Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Spis treści 15 страница



A przecież kilka m iesię cy tem u czuł am się lepiej, coraz lepiej. N ic m i nie był o. N orm alnie spał am N ie ż ył am w strachu przed nocnym i koszm aram i. M ogł am oddychać. Tak, w cią ż chciał am uciec C zasem. A le nie codziennie.

 

R ozm ow y z K am alem bardzo m i pom ogł y, nie da się tem u zaprzeczyć. Podobał y m i się. O n też m i się podobał. B ył am przy nim radoś niejsza. A teraz m am w raż enie, ż e w szystko jest takie niedokoń czone – nie zdą ż ył am dojś ć do sedna spraw y. O czyw iś cie przeze m nie, bo zachow ał am się gł upio, jak dziecko, bo nie m ogł am znieś ć odrzucenia. M uszę nauczyć się przegryw ać. Jestem teraz zaż enow ana, zaw stydzona. N a sam ą m yś l o tym pł onie m i tw arz. N ie chcę, ż eby m nie taką zapam ię tał C hcę, ż eby zobaczył m nie znow u, zobaczył m nie lepszą. I tak, czuję, ż e gdybym do niego poszł a, na pew no by m i pom ó gł. Taki już jest.

 

M uszę dokoń czyć sw oją opow ieś ć. M uszę ją kom uś przedstaw ić, tylko raz. W ypow iedzieć na gł os te sł ow a. Jeś li ich z siebie nie w yrzucę, zjedzą m nie od ś rodka. D ziura w m oim w nę trzu, ta, któ rą w e


m nie zrobili, zacznie rozrastać się i rozrastać, aż w koń cu m nie pochł onie. Trzeba przeł kną ć dum ę i w styd i iś ć. W ysł ucha m nie. Już ja go zm uszę.

 

 

W ieczorem

 

 

Scott m yś li, ż e jestem w kinie z Tarą. Przez kw adrans czekał am przed dom em K am ala, m obilizują c się psychicznie, ż eby zapukać do drzw i. Po tym, co ostatnio zaszł o, tak bardzo boję się, jak na m nie spojrzy. M uszę m u pokazać, ż e m i przykro, dlatego ubrał am się prosto i zw yczajnie, stosow nie do okolicznoś ci: w ł oż ył am dż insy i podkoszulek i jestem praw ie bez m akijaż u. N ie zam ierzam go uw odzić, m usi to w idzieć.

 

Z coraz szybciej biją cym sercem podchodzę do drzw i i naciskam guzik dzw onka. N ikt nie otw iera Ś w iatł o się pali, ale nikt nie schodzi na dó ł. M oż e w idział, ż e się tu czaję, m oż e jest na gó rze i m a nadzieję, ż e odejdę. A le ja zostanę. N ie w ie, jak bardzo potrafię być zdeterm inow ana. K iedy już się zdecyduję, jestem sił ą, z któ rą się trzeba liczyć.

 

D zw onię drugi raz i trzeci, w reszcie sł yszę kroki na schodach i drzw i się otw ierają. K am al jest w spodniach od dresu i biał ym podkoszulku, na bosaka. M a m okre w ł osy i zarum ienioną tw arz.

– M egan. – Jestzaskoczony, ale nie zł y, to dobry począ tek. – C o się stał o? W szystko w porzą dku?

 

– Przepraszam – m ó w ię, a on cofa się, ż eby m nie w puś cić. Fala w dzię cznoś ci, któ ra m nie zalew a jestw ielka jak m ił oś ć.

 

Prow adzi m nie do kuchni, a tam bał agan: stos brudnych naczyń na blacie i w zlew ie, z kosza w ysypują się puste pudeł ka po jedzeniu na w ynos. M oż e m a depresję? Staję w progu. O n opiera się o blati krzyż uje rę ce na piersi.

 

– C o m ogę dla ciebie zrobić? – pyta z doskonale oboję tną tw arzą, tw arzą terapeuty. M am ochotę go

 

uszczypną ć, ż eby się uś m iechną ł.

