ja teraz przechodzę? W ie pani, ż e rano przesł uchiw ał a m nie


policja? – O piera się tak m ocno, ż e krzesł o m oż e zaraz pę kną ć i przygotow uję się na gł oś ny trzask. – A pani przychodzi tu z tym i bzduram i. Przykro m i, ż e spieprzył a pani sobie ż ycie, ale proszę m i w ierzyć, w poró w naniu z m oim pani ż ycie to piknik. D latego jeś li to w szystko… – Szybkim ruchem gł ow y w skazuje drzw i.

 

W staję. C zuję się gł upio, idiotycznie. I jestm i w styd.

– C hciał am pom ó c. C hciał am …

– A le nie m oż e pani. Jasne? N ie m oż e m i pani pom ó c. N ikt nie m oż e. M oja ż ona nie ż yje, a policja uw aż a, ż e ją zabił em. – Podnosi gł os, na jego policzkach ukazują się czerw one plam y. – M yś lą, ż e ją zabił em.

– Przecież … K am al A bdic…

 

K rzesł o uderza w ś cianę z taką sił ą, ż e odpada jedna noga. Podskakuję ze strachu. Scott znow u opuszcza rę ce, zaciska pię ś ci. W idzę ż ył y pod jego skó rą.

 

– K am al A bdic – cedzi – nie jest już podejrzanym. – M ó w i przez zaciś nię te zę by, bardzo spokojnie ale w idać, ż e trudem nad sobą panuje. C zuję biją cy od niego gniew. C hcę podejś ć do drzw i, ale on stoi tak, ż e nie m ogę, blokuje m i drogę, zasł ania resztkę ś w iatł a w pokoju.

 

– W ie pani, co on w ygaduje? – pyta, odw racają c się, ż eby podnieś ć krzesł o. O czyw iś cie, ż e nie w iem, ale znow u zdaję sobie spraw ę, ż e Scott nie m ó w i do m nie. – O pow iada przeró ż ne historyjki Tw ierdzi, ż e M egan był a nieszczę ś liw a, ż e był em zazdrosnym, apodyktycznym m ę ż em i… Jak to się m ó w i? A ha: znę cał em się nad nią psychicznie. – W ypluw a te sł ow a z odrazą. – I ż e M egan się m nie

bał a.

– A le K am al…

– N ie tylko on. Ta jej przyjació ł ka, Tara, tw ierdzi, ż e czasem krył a M egan na jej proś bę;

okł am yw ał a m nie, ż ebym nie w iedział, gdzie M egan jesti co robi.

Przystaw ia krzesł o do stoł u, krzesł o się przew raca. R obię krok w stronę korytarza, a Scott patrzy

 

na m nie.

– Już m nie skazali – m ó w i z w ykrzyw ioną bó lem tw arzą. – M ogą m nie od razu zam kną ć.

 

K opie poł am ane krzesł o i siada na jednym z trzech pozostał ych. W aham się. Zostać czy zw iać?

 

Scottznow u zaczyna m ó w ić, ale m ó w i tak cicho, ż e ledw o go sł yszę.

– M iał a w kieszeni kom ó rkę. – R obię krok w jego stronę. – Z esem esem ode m nie. O statnią rzeczą jaką do niej pow iedział em, ostatnią rzeczą, jaką przeczytał a, był o: „Idź do diabł a, ty zakł am ana suko”.

 

Zw iesza gł ow ę, trzę są m u się ram iona. Stoję tak blisko, ż e m ogę go dotkną ć. Podnoszę drż ą cą rę kę i m uskam palcam i jego kark. Scottm nie nie odtrą ca.

 

– Przykro m i. – N ie udaję, bo chociaż jestem w strzą ś nię ta, chociaż trudno m i jest w yobrazić sobie

 

ż e m ó gł tak do niej m ó w ić, w iem, ż e m oż na kogoś kochać i jednocześ nie w yzyw ać od najgorszych w gniew ie czy cierpieniu. – Esem es to za m ał o – cią gnę. – Jeś li m ają tylko to…

 

– Za m ał o? Im w ystarczył o. – Scott prostuje się i ruchem ram ienia zrzuca m oją rę kę. O bchodzę stó ł i siadam naprzeciw ko niego. Patrzy w drugą stronę. – M am m otyw. K iedy odeszł a, nie zachow ał em się … nie zareagow ał em tak, jak trzeba. Zbyt pó ź no w padł em w panikę. Zbyt pó ź no do niej zadzw onił em. – Ś m ieje się gorzko. – A w tym, jak się do niej odnosił em, K am al A bdic dostrzegł w zorzec zachow ań agresyw nych. – Patrzy na m nie dopiero teraz, dopiero teraz m nie dostrzega dopiero teraz pojaw ia się w nim ś w iatł o. N adzieja. – M oż e pani… m oż e pani porozm aw iać z policją Pow iedzieć im, ż e to kł am stw o, ż e A bdic kł am ie. A przynajm niej opisać im, jak to w yglą dał o z pani strony, pow iedzieć, ż e ją kochał em, ż e byliś m y szczę ś liw i.