– M uszę ci opow iedzieć … – zaczynam i uryw am, bo nie m ogę skoczyć od razu na gł ę boką w odę;

 

m uszę zrobić w stę p. D latego zm ieniam taktykę. – C hcę cię przeprosić za to, co zaszł o. O statnim

 

razem.

– N ie m a za co – m ó w i. – N ie przejm uj się. Jeś li chcesz porozm aw iać, polecę ci kogoś innego, ale nie m ogę …

 

– K am al, proszę …

– M egan, nie m ogę już być tw oim terapeutą.

– W iem. W iem. A le ja nie m ogę zaczynać od począ tku z kim ś innym. Po prostu nie m ogę. Tak

 

daleko zaszliś m y. Jesteś m y tak blisko. M uszę ci to pow iedzieć. Tylko raz. Pow iem i pó jdę, obiecuję N ie bę dę cię już zadrę czał a.

 

Przekrzyw ia gł ow ę. N ie w ierzy m i, w iem, ż e m i nie w ierzy. M yś li, ż e jeś li teraz ulegnie, już nigdy się m nie nie pozbę dzie.

– W ysł uchaj m nie. To nie bę dzie dł ugo trw ał o, chcę tylko, ż eby ktoś m nie w ysł uchał.

– A tw ó j m ą ż? – pyta.

K rę cę gł ow ą.

 

– N ie m ogę, jem u nie m ogę. N ie po tylu latach. N ie… Przestał abym być dla niego tym, kim jestem B ył abym kim ś innym. N ie potrafił by m i w ybaczyć. Proszę. Jeś li nie w ypluję tej trucizny, już nigdy nie bę dę m ogł a zasną ć. W ysł uchaj m nie jako przyjaciel, nie jako terapeuta.

 

O dw raca się, lekko opadają m u ram iona i m yś lę, ż e to już koniec. Serce podchodzi m i do gardł a K am al otw iera szafkę i w yjm uje dw ie szklanki.

– D obrze, zatem jako przyjaciel. N apijesz się w ina?


Prow adzi m nie do salonu. Salon jest sł abo oś w ietlony przez stoją ce lam py i zaniedbany jak kuchnia. Siadam y naprzeciw ko siebie przy szklanym stoliku zaw alonym papieram i, czasopism am i i jadł ospisam i z restauracji sprzedają cych dania na w ynos. O platam dł oń m i szklankę. W ypijam m ał y ł yk. W ino jest czerw one, zim ne, m ę tne. Przeł ykam i pocią gam nastę pny. K am al czeka, aż zacznę, ale jest m i trudno, trudniej, niż m yś lał am. Tak dł ugo to ukryw ał am, dziesię ć lat, praw ie jedną trzecią ż ycia. N ieł atw o m i to z siebie w yrzucić. W iem tylko, ż e m uszę zaczą ć m ó w ić. Jeś li zaraz nie zacznę już nigdy nie zdobę dę się na odw agę i nie w ypow iem na gł os tych sł ó w. M ogą na zaw sze przepaś ć, utkną ć m i w gardle i udusić m nie w e ś nie.

 

– Po w yjeź dzie z Ipsw ich w prow adził am się do M aca, do jego dom u pod H olkham na koń cu drogi Już ci o tym m ó w ił am, praw da? To był o odludzie, ponad trzy kilom etry do najbliż szego są siada, sześ ć do sklepu. Począ tkow o urzą dzaliś m y im prezę za im prezą, tak ż e w salonie, a latem w ham aku na dw orze, zaw sze ktoś u nas spał. A le w koń cu zm ę czył o nas to, M ac się ze w szystkim i pokł ó cił ludzie przestali nas odw iedzać i zostaliś m y sam i. B yw ał o, ż e nie w idzieliś m y się z nikim przez kilka dni. Zakupy robiliś m y na stacji benzynow ej. Patrzą c w stecz, to był o dziw ne, ale w tedy w ł aś nie tego był o m i trzeba, zw ł aszcza po tym w szystkim, po Ipsw ich, w szystkich tych m ę ż czyznach, po tym, co w yczyniał am. Podobał o m i się. Tylko on, ja, stare tory kolejow e, traw a, w ydm y i niespokojne szare m orze.

 

K am al przekrzyw ia gł ow ę i posył a m i lekki uś m iech. C zuję, ż e przew racają m i się w nę trznoś ci.

 

– B rzm i bardzo m ił o. A le czy nie m yś lisz, ż e trochę to idealizujesz? „N iespokojne szare m orze”?

 

– N iew aż ne. – Zbyw am jego sł ow a m achnię ciem rę ki. – Zresztą nie. B ył eś w pó ł nocnym N orfolk? To nie A driatyk. M orze jestnapraw dę szare i niespokojne.

K am al podnosi rę ce i znow u się uś m iecha.

– D obrze.

 

O d razu m i lepiej, z m ojej szyi i ram ion znika napię cie. W ypijam kolejny ł yk w ina; teraz jest m niej gorzkie.

 

– B ył o m i z nim dobrze. W iem, ten dom, ż ycie, jakie prow adziliś m y, to zupeł nie do m nie nie pasuje, ale w tedy, po ś m ierci B ena i po Ipsw ich, był am napraw dę szczę ś liw a. M ac m nie uratow ał Przygarną ł, kochał, zapew niał m i bezpieczeń stw o. I nie był nudny. Szczerze m ó w ią c, braliś m y

m nó stw o prochó w, a na haju trudno jestsię nudzić. Tak, był am szczę ś liw a. N apraw dę szczę ś liw a. K am al kiw a gł ow ą.

 

– R ozum iem – m ó w i – chociaż nie jestem pew ien, czy był o to praw dziw e szczę ś cie. Takie, któ re

 

m oż e przetrw ać i w zm ocnić. Ś m ieję się.

 

– M iał am siedem naś cie lat. C hł opaka, któ ry m nie podniecał i uw ielbiał. B ył am daleko od rodzicó w, daleko od dom u, gdzie w szystko, dosł ow nie w szystko przypom inał o m i zm arł ego brata To nie m usiał o trw ać w ieki, nie m usiał o m nie w zm acniać. Po prostu potrzebow ał am tego w tam tej chw ili.

– W ię c co się stał o?

 

M am w raż enie, ż e w pokoju robi się ciem niej. To już zaraz, zaraz pow iem coś, czego nigdy nikom u nie m ó w ił am.

– Zaszł am w cią ż ę.

K am al znow u kiw a gł ow ą, czekają c na cią g dalszy. C zę ś ć m nie chce, by m nie pow strzym ał, zadał m i w ię cej pytań, ale on m ilczy, czeka. R obi się jeszcze ciem niej.

 

– K iedy się zorientow ał am, był o już za pó ź no na… Ż eby się go pozbyć. D ziecka. Jej. Zrobił abym to, gdybym nie był a taka gł upia, taka nieś w iadom a. N ie chcieliś m y jej, ani ja, ani on, taka jestpraw da K am al w staje, idzie do kuchni i w raca z rolką papierow ych rę cznikó w do otarcia ł ez. Podaje m i ją i siada. M ija trochę czasu, zanim znow u zaczynam m ó w ić. A on po prostu siedzi i patrzy m i w oczy


tak jak podczas naszych spotkań, cierpliw y i nieruchom y, ze zł oż onym i na brzuchu rę kam i. To m usi w ym agać niew iarygodnego w prostsam oopanow ania, ten bezruch, ta biernoś ć, to m usi w yczerpyw ać.

 

Trzę są m i się nogi, drż ą kolana, jakbym był a m arionetką na sznurkach. W staję, ż eby przestał y D rapią c się w dł onie, idę w stronę kuchni i zaw racam.

 

– O boje byliś m y gł upi – cią gnę. – N ie w iedzieliś m y naw et, co się dzieje, po prostu ż yliś m y tak jak przedtem. N ie chodził am do lekarza, nie stosow ał am ż adnej diety, nie brał am suplem entó w, nie robił am nic, co pow innam był a robić. Ż yliś m y dalej jakby nigdy nic. N ie zauw aż yliś m y naw et, ż e coś się zm ienił o. Przytył am, zrobił am się pow olniejsza, szybciej się m ę czył am, byliś m y poirytow ani i przez cał y czas się kł ó ciliś m y, ale do porodu nic się nie zm ienił o.