W m ojej piersi narasta panika. Scott m yś li, ż e m ogę m u pom ó c. Pokł ada w e m nie nadzieję, a ja

 

m am dla niego tylko kł am stw o, przeklę te kł am stw o.

– N ie uw ierzą m i – m ó w ię sł abym gł osem. – N ie w ierzą. Jestem niew iarygodnym ś w iadkiem.


C isza nabrzm iew a i w ypeł nia pokó j. N a szybie przeszklonych drzw i do ogrodu gniew nie bzyczy m ucha. Scott zdrapuje zaschnię tą krew z policzka, sł yszę chrobot paznokci na skó rze. O dsuw am się od stoł u, nogi krzesł a szurają po terakocie, a on podnosi w zrok.

– B ył a tam pani – m ó w i, jakby to, co m ó w ił am kw adrans tem u, dotarł o do niego dopiero teraz. – B ył a pani w W itney w dniu jej zaginię cia?

K rew dudni m i w uszach tak gł oś no, ż e praw ie go nie sł yszę. K iw am gł ow ą.

– D laczego nie pow iedział a pani policji? – pyta. D rż ą m u m ię ś nie szczę ki.

 

– Pow iedział am. Pow iedział am. A le nie m iał am … N ic nie w idział am. N ic nie pam ię tam.

 

Scott w staje, podchodzi do drzw i i rozsuw a zasł ony. N a chw ilę oś lepia m nie sł oń ce. Scott staje tył em do m nie i krzyż uje rę ce.

 

– B ył a pani pijana – stw ierdza rzeczow o. – A le m usi pani coś pam ię tać. M usi pani. D latego pani tu przychodzi. – O dw raca się tw arzą do m nie. – Praw da? D latego pani dzw oni. – M ó w i to w taki sposó b, jakby stw ierdzał fakt. N ie pyta, nie oskarż a, nie teoretyzuje. – W idział a pani jego sam ochó d? N iech pani pom yś li. N iebieską corsę vauxhall. W idział a pani? – K rę cę gł ow ą. Scott sfrustrow any w yrzuca do gó ry rę ce. – N iech pani nie zaprzecza. N iech pani dobrze pom yś li. C o pani w idział a? W idział a pani A nnę W atson, ale to nic nie znaczy. W idział a pani… N o? K ogo?

O ś lepiona przez sł oń ce, szybko m rugam, rozpaczliw ie pró bują c poskł adać fragm enty w spom nień

 

ale nic nie w idzę. N ie w idzę nic praw dziw ego, uż ytecznego. N ic, co m ogł abym ują ć w sł ow a

 

K ł ó cił am się z kim ś. A m oż e był am ś w iadkiem kł ó tni. Potknę ł am się na schodach na stacji i jakiś

 

rudzielec pom ó gł m i w stać – chyba był dla m nie m ił y, chociaż teraz się go boję. W iem, ż e m iał am

rozbitą gł ow ę, rozcię te usta i siń ce na rę kach. C hyba pam ię tam, ż e był am w tym przejś ciu pod
w iaduktem. B ył o ciem no. B ardzo się bał am, w szystko m i się m ieszał o. Sł yszał am czyjeś gł osy

Sł yszał am, jak ktoś w oł a M egan. N ie, to był o w e ś nie, tylko to sobie w ym yś lił am. Tak, pam ię tam krew. K rew na gł ow ie i rę kach. Pam ię tam A nnę. N ie pam ię tam Tom a. A ni Tom a, ani K am ala, ani Scotta, ani M egan.

 

Scottobserw uje m nie, czeka, aż coś pow iem, aż rzucę m u okruch pocieszenia, ale ja go nie m am.