 

K am al pozw ala m i się w ypł akać. Ja pł aczę, a on przesiada się na krzesł o obok m ojego, tak ż e jego kolana stykają się praw ie z m oim udem. N achyla się ku m nie. N ie dotyka m nie, ale siedzim y tak

blisko, ż e czuję jego zapach, czysty w tym zapuszczonym pokoju, ostry i cierpki.

M ó w ię szeptem, bo takich sł ó w nie w olno w ypow iadać gł oś no, to niew ł aś ciw e.

– U rodził am w dom u. To był o gł upie, ale nie znosił am w tedy szpitali, bo kojarzył y m i się ze

ś m iercią B ena. Poza tym nie zrobił am ani jednego U SG. Palił am, trochę pił am i nie zniosł abym tych
w szystkich poł ajanek. N iczego bym nie zniosł a. D o sam ego koń ca… M yś lę, ż e do sam ego koń ca

m iał am w raż enie, ż e to tylko zł udzenie, ż e to nie dzieje się napraw dę. M ac m iał znajom ą. B ył a pielę gniarką, a przynajm niej zrobił a kurs pielę gniarski czy coś tam. Przyjechał a, i już. N ie był o tak ź le. To znaczy był o koszm arnie, bolał o m nie i um ierał am ze strachu, ale w koń cu się urodził a. B ył a bardzo m alutka. N ie pam ię tam dokł adnie, ile w aż ył a. Straszne, praw da? – K am al m ilczy, ani drgnie. – B ył a ś liczna. M iał a ciem ne oczy i jasne w ł oski. Praw ie nie pł akał a i od sam ego począ tku dobrze spał a. B ył a grzeczna. B ył a bardzo grzecznym dzieckiem. – M uszę na chw ilę przestać. – M yś lał am, ż e bę dzie cię ż ko, ale nie był o.

 

W pokoju zapada ciem noś ć, jestem tego pew na, ale podnoszę w zrok i w idzę K am ala, w idzę, ż e w cią ż patrzy na m nie, ż e m a ł agodną tw arz. Sł ucha. C hce, ż ebym m u pow iedział a. Zaschł o m i

w ustach, w ię c pocią gam ł yk w ina. Z trudem przeł ykam.  

– D aliś m y jej na im ię Elizabeth. Libby. – W ypow iadam

to sł ow o pierw szy raz od w ielu lat, dziw ne
uczucie. – Libby – pow tarzam, cieszą c się jego brzm ieniem. M am ochotę pow tarzać je

w nieskoń czonoś ć. K am al bierze m nie za rę kę i przytyka kciuk do nadgarstka, jakby badał m i puls.

 

– Pew nego dnia pokł ó ciliś m y się. N ie pam ię tam o co. C zasem tak był o, najpierw m ał a sprzeczka

 

potem aw antura, lecz nigdy nie dochodził o do rę koczynó w, do niczego takiego, po prostu krzyczeliś m y na siebie, groził am, ż e go zostaw ię, a on w ychodził, znikał i po paru dniach w racał.

 

A le to był a pierw sza kł ó tnia po porodzie, pierw szy raz, kiedy po prostu w yszedł i m nie zostaw ił Libby m iał a w tedy kilka m iesię cy. Przeciekał dach. D obrze to pam ię tam: plusk w ody kapią cej do rozstaw ionych w kuchni w iader. B ył o przeraź liw ie zim no, od m orza w iał w iatr, od w ielu dni padał o Leciał am z nó g. Pił am, ż eby się rozgrzać, ale to nie pom agał o, w ię c postanow ił am w ejś ć do ciepł ej w ody. W zię ł am Libby i poł oż ył am ją sobie na piersi, z gł ow ą tuż pod podbró dkiem.

C iem noś ć gę stnieje i w koń cu się tam przenoszę, znow u leż ę w w odzie, czuję cię ż ar jej ciał a, za m oją gł ow ą m igocze pł om ień ś w ieczki. Sł yszę, jak potrzaskuje, czuję zapach w osku, chł ó d w okó ł szyi i ram ion. Jestem cię ż ka, m oje ciał o zanurza się w cieple. Jestem cię ż ka i w yczerpana. N agle ś w ieca gaś nie i robi się zim no. Tak zim no, ż e szczę kam zę bam i, ż e cał a się trzę sę. M am w raż enie, ż e dom też dygocze, bo w iatr zryw a dachó w ki z dachu.

 

– Zasnę ł am – m ó w ię i nie m ogę w ykrztusić nic w ię cej, bo znow u czuję jej dotyk, ale już nie na piersiach: Libby leż y w ciś nię ta m ię dzy m oje ram ię i ś cianę w anny, m a tw arz w w odzie. B ył o nam tak zim no.

 

Przez chw ilę siedzim y bez ruchu. N ie m am odw agi na niego spojrzeć, ale kiedy patrzę, K am al się nie odsuw a. N ie m ó w i ani sł ow a. O bejm uje m nie i przytula do piersi. W dycham jego zapach i teraz


gdy już to kom uś pow iedział am, czekam, aż poczuję się inaczej, lż ej, lepiej lub gorzej. C hyba

 

ogarnia m nie ulga, bo zareagow ał tak, jakbym postą pił a sł usznie. N ie jest na m nie zł y, nie uw aż a

 

m nie za potw ora. Jestem bezpieczna, jestem z nim zupeł nie bezpieczna.

N ie w iem, jak dł ugo tak siedzę, ale gdy w koń cu w racam do rzeczyw istoś ci, sł yszę dzw onienie m ojej kom ó rki. N ie odbieram, lecz chw ilę pó ź niej kom ó rka pow iadam ia m nie bipnię ciem, ż e przyszedł esem es. O d Scotta. „G dzie ty jesteś? ”. Po chw ili telefon dzw oni ponow nie. Tym razem to Tara. U w alniam się z obję ć K am ala i odbieram.

 

– M egan, nie w iem, co kom binujesz, ale m usisz zadzw onić do Scotta. D zw onił do m nie cztery razy Pow iedział am, ż e poszł aś do sklepu po w ino, ale chyba nie uw ierzył. M ó w i, ż e nie odbierasz. – Jes w kurzona i w iem, ż e pow innam ją uspokoić, ale nie m am sił y.

– D obrze – m ó w ię. – D zię ki. Już do niego dzw onię.

– M egan… – cią gnie Tara, ale rozł ą czam się i nie sł yszę już ani sł ow a.

 

Jestpo dziesią tej. Siedzę tu od ponad dw ó ch godzin. W ył ą czam telefon i patrzę na K am ala.

 

– N ie chcę iś ć do dom u.

K am al kiw a gł ow ą, ale nie prosi m nie, ż ebym został a. M ó w i:

– Zaw sze m oż esz do m nie w paś ć. Innym razem.

 

Podchodzę bliż ej, w ypeł niają c przestrzeń m ię dzy naszym i ciał am i, staję na palcach i cał uję go w usta. K am al się nie cofa.



R achel

 

Sobota, 3 sierpnia 2013

 

 

R ano

 

 

Ś nił o m i się, ż e spaceruję sam otnie po lesie. O

ś w icie albo o zm ierzchu. N ie jestem tego pew na, ale
był tam ktoś jeszcze. N ie w idział am

ich, po

prostu w iedział am, ż e tam są, ż e się zbliż ają. N ie

chciał am, ż eby m nie zobaczyli, chciał am

uciec, ale nie m ogł am, bo rę ce i nogi m iał am jak z oł ow iu

a gdy pró bow ał am krzykną ć, nie m ogł am

w ydobyć z siebie ż adnego dź w ię ku.

K iedy się budzę, przez szpary w

ż aluzjach

w padają jaskraw e prom ienie sł oń ca. D eszcz zrobił
       

sw oje i przestał padać. W pokoju jest ciepł o, panuje w nim okropny zaduch, stę chł y i kw aś ny – od czw artku praw ie nie w ychodził am. N a korytarzu sł yszę m ruczenie i w ycie odkurzacza. C athy sprzą ta Potem w yjdzie, a kiedy w yjdzie, w yjdę i ja. N ie w iem, co bę dę robił a, nie m ogę się pozbierać. M oż e jeszcze jeden dzień picia i jutro w ezm ę się w garś ć.