 

– Ten w ieczó r – m ó w i – ten w ieczó r jest kluczow y. – Siada przy stole, bliż ej m nie, tył em do okna D ygocze jak w gorą czce, na jego czole i dolnej w ardze bł yszczy pot. – W tedy to się stał o. Policja zakł ada, ż e w ł aś nie w tedy. N ie są … – U ryw a. – N ie są tego pew ni. Ze w zglę du na stan… zw ł ok. – B ierze gł ę boki oddech. – A le uw aż ają, ż e w tedy. A lbo zaraz potem. – Znow u jest jak na autopilocie przem aw ia do pokoju, nie do m nie. Sł ucham w m ilczeniu, jak m ó w i do ś cian, ż e przyczyną ś m ierci był uraz gł ow y, liczne pę knię cia czaszki. Ż e nie był a to napaś ć na tle seksualnym, w każ dym razie nie m ogą tego potw ierdzić ze w zglę du na jej stan. Fatalny stan zw ł ok.

 

G dy w raca do rzeczyw istoś ci, do siebie i do m nie, w jego oczach w idzę rozpacz i strach.

 

– Jeś li coś pani pam ię ta – m ó w i – m usi m i pani pom ó c. R achel, proszę, niech pani spró buje sobie przypom nieć.

W ypow iada m oje im ię i przew raca m i się ż oł ą dek. C zuję się paskudnie.

W pocią gu m yś lę o tym, co pow iedział, i zastanaw iam się, czy to praw da. C zy pow ó d, dla któ rego nie m ogę sobie tego odpuś cić, tkw i w m ojej gł ow ie? C zy tkw i tam w iedza, któ rą rozpaczliw ie chcę w ydobyć i przekazać? W iem, ż e coś do niego czuję, coś, czego nie potrafię nazw ać i czego nie pow innam czuć. A le czy chodzi tylko o to? Jeś li rzeczyw iś cie przechow uję coś w gł ow ie, to m oż e ktoś pom oż e m i to w ydobyć. N a przykł ad psychiatra. Terapeuta. K toś taki jak K am al A bdic.


 

W torek, 6 sierpnia 2013


R ano

 

 

Praw ie nie spał am. Przez cał ą noc m yś lał am, rozw aż ają c to i analizują c. C zy to gł upie, lekkom yś lne bezsensow ne? N iebezpieczne? N ie w iem, co robię. W czoraj rano um ó w ił am się na w izytę do doktora K am ala A bdica. Zadzw onił am do poradni i poprosił am recepcjonistkę, ż eby m nie zapisał a. M oż e to tylko m oja w yobraź nia, ale był a chyba zaskoczona. O kazał o się, ż e doktor m oż e przyją ć m nie już dzisiaj o w pó ł do pią tej. Tak szybko? Z tł uką cym się w piersi sercem i suchym i ustam i pow iedział am ż e dobrze. Jedna sesja kosztuje siedem dziesią t pię ć funtó w. Trzysta funtó w od m atki rozejdzie się

w try m iga.              
O d kiedy się um ó w ił am, nie m ogę m yś leć o niczym innym. B oję się, ale jestem też

podekscytow ana. N ie przeczę, ż e m yś l o

spotkaniu z K am alem jest po trosze elektryzują ca. B o

w szystko się od

niego zaczę ł o: w ystarczył o, ż e go

ujrzał am i m oje ż ycie zm ienił o się o sto

osiem dziesią t stopni, w ypadł o z szyn. K iedy zobaczył am, jak cał uje M egan, w szystko stanę ł o na gł ow ie.

 

I m uszę się z nim zobaczyć. M uszę coś zrobić, poniew aż policja interesuje się tylko Scottem W czoraj znow u go przesł uchiw ali. O czyw iś cie nie chcą tego potw ierdzić, ale w internecie jest film,

na któ rym w chodzi z m atką na posterunek. M iał za m ocno zaciś nię ty kraw at, w yglą dał jak ze

 

stryczkiem na szyi.

W szyscy spekulują. W gazetach piszą, ż e policja jest teraz ostroż niejsza, ż e nie m oż e sobie pozw olić na kolejne pochopne aresztow anie. M ó w i się o nieudolnym ś ledztw ie, o koniecznoś ci zm ian personalnych. A to, co w ygadują o Scotcie w internecie, jest potw orne, obrzydliw e i obł ą kane Są tam screeny przedstaw iają ce jego pierw szy w zruszają cy apel o pow ró t ż ony, a tuż obok zdję cia szlochają cych, pozornie zrozpaczonych m ordercó w, któ rzy też w ystę pow ali w telew izji, uż alają c się nad losem ukochanych. Potw orne, nieludzkie. M odlę się, ż eby Scott tego nie zobaczył. Pę kł oby m u serce.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.