 

Pika kom ó rka, bateria się koń czy. Podł ą czam telefon do ł adow arki i w idzę, ż e m am dw a nieodebrane poł ą czenia. D zw onię na pocztę gł osow ą. Jedna w iadom oś ć.

 

– C ześ ć, R achel, m ó w i m am a. Posł uchaj, jutro przyjeż dż am do Londynu. W sobotę. N a zakupy M ogł ybyś m y spotkać się na kaw ie czy coś? K ochanie, w iem, ż e chcesz przyjechać i trochę tu

 

pom ieszkać, ale to niezbyt dobry m om ent. M am … m am now ego przyjaciela, a w iesz, jak to jest na

 

począ tku znajom oś ci. – M atka nerw ow o chichocze. – W każ dym razie chę tnie poż yczę ci pienią dze

 

ż eby w ystarczył o ci na parę tygodni. Porozm aw iam y jutro. N o dobrze, kochanie, pa.

Jutro m uszę być szczera, m uszę pow iedzieć jej otw arcie, jak bardzo ze m ną ź le. N ie jest to rozm ow a, któ rą chciał abym odbyć zupeł nie na trzeź w o. Zw lekam się z ł ó ż ka: m ogł abym w yskoczyć do sklepu i w ypić przed w yjś ciem parę kieliszkó w. Trochę się uspokoić. B iorę kom ó rkę, jeszcze raz spraw dzam nieodebrane poł ą czenia. Tylko jeden telefon jest od m atki – drugi jest od Scotta. D zw onił w nocy, za kw adrans pierw sza. Siedzę z kom ó rką w rę ku, zastanaw iają c się, czy oddzw onić. N ie teraz jestza w cześ nie. M oż e potem? A le po jednym kieliszku, nie po dw ó ch.

Znow u podł ą czam kom ó rkę do ł adow arki, podcią gam ż aluzje, otw ieram okno, idę do ł azienki i biorę zim ny prysznic. Szoruję się dokł adnie i m yję w ł osy, pró bują c uciszyć gł os w gł ow ie, któ ry m ó w i, ż e to dziw ne. D zw onić w ś rodku nocy do innej kobiety niecał e czterdzieś ci osiem godzin po tym, jak znaleziono ciał o tw ojej ż ony?

 

 

W ieczorem


 

 

Przestał o padać i sł oń ce pró buje przebić się przez grube biał e chm ury. K upił am jedną z tych m ał ych butelek w ina, tylko jedną. N ie pow innam, ale lunch z m oją m atką był by cię ż ką pró bą naw et dla


kogoś, kto przez cał e ż ycie nie w ypił ani kropli alkoholu. O biecał a przelać m i na konto trzysta funtó w, tak w ię c nie był a to kom pletna strata czasu.

 

N ie pow iedział am jej, ż e ze m ną ź le. N ie pow iedział am, ż e od w ielu m iesię cy nie pracuję ani ż e m nie w yrzucono (m yś li, ż e pienią dze pom ogą m i przetrw ać do chw ili, aż dostanę odpraw ę ). N ie pow iedział am, ż e duż o piję, a ona nic nie zauw aż ył a. W przeciw ień stw ie do C athy, któ ra w idzą c m nie rano przed w yjś ciem, rzucił a: „N a m ił oś ć boską. Znow u? ”. N ie m am poję cia, jak ona to robi, ale zaw sze w ie. N aw etjeś li w ypiję tylko pó ł kieliszka, zerka na m nie i od razu w ie.

„Poznaję po tw oich oczach”, m ó w i, ale gdy patrzę w lustro, w yglą dam dokł adnie tak sam o Zaczyna tracić cierpliw oś ć, przestaje m i w spó ł czuć. M uszę przystopow ać. A le nie dzisiaj. D zisiaj nie m ogę. Jestza cię ż ko.

 

Pow innam być na to przygotow ana, pow innam się tego spodziew ać, ale nie w iedzieć czem u się nie spodziew ał am. W siadł am do pocią gu i był a dosł ow nie w szę dzie, jej rozprom ieniona tw arz, w każ dej gazecie: tw arz pię knej, jasnow ł osej M egan patrzą cej prosto w obiektyw, prosto na m nie.

 

K toś zostaw ił na siedzeniu „Tim esa”, w ię c czytam. O ficjalnie zidentyfikow ano ją w czoraj, sekcję zrobią dzisiaj. C ytują rzecznika policji, któ ry m ó w i, ż e „przyczyna ś m ierci M egan H ipw ell m oż e być trudna do ustalenia, poniew aż jej ciał o doś ć dł ugo leż ał o w ziem i i co najm niej przez kilka dni był o zanurzone w w odzie”. Strasznie jest o tym m yś leć, zw ł aszcza patrzą c na jej zdję cie. Jak w yglą dał a kiedyś, jak w yglą da teraz.

 

Jest ró w nież kró tka w zm ianka o K am alu, jego aresztow aniu i zw olnieniu, oraz oś w iadczenie detektyw a inspektora G askilla, któ ry m ó w i, ż e „ś ledztw o jest prow adzone w kilku kierunkach”, co znaczy, ż e pew nie nic nie w iedzą. Zam ykam gazetę i kł adę ją na podł odze. N ie m ogę, nie jestem

w stanie patrzeć na jej zdję cie. N ie chcę czytać tych beznadziejnych, pustych sł ó w.

O pieram się gł ow ą o szybę. Zaraz bę dzie ich dom. Patrzę w tam tą stronę, tylko przez chw ilę, ale

 

jesteś m y za daleko, jedziem y nie tym i toram i i nic nie w idzę. C ią gle m yś lę o dniu, kiedy zobaczył am K am ala, o tym, jak ją cał ow ał, jak się w tedy w ś ciekł am, o tym, ż e chciał am ją zw ym yś lać. C o by

 

był o, gdybym to zrobił a? G dybym tam poszł a, zał om otał a do drzw i i spytał a: „C o ty w yczyniasz, do

 

jasnej cholery? ”. C zy w cią ż by tam był a, czy w cią ż przesiadyw ał aby na tarasie?

Zam ykam oczy. W N orthcote ktoś siada obok m nie. N ie otw ieram oczu, ale w ydaje m i się, ż e to dziw ne, bo pocią g jest praw ie pusty. Stają m i dę ba w ł osy na karku. C zuję zapach papierosó w, zapach pł ynu po goleniu i od razu w iem, ż e ską dś go znam.

– H ej.

 

O dw racam gł ow ę i w idzę rudow ł osego m ę ż czyznę, tego ze stacji, z tam tej soboty. U ś m iecha się do

 

m nie, w ycią ga rę kę. Jestem tak zaskoczona, ż e podaję m u sw oją. D ł oń m a tw ardą i zrogow aciał ą.

 

– Pam ię tasz m nie?

– Tak – odpow iadam, kiw ają c gł ow ą. – K ilka tygodni tem u, na stacji.

R udzielec znow u się uś m iecha.

– B ył em trochę w staw iony – m ó w i i gł oś no się ś m ieje. – Ty chyba też, co, skarbie?

Jest m ł odszy, niż m yś lał am, dobiega trzydziestki. M a ł adną tw arz, nie przystojną, po prostu ł adną Szczerą, z szerokim uś m iechem. Lekko zniekształ ca i opuszcza niektó re gł oski, jak cockney albo ktoś z poł udniow o-w schodniej A nglii. Patrzy na m nie, jakby coś o m nie w iedział, jakby się ze m ną

droczył, jakby ł ą czył o nas coś zabaw nego. B zdura. O dw racam w zrok. A le pow innam coś

pow iedzieć, pow innam spytać: „C o w tedy w idział eś? ”.

 
– Jak leci?    
– W porzą dku. – Znow u patrzę w

okno, ale w iem, ż e na m nie spoglą da, i m am dziw ną ochotę się

odw ró cić, poczuć zapach papierosó w biją cy z jego ubrania i oddechu. Lubię zapach dym u. Tom

palił
kiedy się poznaliś m y. Ja też z nim

popalał am przy alkoholu albo po seksie. Ten zapach dział a na

m nie erotycznie. Przypom ina m i, ż e kiedyś był am szczę ś liw a. Zagryzam dolną w argę i zastanaw iam



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.